piątek, 9 maja 2014

Wikingowie (sezon 2; History), czyli Yin i Yang w wersji europejskiej.

Mój odbiór drugiego sezonu Wikingów został zdominowany przez poruszoną mniej lub bardziej celowo w pierwszym sezonie kwestię inności. Jedną kulturę można naprawdę poznać tylko przez porównanie z innymi. To, co nam tłukł do głów nasz profesor od literatury, a co sprowadza się do idei "kto nie zna innych języków, ten nie zna nawet własnego", jest w serialu osią, wokół której komponuje się całość.

Wokół tej osi mamy dualizm: dwóch ludzi wyprzedzających swoją epokę - mających odwagę i czelność myśleć inaczej - myśleć w przód: skandynawski jarl Ragnar Lothbrok i Egbert, król Wesseksu. Ten pierwszy, poganin zainteresowany chrześcijaństwem z początku tylko z własnej ciekawości, potem coraz bardziej i bardziej, aż do tego stopnia by uczyć się chrześcijańskich modlitw; ten drugi zafascynowany kulturą Wikingów i sztuką (w tym militarną) Rzymian. Obydwaj skrzętnie ukrywający swoje zainteresowania. Splatają się niczym Yin i Yang.

Pomiędzy nimi, po środku, w pozycji swoistego prekursora ateizmu człowiek, który na wskroś poznał obydwie religie. W jego głowie wizualnie genialne zestawienie rytuałów pogan i chrześcijan łącznie z ceremonią zaślubin. Tak inne, ale jakże niepokojąco podobne, podobne łudząco, w pewnym sensie przerażające. Zestawienie scen, które w swojej wymowie mają jakąś prehistoryczną brutalność czerpiącą ze strachu przed nieznanym, tym, czego nie rozumiemy. Jest manifestem ateizmu. Bo czy można powiedzieć, żeby którakolwiek z tych religii była lepsza od tej drugiej? Jedna daje motywację do zabijania, druga daje tegoż usprawiedliwienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz