piątek, 26 grudnia 2014

Pendolino. Wstrząśnięty, nie zmieszany. Relacja z przejazdu pociągiem PKP.



Na przejazd Pendolino zapewne nie pokusiłbym się tak prędko (nawet pomimo faktu, że jadąc do domu na Boże Narodzenie muszę przejechać przez całą Polskę z północy na południe), gdyby nie okazało się, że jeszcze 23-go grudnia musiałem być w pracy. Postanowiłem więc, że do domu pojadę od razu po pracy, ewentualnie urwę się godzinkę wcześniej. Jeszcze półtora roku temu podróż pociągiem zajmowała mi od 10,5 do prawie 13 godzin, odpowiednio na kursie dziennym i nocnym. Pociąg nocny był z kuszetką, a cała podróż kosztowała mnie niecałe sto złotych, przy czym i tak nie udawało mi się w owej kuszetce zmrużyć oka.

Wprowadzenie Pendolino, dzięki któremu miałem odbyć tę podróż w 6-7 godzin, okazało się wręcz zbawienne. Nawet autobus nie mógł mi zaoferować dotarcia do domu jeszcze tego samego dnia przed północą.

Zakup biletu na Pendolino nie obył się bez niespodzianek. Najpierw dowiedziałem się, że pani kasjerka, aby móc podać mi cenę biletu, musi go najpierw wydrukować. Innymi słowy, najpierw muszę kupić bilet, a dopiero potem dowiem się, ile kosztuje. W ostateczności zgodziłem się na to ("jedyne i słuszne") rozwiązanie zakładając, że jeśli cena mi się nie spodoba, to po prostu ulotnię się sprzed kasy. Jakoś cena (dzięki puli biletów promocyjnych) okazała się dość rozsądna i za niewiele ponad 90 złotych stałem się posiadaczem biletu na Pendolino do Warszawy, skąd miałem się udać po prawie godzinnej przesiadce pociągiem TLK (czy może zwykłym IC?) do Katowic. Tak więc wyjazd o 17:15, na miejscu kilka minut po północy. Niedługo po odejściu od kasy okazało się, że sprzedany mi został bilet na dzień 26 grudnia. Tę niezgodność odkryłem iście szczęśliwym zrządzeniem losu. Pani w kasie zarzekała się, że sam prosiłem o bilet na 26-go, co nawet sobie zapisała [nawet pokazuje mi karteczkę], ale bez problemu zgodziła się go wymienić na bilet z właściwą datą. Najpierw stary bilet zostaje anulowany, następnie drukuje się nowy bilet, tym razem na bezpośredni pociąg, za 111 złotych z groszami i o czasie przejazdu 6 godzin i 4 minuty. Tylko że wyjeżdżający o 16:15. No nic, urwę się z pracy trochę wcześniej.

Przez połowę grudnia żyję myślą i wyobrażeniem swojego burżujskiego przejazdu Pendolino. Moja podróż do domu zaczyna powoli nabierać wymiaru mitologicznego, czuję silne napalenie i dowartościowanie. Wczytuję się w opinie na temat pociągu, przygotowuję się mentalnie. Gdy wchodzę na dworzec w Sopocie, odjeżdża właśnie Pendolino z przeciwnego kierunku. Podjarani ludzie robią sobie pamiątkowe zdjęcia, bo kto wie, może to tylko piękny sen, który zaraz pryśnie?

Moje Pendolino ma kilka minut poślizgu, który wynika ze spóźnienia jakiegoś innego pociągu kilkanaście minut wcześniej, który to opóźnił trzy następne kursy. I podjeżdża mój pociąg na stację. I następuje lekka konsternacja...

Zespół wagonów ciągniętych przez klasyczną lokomotywę to nie jest Pendolino. Ale to jest TEN pociąg, na który kupiłem bilet. I on ma mnie zawieźć do Katowic w nieco ponad 6 godzin. Jestem wstrząśnięty, ale nie zmieszany. Dobrze więc, trzymam PKP za słowo i wsiadam. Bo w końcu nigdzie nie mam na bilecie napisane, że to bilet na Pendolino. Ale mogę się po prostu doczekać, co będzie się działo dalej.

Przedział jak w pierwszej klasie: trzy siedzenia z jednej strony, trzy z drugiej, przy każdym siedzeniu gniazdko. Toaleta czysta i przyjemna w użyciu, po składzie kursuje pani, która regularnie sprawdza porządek i melduje kierownikowi pociągu o wszelkich uchybieniach. Wagon restauracyjny jest, dodatkowo kursuje człowiek rozdający napoje (woda mineralna lub kawa). Pociąg stara się zrobić wrażenie, że jest "pendolinem", i jedyne, co mu w tym tak naprawdę przeszkadza to brak tego aerodynamicznego czubka na przodzie. Ale nie samym czubkiem żyje człowiek, bo oto i wychodzę na korytarz, gdzie w wagonie zamontowany jest wyświetlacz, i widzę nie raz i nie dwa, jak pociąg dociska do 160 km/h i bynajmniej nie wygląda na taki, co by miał zaraz ducha wyzionąć. Pociąg dociera do celu z 20-minutowym opóźnieniem spowodowanym w doraźnym wprowadzeniem ruchu jednotorowego na jednym z torów. Tak samo by się i Pendolino spóźniło. I bardzo mi się chce śmiać, bo coraz mniej rozumiem, po co właściwie zakupiono Pendolino. Wygląda to po prostu tak, jakby poprzestawiano wszystkie rozkłady jazdy tak, aby Pendolino mogło sobie pędzić bez żadnych ograniczeń, bez czekania i przepuszczania innych pociągów, ale ponieważ PKP nie dysponuje jeszcze całym kompletem składów włoskich pociągów, to puściło w miejsce brakujących puściło składy tradycyjne. Z takim samym efektem.

Nasuwa mi się zbyt wiele komentarzy, żeby wszystkie pisać, ale jeden mi pozostał w pamięci. Mianowicie, że ten, kto wymyślił zakup Pendolino powinien sobie teraz w głowę strzelić.

sobota, 13 grudnia 2014

Podlasie 2014. Prastary las i kraina błękitnych cerkwi. Relacja z podróży.




Podróż różni się od wycieczki głównie tym, że wycieczka jest krótka, zazwyczaj jednodniowa. Jadąc na wycieczkę turysta już na wstępie myśli o powrocie, ma go mniej lub bardziej dokładnie zaplanowany. Podróżnik biletu powrotnego nie kupuje. Turysta jest nastawiony na oficjalne atrakcje turystyczne, podczas gdy podróżnik na wszystko to, co zastanie na miejscu; na klimat, na atmosferę, na nieprzewidywalność podróży. Podróżnik musi być przekonany o wyjątkowości miejsca, do którego się udaje, w przeciwnym razie jego podróż będzie tylko drogą tam i z powrotem. I jest jeszcze wędrówka. W przeciwieństwie do poprzednich form, wędrówka nie ma celu, jest celem sama w sobie.

Udaję się na coś, co w 10% jest wycieczką, w 30% wędrówką i w 60% podróżą. I dedykuję poniższą relację wszystkim, którzy uważają, że jestem walnięty. Tak, jestem



Tu zaczyna się opowieść o podróży, którą zatytułowałem:

Podlasie 2014. Prastary las i kraina błękitnych cerkwi.

 

 O logistyczno-mentalnych przygotowaniach do podróży można przeczytać tutaj



Dzień zerowy (sobota) – 5/07/2014
Prosimy zakręcić gaz. Białystok.

Fala upałów bardzo szybko daje się we znaki. Wyjście na zakupy w godzinach około-południowych kończy się lekkim zgrzaniem. Nie czuję się dzisiaj dobrze, nie czuję się dobrze wybierając się na technicznie ryzykownym rowerze w ten upał, nie czuję się dobrze z myślą o zaczynającej się jutro wyprawie. Oswajam się z myślą o nocnej jeździe na rowerze. Wiem, w upał się nie jeździ na długich dystansach. Wiem, rower przed taką wyprawą musi być sprawny w stu procentach. Mój nie jest.

Zapewne mało kto ma dziś dobry dzień. Jest bardzo duszno. Spragnieniu Bałtyku urlopowicze utknęli w gigantycznym korku na drodze ekspresowej w kierunku Trójmiasta. Pół biedy, jeśli mają klimatyzację. Ja w pociągu klimatyzacji nie mam, ale też nie stoję na autostradzie. Przeczytałem dziś rano w Internecie, że alkohol w czasie upału jest szczególnie niebezpieczny. Nie przeczytał tego człowiek leżący w pozycji bezlitośnie horyzontalnej na ławce na stacji Gdańsk-Wrzeszcz, ani też człowiek leżący w kolejowym rowie pod Morągiem.

W SSM Podlasie w Białymstoku jestem około dziesiątej w nocy, czyli spokojne dwie godziny przed zamknięciem. Środowisko bardzo międzynarodowe, jakieś Chinki nawet. Młody człowiek gościnnie mnie podejmujący w hostelu sprawia wrażenie lekko jakby „zaspanego”. Chodzi spać o dwunastej, wstaje o piątej. Mówi mi, żebym zakręcił gaz jak skończę gotować. Nie chcemy przecież jeszcze umierać.



Dzień pierwszy (niedziela) – 06/07/2014
Strach ma dwa koła i piszczy. Kraina Otwartych Okiennic – 101 km

No nie chcemy umierać. Ja nie chcę. W schronisku nie ma w oknach zasłon. O piątej jest już na tyle jasno, żeby się obudzić i jeszcze do szóstej podrzemać, bo w końcu cztery godziny snu to trochę mało by było. Normalnie mam problemy, żeby wstać piętnaście
Cerkiew w Puchłach - Kraina Otwartych Okiennic
po siódmej, dzisiaj za piętnaście siódma już jestem w trasie. Jadę przez Białystok w kierunku południowym. Jest przyjemnie chłodno a na ulicach bardzo pusto.

Spodziewałem się dłużej błądzić po Białymstoku, ale jakoś udaje mi się szybko wydostać na  trasę rowerową oznaczoną jako „Obwodnica Gminy Juchnowiec”, która na większości długości jest drogą składającą się w połowie z asfaltu a w reszcie z zupełnie nie nadającego się do jazdy pasa szutru po mojej prawej stronie. Mój rower emituje z siebie całą symfonię przerażających dźwięków, choć wyprzedzając lokalną wiejską babę na rowerze we wsi Wojszki zaczynam doceniać to, co mam. Tylko że ona nie wybiera się w tysiąckilometrową podróż.

Około godziny dziesiątej robi się już naprawdę gorąco. Smaruję się kremem, zakładam kapelusz UV i jadę powoli-powoli bardzo pilnując się, żeby przedwcześnie nie zakończyć tego urlopu w szpitalu. Z braku innej wody (np. jezior) polewam się po głowie kranówką, którą zabrałem ze schroniska. Tę wodę – w odróżnieniu od wody pitnej – nazwałem na własne potrzeby wodą techniczną. Jazda po szutrowych nawierzchniach, jakie się tu zaczynają, ma tę jedną zaletę – zagłusza wszystkie możliwe skrzypienia w moim rowerze. Słychać tylko dźwięk wolności. Wolności nie należy w tym przypadku mylić z szybkością. Tak jakoś powoli, ale sukcesywnie przemierzam Krainę Otwartych Okiennic. Tu 
Wieś Wojszki
już wprawdzie miejscami dotarł asfalt, ale mieszkańcy wydają się świadomi turystycznej wartości swoich domów. Bardzo, bardzo nielicznie pojawiają się szpetne murowane domy. Bogato zdobione drewniane chatki błyszczą nowością farby olejnej. W jednej z wsi ogłasza się człowiek oferujący usługi ciesielskie. Chodzi oczywiście o wykonywanie artystycznych zdobień. Kiedyś posiadanie takich ozdób na domu było wyznacznikiem zamożności. Dziś może już nie tyle zamożności, co pewnej świadomości historycznej i przywiązania do tradycji.

W dość sporej wsi Narew, gdzie właściwie kończy się Kraina Otwartych Okiennic, bez trudu odnajduję bijącą po oczach błękitną cerkiew. Przy studnia i kranik. Takie cudowne studnie znajdują się tu przy bardzo wielu cerkwiach, choć rzadko się zdarza, że wystarczy po prostu odkręcić kranik. Gdyby nie było to miejsce dość publiczne, to bym się tu normalnie wykąpał. Ale zawsze to miła ochłoda.

Cerkiew Św Jana Złotoustego
W kierunku północno-wschodnim od Narwi znajduje się tajemnicza cerkiew z roku 1854. Na mojej pierwszej mapie w skali 1:100000 do cerkwi tej nie prowadzi żadna droga, znajduje się odosobniona w lesie, kilometr od drogi. To mnie nakręca niesamowicie. Dopiero kupiona później dokładniejsza mapa daje realne szanse na odnalezienie obiektu. Cerkiew tajemnicza, bo nie znajduje się w żadnej miejscowości (najbliższa to Tokarowszczyzna), co skutecznie utrudnia znalezienie jakichkolwiek pewnych informacji na jej temat. Tak więc staje się to miejsce moim obowiązkowym punktem w trasie. Ciekawość, której nie sposób ugasić Internetem pali piekielnie. Nie wiem, czy to dlatego gdy zjeżdżam z owej asfaltowej drogi w las czuję lekki niepokój, jak gdybym udawał się do miejsca opętanego przez demony. Fakt, że słońce zachodzi za chmury robi swoje. Nie będę ukrywał, im bliżej celu tym większy ten niepokój, przelatująca wrona kracze i już jestem skłonny stamtąd uciekać, gdy moim oczom ukazuje się prosty w formie drewniany budynek nakryty zielonym blaszanym dachem. Samym widokiem nie jest mnie zmieść z powierzchni. Dla zainteresowanych: jest to cerkiew cmentarna p.w. Św. Jana Złotoustego. Z tym, że cmentarna, jest coś na rzeczy. Są miejsca, w którym zdarza mi się czuć coś więcej… 




Nad rozgrzanymi popołudniowym słońcem narwiańskimi łąkami świecą złote kopuły skitu św. Antoniego i Teodozjusza (wieś Odrynki). Skit to inaczej pustelnia. Podobnież jedyna pustelnia w Polsce; schowana wśród łąk i bagien, ciszę zakłócać zaczyna mi jedynie pomrukiwanie dochodzące z kłębiących się chmur burzowych. Dwaj spotkani panowie wykonujący prace porządkowe zalecają mi nie wjeżdżać zbyt daleko rowerem, więc zostawiam go w skrawku cienia pod drzewkiem i idę popatrzeć, co to tak naprawdę ten skit. Są więc oprócz samej cerkiewki ustawione rzędem jakby budki mieszkalne, jest mała kapliczka ze studnią, wewnątrz wszystko tak złote, że aż strach dotykać. I w końcu jest i zakaz wykonywania zdjęć mnichom bez ich zgody. Na wszelki wypadek w ogóle się z robieniem zdjęć hamuję. Mnichów nie udaje mi się spotkać, są zapewne pilnie zajęci praktykowaniem pustelniczego trybu życia.  

Pole namiotowe nad zalewem Siemianówka (jedno z największych sztucznych jezior w Polsce) jest z założenia darmowe i wyposażone w sanitariaty. Początkowo nie jestem pod wrażeniem, bo kogo by zachwyciła drewniana kabina prysznicowa z betonową posadzką, nie posiadająca ani śladu haczyka, żeby sobie cokolwiek powiesić; gdzie na człowieka z wystającej u góry rury leje się zimna woda. Jak z kranu. Zakładając, że jest się na tyle wysokim, żeby sięgnąć do kurka. Dodam jeszcze fakt zgubienia po drodze jednego klapa. No ale jeszcze niejedno człowiek w tej podróży zobaczy…

Namiot przychodzi mi rozbijać w deszczu, bo po takim upale kłębowisko chmur burzowych zatrzymało się w bardzo bliskiej okolicy i daje o sobie znać praktycznie cały czas. Ale dzięki specyficznej konstrukcji po rozbiciu jest w namiocie sucho. Tego nie mogę powiedzieć o reszcie moich rzeczy.



Dzień drugi (poniedziałek) – 07/07/2014
Na spotkanie z żubrem. Białowieża – 74 (175) km

Na dzisiaj bardzo stanowczo zaplanowany przejazd przez dzikie, ale udostępnione dla rowerzystów ostępy Puszczy Białowieskiej. Zaczyna się dość niepokojąco, bo już od samego rana grzmi nad południowym horyzontem. W zasadzie to błyskało się całą noc.  Postanowiłem to jednak mieć gdzieś, dopóki nie pada. A jak zacznie to się będę martwił. Okrążywszy zalew Siemianówka i przejechawszy przez tak samo nazwaną wieś docieram do osady o swojsko brzmiącej nazwie Babia Góra. Na pewno jest to góra, a przynajmniej rozpoznawalne wzniesienie. Za wzniesieniem zatrzymuje mnie człowiek. W oczach przerażenie. Zastawia mi rowerem drogę. Niech pan tam nie jedzie. Ale dlaczego? Wilki, panie, sześć wilków, zaraz jak się w las wjeżdża. Ale co, głodne były? pytam głupio. Panie, nie wiem, nie pytałem spotka pan ich to zapyta, odpowiada koleś chyba trochę zbity z tropu. I tylko dwie kobiety mówią, żeby się nim nie przejmować i jechać. Mnie, podobnie jak temu człowiekowi, włosy stają dęba, zakładam teleobiektyw, tak, żebym w razie spotkania z wilkami mógł w przypadku ataku panicznego strachu skoncentrować się na „strzelaniu” fotek a nie na uciekaniu. Tak, boję się, chociaż nie słyszałem, żeby w Polsce wilki komukolwiek zrobiły krzywdę.

Na południu nie przestaje grzmieć, na rozstaju dróg zagaduje mnie wschodnim akcentem i składnią nadjeżdżający z lewej strony dziadek:
 – Dokąd musi?
 – Na Masiewo – odpowiadam próbując wczuć się w styl mojego rozmówcy.
 – To nie zastanawia się, jedzie w prawo, jedzie cały czas szutrówką, nigdzie nie skręca, bo zajedzie do Łukaszenki, a tego by nie chciał.
 – No, nie chciał bym tam zajechać – potwierdzam, choć może i bym chciał, ale legalnie, z wizą.
Gdy rozmowa schodzi na kwestię nadchodzącego opadu do rozmowy zostaje zaangażowany pan Andrzej ze znajdującej się przy rozdrożu zagrody i stwierdza, że z jednej strony można się schować pod świerkiem (bywali tacy, co pod takim świerkiem przeczekali ulewę bez przemoknięcia (pomijając kwestię piorunów), to jednak, jak próbuje sobie przypomnieć pan Andrzej, kiedy to było, co się na moich oczach przede mną drzewo potężne, dąb, tak z niczego, bez wiatru nawet żadnego, na drogę zwalił? Nic, tak sam z siebie, spróchniały musiał być już do reszty.

Drzewo, które kazało mi nadłożyć 5 kilometrów
Puszcza Białowieska to las nie tyle wielki, co groźny i nieprzewidywalny. Las, który błędów nie wybacza. Błąd numer jeden to wymieniony tydzień przed urlopem przedni napęd roweru. Żeby nie było – nie robiłem tego sam – robił to profesjonalny serwis. W owym to „profesjonalnym” serwisie człowiek powiedział mi, że jeśli by mi tu coś na boki latało po jakichś pięćdziesięciu kilometrach, to żeby podjechać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o co chodziło. Teraz wiem: niedostatecznie dokręcona lewa korba pedału po prostu się odkręca w miejscu dość do tego nieodpowiednim. To znaczy w lesie. Nie ma, że podjedź sobie do serwisu, do najbliższej wiejskiej chaty czyli zapewne Starego Masiewa jakieś siedem kilometrów lasem (o, to i tak blisko, ale nie ma żadnej gwarancji, że w takiej wsi będą mieli takiż specjalistyczny klucz), więc dokręcam małymi kombinerkami, co starcza na przejechanie około kilometra, potem jeszcze kilometr na poluzowanej korbie a potem trzeba znowu dokręcać, żeby nie ryzykować czegoś gorszego.

Kilka kilometrów dalej horror się rozkręca. Miejsce: Kosy Most – tam, gdzie nad rzeką Narewką przerzucono most nieczynnej już kolejki wąskotorowej, kolejki do wywożenia lasu z lasu; kolejki, której ekspozycję można oglądać niedaleko Starego Masiewa; tam, gdzie wielkie muchy nie wybaczają dłuższych postojów. Akcja: zostawiam rower na parkingu i idę na Carską Tropinę. Gdy wracam, już nie jestem w stanie odpiąć roweru z zapinki. Horror trwa w najlepsze może dwie minuty, w końcu udaje się rozpiąć. Śmiesznie by było, gdyby się nie udało. Dwie minuty to jednak za mało, bym wyciągnął z nich wnioski, bo kilkanaście kilometrów dalej – tych kilometrów przejechanych na niedokręconym pedale (jak bym powiedział, że miałem na urlopie przygodę z pedałem, to zabrzmiałoby to bardzo niefortunnie) – znowu ku jeszcze większemu stresowi się skusiłem na użycie zapinki, tym razem w celu spokojnego obejrzenia uroczyska Stara Białowieża – miejsca, gdzie Białowieża znajdowała się niegdyś.

Na Carskiej Tropinie
Dzisiaj to już tylko skupisko starych dębów. W ocenie tego miejsca będę bezlitosny jak rower wobec mnie, mimo, że za bilet o tej godzinie już nie zapłaciłem – wizualnie to nie jest ani w jednym procencie to samo, co Rogalin. Rogalin jest piękny wizualnie. Puszcza Białowieska jest przerażająca. Żeby jej piękno zobaczyć, trzeba się zapuścić głęboko i na pewno nie na rowerze. Albo trzeba tu mieszkać jak w zagrodzie Podcerkwa albo Przewłoka – zagubionych w lesie maleńkich enklawach cywilizacji. Widoczna na mapach osada Topiło – moim zdaniem jedno z piękniejszych miejsc w puszczy – to przy nich metropolia, z możliwością noclegu, ze sklepem, co się nazywa „Ostatni Grosz”, 

Osada Topiło
Opuszczając to miejsca czułem niepohamowaną ulgę. Tak, ulgę. Jeszcze nigdy żaden las nie dał mi tak popalić. Wyjeżdżając następnego dnia zrozumiałem, że to, co człowiek o imieniu Andrzej mówił mi o wywracających się drzewach to nie żadna fantazja. Próbując się wydostać z puszczy obierając kierunek na południowy-zachód najpierw napotykam na jedno przewrócone drzewo. Przewrócić musiało się całkiem niedawno, bo to nie jakaś ścieżynka tylko poważna leśna szutrowa droga. Zaraz by usunęli. Rower można po tym przenieść, ale samochód już nie da rady. Ale to nic, jeśli popatrzeć na to, co pojawia się dalej. A dalej, na oficjalnej i oznakowanej drodze rowerowej usypanej wśród podmokłych rozlewisk leży obalona korona potężnego drzewa. Kilkumetrowa ściana. Tego się nijak nie minie, prawie tylko zdjąć spodnie i próbować przenosić wszystko kawałek po kawałku brodząc po rozlewiskach. Nie mam na to ochoty. Objazd ma kilka kilometrów. Trzeba się cieszyć, że jest objazd. I modlić się, żeby to było ostatnie drzewo, które nie miało już siły stać o własnych korzeniach.

Ekspozycja kolejki leśnej w Puszczy Białowieskiej
Wracając do Białowieży, gdzie o godzinie osiemnastej w czynnej do godziny szesnastej wypożyczalni rowerów dokręcono mi poluzowany element roweru, tam dopiero udało mi się spotkać z żubrem. A właściwie z Żubrem. Kilka dni później, w Krynkach, już bardziej pod Puszczą Knyszyńską (tam też żubr występuje) niż Białowieską, spotkałem billboard informujący, że „W Krynkach Żubr się należy”. Ale zdecydowanie bardziej się należał w Białowieży, bo w Krynkach byłem rano, a rano żubr nie podchodzi. Z żubrem przez małe „ż” miałem jedynie spotkanie w wersji audio. Gdzieś w gęstych zaroślach w okolicach ścieżki przyrodniczo edukacyjnej o nazwie „Co w lesie piszczy” dał się słyszeć dźwięk znany z reklamy. Nie wiem, jak się nazywa odgłos żubra, ale to nie było piszczenie.

Restauracja Carska i jej słynne okna
Mając jeszcze trochę czasu do wieczora i chcąc nacieszyć się naprawionym pedałem jeżdżę trochę po Białowieży, żeby móc potem powiedzieć, coś więcej niż tylko, że tutaj nocowałem. Wynikiem tego jeżdżenia jest wizyta w Restauracji Carskiej, a raczej pod restauracją. Jeśli założyć, że nie odstraszyły by mnie ceny, które są tam podobnież dość carskie, to nie czułbym się „spójnie” w swoim bardzo pragmatycznym ubiorze pośród ludzi, którzy swój status społeczny wyrażają za pomocą samochodu i bardzo eleganckiego stroju. Do tego moje estetyczno-fotograficzne zapędy, które zacząłem realizować jasnym obiektywem portretowym radzieckiej (o!) marki Helios, zaniepokoiły jedną z kelnerek, która nie wykazała dostatecznego zrozumienia dla mojej fascynacji restauracyjnym oknem i aby mnie wypłoszyć ostentacyjnie ustawiła się przy wejściu do lokalu i zaczęła mnie obserwować prezentując przy okazji strój konduktorski z czasów carskich (ach, co to były za czasy). Nie jestem na tyle bezczelny (przepraszam: impertynentny), dlatego obyło się bez zdjęcia stroju.

O, jak ja uwielbiam niejednoznaczne sformułowania.

Dość ciekawy jest również hotel położony przy restauracji. Długo się zastanawiałem, gdzie ów hotel się znajduje, skoro cały budynek po dawnej stacji kolejowej zajmuje gastronomia. Z zabudowań pozostawała jeszcze wieża ciśnień. Okazało się, że pokoje są w luksusowych wagonach (oczywiście z czasów carskich – ach co to były za czasy) stojących bardzo niedaleko stacji. Tu również zainteresowały mnie okna. 

Cerkiew w Białowieży
Z ciekawszych obiektów w Białowieży jeszcze nadmienię cerkiew św. Mikołaja, murowaną z cegły i na szczęście nie otynkowaną, w przeciwnym razie musiałbym wejść do środka, żeby móc ją docenić. Natomiast jako „rasowy koneser” cerkwi zadowoliłem się samą fasadą, którą udało się streścić obiektywem portretowym Helios. W Parku Pałacowym ulokowała się dyrekcja BPN w bardzo stylowym drewnianym pałacyku pięknie korespondującym z Restauracją Carską.

Dyrekcja BPN
Kemping „U Michała” jest schowany w głębi długiego podwórka i prezentuje dość wysoki standard. Recepcję obsługuje starsza, około sześćdziesięcioletnia pani (nie wiem jak ma na imię, więc na potrzeby chwili nazwiemy ją Krystyną) nie znająca języków obcych, co nie wydaje się jej przeszkadzać w obsłudze zagranicznych turystów. Tego dnia na kempingu mamy między innymi Niemców i Litwinów. Zdając sobie sprawę, że rozmawia z obcokrajowcami, pani Krystyna, jak gdyby nigdy nic, nie przestaje mówić do nich wszystkich po polsku i koniec końców, przy użyciu wszelkich możliwych środków komunikacji werbalno-niewerbalnej, dopina swego.  Pewnego rodzaju bezczelność, ale teraz przynajmniej wiem, że tylko tak można w życiu coś osiągnąć.



Dzień trzeci (wtorek) – 08/07/2014
Prawosławna pielgrzymka. Uroczysko Koterka – 107 (282) km

Dzisiejszy dzień to tak naprawdę pielgrzymka – jadę bardzo daleko na południe, żeby zobaczyć jedno tylko miejsce. Schowaną pod samą białoruską granicą cerkiew na Uroczysku Koterka. Ktoś napisał, że jeśli chcemy sobie wyobrazić klimat Świętej Góry Grabarki sprzed stu lat, powinniśmy pojechać właśnie do Koterki. Zobaczyłem zdjęcia tego miejsca, zobaczyłem na mapie jego lokalizację i powiedziałem sobie: jeśli tam nie pojadę, to nie będę sobą. I nie żebym był jakiś wierzący ani tym bardziej prawosławny.
Pomijając przygody z wydostaniem się z Puszczy Białowieskiej oraz „kontuzję” pedału, która się odnowiła, wywołując potok przekleństw pod adresem gdańskiego „profesjonalnego serwisu”, którego nazwy w akcie łaski nie podam, bo nie wiem, gdzie mi po urlopie łańcuch wymienią, nie przydarzyło się żadne większe nieszczęście. Korzystając z cienia, jaki rzucała właśnie remontowana cerkiew w Werstoku zrobiłem sobie przerwę na śniadanie i nawiązałem znajomość z kierownikiem prac, starszym człowiekiem, który dowiedziawszy się, że jestem z Gdańska (informacja ta nie jest prawdziwa, ale dobra na potrzeby chwili) nawiązał kontakt ze wspomnieniami z młodości. Był w wojsku w Pruszczu Gdańskim. Podobnie inny człowiek, który z nostalgią opowiada mi o czasach, gdy tym samym pociągiem, którym ja tu przyjechałem, on jeździł do wojska do Szczecina. Budzi się w nich obraz tych czasów, gdy młodzi, zdrowi i piękni byli. Coś trzeba wspominać. Najlepiej młodość. Bo młodość piękna jest.

Tak blisko białoruskiej granicy...
Znajomość ta jednak nie zaowocowała kolejnym dokręceniem pedału, mimo bardzo usilnych starań, ponieważ stojący do dyspozycji robotników klucz nie mieścił się tam, gdzie trzeba. Tyle było zachodu, ale będę ich miło wspominał.

W Kleszczelach spotykam w parku człowieka jadącego do Wilna. Jedziemy na tym samym wózku – stwierdza. Ale pana wózek jest lepszy – mówię mu i znowuż próbuję wydębić od człowieka odpowiedni klucz. On ma rower z przyczepką, w sumie cztery koła. Można zmieścić dużo bagażu. Ale nie ma takiego klucza, jaki bym chciał. Jest z Żor, a ja na potrzeby chwili znowu jestem z Katowic; on jedzie z Siedlec, po odwiedzeniu Wilna ma zamiar przez Białoruś pojechać do Krakowa. Trasa planowana na tysiąc osiemset kilometrów. Nie wie, czy się zmieści w tym dystansie. Za dwieście pięćdziesiąt złotych załatwił poprzez biuro podróży z Grodna wizę turystyczną. Poprzez konsulat załatwił też mapy. Nie było łatwo, ale zawsze dobrze wiedzieć, że Białoruś jest osiągalna.

Uroczysko Koterka – na jego środku cerkiew prawosławna p.w. Ikony Matki Bożej "Wszystkich Strapionych Radość" – zatopiona w bezkresnej ciszy. Jest to miejsce objawień, ja tu czuję takie przymulenie, totalną pustkę myślową. Jechałem taki kawał w piekielnym upale, w pewnym momencie miałem już wrażenie, że przesadziłem. Nie wiem, ile było stopni, ale sprawiające wrażenie wyludnionych wsie mogłyby dać wiele do myślenia. Jeszcze dziesięć kilometrów temu leżałem niemalże trupem pod przystankiem autobusowym w jakiejś wsi zastanawiając się, czy to już początki udaru czy tylko skrajne zmęczenie. Teraz chodzę boso po chłodnej cienistej trawie, nie wiem o czym myślę, nie myślę o niczym. Z tej ciszy dopiero po dłuższym czasie niczym zjawy wyłaniają się jacyś turyści.

wieś Zubacze
Mielnik uśpiony w wieczornym upale. Jest około godziny siódmej. Z dwóch pól namiotowych, jakie reklamowały się w Internecie istnieje tylko jedno i tak do końca też nie wiadomo, gdzie dokładnie jest, bo z jednej strony znak wskazuje na zarośniętą nadbużańską łąkę (piękną o zachodzie słońca, ale bardzo zarośniętą), z drugiej strony na teren jakiegoś ośrodka wypoczynkowego położonego na bardzo stromym stoku. Jak się dowiaduję przez telefon, żeby dostać klucze do pryszniców, musze jechać do jakiegoś hotelu Florian. Daję im delikatnie do zrozumienia, że mam ich gdzieś. W trzeciej napotkanej agroturystyce udaje mi się znaleźć nocleg za czterdzieści złotych. Gdybym nie znalazł do piątej próby, pojechałbym na to „pole namiotowe”



Dzień czwarty (środa) – 09/07/2014
Szlakiem prawosławnych cerkwi . Kraina bez asfaltu – 88 (365) km

Spanie w agroturystyce ma poważne wady, których doświadczyłem dopiero podczas tego urlopu. Jedną z nich jest oczywiście cena. Ze stu dziewięćdziesięciu siedmiu złotych wydanych przez całe dwa tygodnie urlopu na noclegi (w sumie czternaście noclegów) aż czterdzieści przypadało na jedną noc w agroturystyce. Kolejna wada to telewizor. Trudno jest w takiej sytuacji pójść spać o normalnej godzinie. Jeszcze trudniej później wstać dostatecznie wcześnie, żeby sobie móc jeszcze z rana trochę popedałować w chłodzie. I ostatnia wada. Zlokalizowanie i zabicie komarów w namiocie zajmuje nie więcej niż kilka minut. A pokoju to może trwać nawet pół nocy. Taka zabawa w kotka i myszkę.

święta woda
Dzisiaj kolejny gorący dzień. Po znalezieniu jeszcze w Mielniku wypożyczalni rowerów i kajaków, gdzie udaje mi się nie po raz pierwszy ani ostatni dokręcić pechową część roweru, kieruję się na północ w stronę Świętej Góry Grabarki – najważniejszego miejsca prawosławnego kultu w Polsce. Bardzo kusi mnie również tak zwane cudowne źródełko. Zachwalana przez nie sprawiającego wrażenia ponadprzeciętnie inteligentnego tubylca woda jest jego zdaniem „po prostu święta”. Nie jest mi w stanie powiedzieć na jej temat nic więcej oprócz tego, że zaraz po nią pojedzie i nabierze kilka butelek. Wszystko jest kwestią wiary. Święta woda to najczęściej placebo z domieszką minerałów. Minerały minerałami, liczy się tak naprawdę wiara. Zaszkodzić może natomiast temperatura wody. Mnie zaszkodziła, bo przez kolejne dwa dni walczyłem z bólem gardła, potem z chrypą i wreszcie katarem. Tak mi generalnie zleciał cały urlop na tym. Tyle miałem cudownej wody. Nie tylko alkohol trzeba umieć pić.

Cerkiew w Grabarce
Cerkiew na Grabarce jako budynek jest dość nowa, odbudowana po pożarze w 1990 roku, na pierwszy rzut oka nie wygląda imponująco, dopiero w detalu nasuwa skojarzenia z pewną słynną skandynawską świątynią w Karpaczu. Zdobienia są dość nietypowe dla lokalnych cerkwi, mają w sobie coś celtyckiego. Dziwne bardzo wrażenie, chcąc nie chcąc potęguje mistykę tego miejsca. Do impregnowanych drewnianych ścian można by się przytulić, głaskać, wyczuwać pod placami dziwne kształty. Wokół świątyni las krzyży. Nie jest to ta garstka krzyży pokazana na najbardziej typowym zdjęciu cerkwi: u dołu kadru schody, żeby pokazać, że Góra, na lewo krzyże, żeby pokazać, że Święta oraz na środku i po lewej cerkiew, żeby pokazać, że Grabarka. To jest las w sensie las. Tak gęsto poupychane, mniejsze i większe, między nimi trudno przejść. Na wielu z nich pozawieszane różańce i inne „święte” ozdoby. Krzyże wotywne w podzięce za cuda. Były ich tysiące.

Sękacz
Za Grabarką, gdzie od zakupu lokalnego ciasta o nazwie sękacz początek bierze moja podróż w wymiarze kulinarnym, zaczyna się kraina, którą nazwałem sobie krainą bez asfaltu. Żeby nie jechać potencjalnie niebezpiecznie ruchliwą drogą wojewódzką numer 693, łączącą Siemiatycze z przejściem granicznym w Połowcach, postanowiłem skręcić na wieś Sokoły. Bardzo szybko zaczyna się szuter. Jest to ten bardzo niewdzięczny rodzaj szutru – tarka połączona ze zwałami luźnego żwiru. Tarka – zjawisko niczym z archiwum X, bo nikt jeszcze jej powstania w przekonujący sposób nie wyjaśnił. Coś, co urywa ręce jeśli się na to wjedzie rowerem z prędkością większą niż piętnaście kilometrów na godzinę (zaznaczam, że nie posiadam i nie mam zamiaru posiadać przedniego amortyzatora). Droga bardzo szeroka, można by zrobić drogę wojewódzką. Bardzo dobrze eksponowana na światło słoneczne. Dookoła ani śladu cienia. Doskonałe miejsce na udar słoneczny.

Droga z kamieni polnych rozwidla się. Trudny wybór...
Po przejechaniu tych kilku kilometrów wjazd na asfalt jest czymś porównywalnym do przejścia mózgu z fal beta w stan fal alfa. Nagłe wyciszenie, bezszelestne sunięcie niczym ślizg po lodzie. Stan alfa trwa nie dłużej niż przez pięć kilometrów, potem w sąsiedztwie dzikiego leśnego wysypiska śmieci (zaraz po opuszczeniu asfaltu) powietrze opuszcza przednią dętkę. Po sprawnym załataniu dętki horror powraca, bo nawet drogi zaznaczone na mapie jako asfaltowe okazuję się być wyłożone kamieniami polnymi (okolice wsi Nurzec). To jest zjawisko jeszcze bardziej wredne niż tarka. We wsi Rogacze, po jedenastu kilometrach wszelkiego rodzaju nawierzchni utwardzanych inaczej, moja radość na widok alfa-sfaltu jest tak wielka, że postanawiam jechać tymże asfaltem nawet kosztem nadłożenia kilku kilometrów. Rozchodząca się na pięć kierunków droga, tylko jedna z nich asfaltowa – wybór wydaje się oczywisty. Nie. Dwa i pół kilometra dalej asfalt się kończy. Kolejne cztery kilometry męki. Już odliczam metry. A potem na dobranoc stan alfa: sześć kilometrów dedykowanej ścieżki rowerowej wzdłuż drogi krajowej numer 66. Route 66?

Później tego dnia leżąc w namiocie pomyślałem sobie, że to właśnie jest ta mityczna Białoruś, na którą może kiedyś pojadę. To te niekończące się rozjeżdżone szutrowe drogi, przyjazne tylko dla traktorów i samochodów terenowych, ale niestraszne tubylcom w ich Ładach czy Zastawach. To właśnie ta kraina bez asfaltu. To właśnie jest Białoruś, bo w tych okolicach więcej Białorusinów mieszka niż Polaków. To, że mówią po Polsku, nic nie znaczy.

A jeśli już o mieszkańcach tych okolic mowa, to w przypadku mojej wyprawy można by powiedzieć o nich w kategoriach bohaterów i antybohaterów. Antybohaterką dnia dzisiejszego została jednogłośnie pani administrująca Szkolnym Schroniskiem Młodzieżowym w Dubiczach Cerkiewnych. Pani odmówiła mi (przez telefon – to chyba łatwiej) noclegu w dysponującym dwudziestoma paroma miejscami obiekcie, ponieważ jakaś rodzina (trzy osoby) już zarezerwowała nocleg, „no a przecież nie ma sensu, żeby pan spał na podłodze na korytarzu”. Oczywiście się z nią zgodziłem w myślach życząc tylko, żeby te trzy osoby były ostatnimi, które będą tam chciały nocować. Bohaterem dnia zostaje natomiast pan Stefan Czabaj, właściciel gospodarstwa agroturystycznego / skansenu regionalnego / fermy strusi afrykańskich w Nowoberezowie, który dowiedziawszy się, że potrzebuję noclegu, zaoferował mi możliwość rozbicia namiotu na swoim podwórku (piękna zielona koniczyna!) za równowartość „żeby na parę piw było”.

Pan Stefan (http://nadbuhom.pl/art_0060.html) to człowiek prosty ale z pasją. Hodować strusie to nic. Długo zastanawiałem się gdzie on na tej całej farmie strusi mieszka. Otóż mieszka w drewnianej chałupie krytej strzechą, do której wejście wygląda iście skansenowo. Białoruska prostota, staropolska gościnność. Otrzymawszy pouczenie, aby w nocy uważać z latarką, bo może się jej światło źle strusiowi skojarzyć (np. z oczami jakiegoś drapieżnika) i jednym kopnięciem rozwali płot, wziąłem się za rozbijanie namiotu kilka metrów od skromnego ogrodzenia, za którym spacerowały sobie te z leksza śmiesznawe ptaki.  



Dzień piąty (czwartek) – 10/07/2014
Śladami polskiego orientu. Kruszyniany – 73 (438) km

Cerkiew w Łosince
Następnego dnia mam zamiar dotrzeć do kolebki polskich Tatarów. Kruszyniany, Krynki, Bohoniki. Trasa jest generalnie nudna jak flaki z olejem, może to przez ten asfalt, którego niemal panicznie boję się opuścić. Dziś nie ma żadnych skrótów. To znaczy: są, ale chyba się nie skuszę. Prawie z narażeniem życia jadę po sześciokilometrowym odcinku wąskiej i ruchliwej drogi wojewódzkiej numer 685 do Narwi. Kuraszewo – cerkiew w remoncie. Tyniewicze Duże – cerkiew w remoncie. Łosinka – cerkiew po remoncie. Pierwsza drewniana cerkiew, która nie jest niebieska tudzież zielona. Jest kremowa. I nie jest to przypadek. Kolejna cerkiew i chyba jedna z ostatnich na mojej trasie – w Michałowie – podobnie kremowa i wyposażona w złoty dach. Ostatnia cerkiew w Gródku murowana i ze złotym dachem. Czym dalej tym bardziej na bogato. I kończy się kraina błękitnych cerkwi.

Cerkiew w Michałowie
Zrobiwszy dobry czas na przyjaznych rowerowi asfaltach już nawet nie czuję frustracji, gdy przez kilka kilometrów pcham rower po piasku znaczącym trasę rowerową przez puszczę Knyszyńska. Znowu jest gorąco zaczynają się deszcze zenitalne. Gdy wjeżdżam do Kruszynian, pada deszcz. Wjeżdżam do Krainy Tatarów. Tutaj wszystko wydaje się takie samo jak wszędzie indziej, dopóki nie zajeżdżam na kemping, którego obecności się nie spodziewałem. Dziewczyna z Zajazdu (Kasia), której płacę za nocleg, spogląda na mnie swoim tatarskim spojrzeniem. Lekko ale nieodparcie rysuje się na jej twarzy tatarskie pochodzenie. I dlaczego jestem tym zdziwiony? Bo się spodziewałem nadmuchanego produktu turystycznego, który będzie jedną wielką ściemą wyprodukowaną na potrzeby turystów. A tu faktycznie mieszkają Tatarzy i takoż wyglądają.
Zdjąwszy buty wkraczam do meczetu, który jest otwarty. Na zielonej ścianie wybudowanej przez polskich cieśli świątyni, która wygląda przez to bardziej jak kościół niż meczet, widać jeszcze ślady zamalowanego wandalskiego „rysunku”. To świnia była, najwyraźniej nawiązująca w jakiś sposób do gorącej niedawno kwestii rytualnego uboju zwierząt. Wewnątrz rodzimy Tatar o wyglądzie bardzo tatarskim opowiada stojącej na miękkich dywanach grupce turystów o tatarskich zwyczajach, religii i kulturze. Od czasu do czasu do cerkwi wpada jego pięcioletnia córeczka i prosi: Tato, tato, mogę sprzedać bilet? po czym sprzedaje za pięć złotych bilet wstępu (osobie, która w międzyczasie weszła dołączyła do grupy „zwiedzających”) i idzie kupić sobie lody. No już, starczy na dzisiaj, w końcu nie jesteśmy Żydami tylko Tatarami, oświadcza w końcu córeczce tata.
Mając do dyspozycji dużo czasu (dochodzi osiemnasta) idę zjeść do Tatarskiej Jurty. Tatarska Jurta znana jest z tego, że odwiedził ją sam książę Karol. Przy czym książę Karol nie odwiedził jej sam, bo przyjechał z całą świtą. Sam, bo bez towarzystwa, odwiedziłem ją ja. Tatarska Jurta znana jest więc z tego, że odwiedziłem ją sam ja. Oprócz noclegu, na który najbliższe wolne terminy (jak przypadkiem usłyszałem) są w sierpniu, jest coś jakby restauracja serwująca tatarskie specjały. Jestem bardzo wygłodzony, więc zamawiam dobrze się zapowiadające Jeczpoczmaki. Nie mija kilka minut (czas na odgrzanie w mikrofalówce; w przeciwnym razie czekałbym co najmniej pół godziny) a dwa olbrzymie pierogi z różnymi przystawkami lądują przede mną na stole. Pierogi wykonane z ciasta francuskiego smakują trochę drożdżówką. Wewnątrz galeria smaków: ryż, mięso mielone, cebula, czosnek, marchewka, grzyby i bardzo dużo curry, bo ciągle muszę popijać herbatą na zimno. Już po jednym czuję, że kolejny będzie wyzwaniem. To jest genialne, do tego ceny jak za normalne jedzenie, czytaj: schabowy z ziemniakami i surówką w średniej klasy jadłodajni. Tylko schabowym z ziemniakami jeszcze nigdy się tak nie najadłem.
Tatarska Jurta w rzeczy samej

Sama w sobie jurta jest okrągłym namiotem, jakie Tatarzy rozbijali na stepach. Takaż jurta znajduje się również na miejscu; miejsce bardzo przytulne, w pełni wyposażone, choć wątpię, żeby pozwolono mi tam przenocować. Jurta ma raczej charakter ekspozycyjny. Przed zagrodą słup z kierunkowskazami: granica państwa: 5 km, Wilno: 349 km, Mekka 5504 km, Antarktyda: 14633 km. Do Mekki mój rower raczej by już nie pociągnął, ale Wilno – jak najbardziej.

Bardzo kotłujące się chmury zbierają się nad Kruszynianami, bardzo mocno wieje i grzmi,  więc dostaję niezłego przyspieszenia i rozbijam namiot, co przy takim wietrze nie jest proste. Potem wszystko ucicha, a ja idę na boso na spacer po wsi. W zajeździe nie można nawet alkoholu dostać. Jest więc cicho, a księżyc delikatnie rysuje się nad dachem meczetu. Księżyc w pełni, nie żaden tam półksiężyc.

Mizar w Kruszynianach
Wspomnieć by jeszcze wypadało o mizarze, czyli tatarskim cmentarzu, który odwiedziłem aż dwa razy. Na pierwszy widok miejsce w dużej mierze przyjemniejsze niż wielkopłytowe katolickie „cmentarzowiska” upstrzone „kwiatoplastikiem”. Historyczny przekrój cmentarza: począwszy od dualnych kamiennych konstelacji z głazu dużego znajdującego się w głowie i z wyrytym jakimś dla mnie absolutnie nieczytelnym arabskim napisem i małego w nogach, przez starannie wykute w kamieniu płyty (stele) z napisami po arabsku i w cyrylicy (z czasu zaboru rosyjskiego), po zupełnie współczesne nagrobki przypominające kicz-przepych jak na chrześcijańskich cmentarzach. Tylko w wersji muzułmańskiej, czyli ze wszechobecnym półksiężycem. Znowu mamy kocioł kulturowy. Choć tu marmur przynajmniej wygląda na prawdziwy.



Dzień szósty (piątek) – 11/07/2014
Kraina bez mapy – 100 (538) km

Mostowlany
Dziś czeka mnie zadanie dość ciężkie. Trzeba opuścić teren mapy „Puszcza Knyszyńska”, przejechać dość znaczny kawałek terenu bez konkretnej mapy i dojechać do Biebrzańskiego Parku Narodowego, czyli na zupełnie nowy arkusz mapy. Dzień jest chłodny i pochmurny, ale jak na razie nie pada. Oby jak najdłużej. Energicznie pedałuję do Krynek, gdzie tylko szybko uzupełniam zapasy i bez wdawania się w żadne kościoły, cerkwie i synagogi jadę nowiutką drogą dalej na północ. Jest dość górzyście. Jurowlany leżą tylko pół kilometra od białoruskiej granicy. Czyli w praktyce na granicy. Wieś sprawia wrażenie wymarłej. Tylko z gospodarstwa pod cerkwią (cerkiew w swojej bryle tak prosta, że wręcz unikatowa) obserwuje mnie starsza pani. Wydaje się odczuwać straszną potrzebę porozmawiania z kimkolwiek albo popatrzenia na cokolwiek, co się rusza.

Taka mała przydrożna abstrakcja
Zarośnięty przystanek autobusowy w Usnarzu Górnym, na którym wisi jeszcze ogłoszenie informujące o zeszłorocznym przejeździe dwóch wyścigów kolarskich przez okoliczne wsie (pewnie dlatego mogłem tu dotrzeć po asfalcie), resztki drewnianego wiatraka w Malawiczach Górnych, który według informatorów turystycznych jest jeszcze stosunkowo dobrze zachowany (nie ma to jak powielanie nieaktualnych danych przez kolejne pokolenia przewodników). Wszystko to wydaje się dzisiaj dość martwe, ciche i śpiące. Meczet w Bohonikach, który minąłem, bo źle skręciłem na rozjeździe, aż tak mnie nie pociąga, żeby się specjalnie wracać. Miasto Sokółka, w którym słońce ma najbliżej do kilkusekundowego wyjścia zza chmur znowu daje nadzieję, że pogoda będzie raczej lepsza niż gorsza. Duży sieciowy sklep daje natomiast okazję, żeby się najeść za wszystkie czasy.

Droga z kategorii: marzenie. Jest asfalt i nie ma ruchu.
Droga wojewódzka numer 673 między Sokółką a Dąbrową Białostocką jest tak niebezpieczna, że trzeba się jak najprędzej ewakuować zanim zostanie się rozjechanym przez tiry. I tak po bardzo mało dokładnej mapie z mojego przewodnika po Podlasiu przesuwam się od wioski do wioski po wciągających szutrach i telepiących kamieniach polnych aż docieram do mapy Biebrzańskiego Parku Narodowego, na której witają mnie asfalty, różnej szerokości wprawdzie, ale zawsze ziejące optymizmem, niczym dziury w tejże nawierzchni. Przejechawszy przez Sidrę i Jaczno, a bardzo skrzętnie ominąwszy Sanktuarium Maryjne w Różanystoku docieram do Lipska, miasta na północno-wschodnim krańcu Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Wiejskie klimaty - Jaczno
Mam informacje o dobrze zagospodarowanym polu namiotowym w Lipsku i mimo że jest dopiero piąta, zjeżdżam już na nocleg. Prawda jest taka, że do następnego pola będzie jeszcze z trzydzieści kilometrów a już prawie setka w nogach na dzisiaj. Do tego zaczyna kropić. To już jest dostateczny powód do paniki. Zostawiam rower i idę na miasto – bo Lipsk to już miasto – zrobić zakupy. A jak miasto to i Biedronka. Potem podjeżdża pani, do której przedtem dzwoniłem, że chcę tu przenocować i kasuje nas (bo przyjechało jeszcze małżeństwo z córką w wieku gimnazjalnym i synkiem w wieku szkoły podstawowej – na rowerach i z sakwami). Potem zaczyna się prawdziwa impreza. Rozpalamy grilla, wpadają jeszcze jakieś dwie dziewczyny rowerzystki z sakwami, potem przyjeżdża pan Leszek w mocno załadowanym rowerem i rozbija się pod wiatą, gdyż ma wątpliwości czy namiot mu nie przemoknie.

Na pierwszy rzut oka niepozorna gimnazjalistka upatruje we mnie swoją ofiarę i podczas rozpalania ogniska zaczyna opowiadać mi o wszystkim-wszystkim, jednak zbacza na obszar zoologii, ze szczególnym zamiłowaniem do paleozoologii. Opowiada mi więc o wymarłych gatunkach zwierząt i o tym, które chciała by w przyszłości „odtworzyć”, rzuca łacińskimi nazwami, ciekawostkami, danymi. Nie wydaje się jednak przejmować potencjalnymi skutkami introdukcji niektórych gatunków do ekosystemu. Korzystam z tej chodzącej encyklopedii, żeby uzupełnić swoją wiedzę na temat dzikich zwierząt, które potencjalnie mogę spotkać. Nie wiem, ile normalnie musiałbym spędzić w książkach, żeby dowiedzieć się na przykład, że drapieżnikom w nocy oczy świecą się na zielono a roślinożercom na czerwono, a tu tylko pytam i w odpowiedzi mam cały referat wygłoszony z prędkością karabinu maszynowego – nawet z odpowiedziami na pytania, których nie zadałem.

Ale też przychodzi moment, w którym trzeba wziąć gripexa i iść spać, bo jako się wcześniej napisało, nie tylko alkohol trzeba umieć pić.



Dzień siódmy (sobota) – 12/07/2014
Jeż i Jeżynka. Biebrzański Park Narodowy – 70 (608) km

Na wieść o mającym wiać z północnego wschodu wietrze zmieniam plany i postanawiam jechać na południowy zachód równolegle do przebiegu Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Trasa R65 jest tu bardzo przyjemna: gładki asfalt ze znikomą ilością samochodów. Korzystam z wiatru w plecy i dobrej pogody zaledwie przez pół godziny. Potem zaczyna padać a pedał od roweru, który już od kilku dni nie dawał żadnych niepokojących znaków poza niemiłosiernym trzeszczeniem jak w starym wiejskim rowerze (ten dźwięk już zawsze będzie mi się kojarzył z tym urlopem), znowu zaczyna się luzować. Nie wspomnę już o katarze, na który po bolącym gardle czas musiał nadejść. Zatrzymuję się na przystanku i wchodzę do gry: wóz albo przewóz. Rozkręcam pedał, skromnymi już zapasami papieru toaletowego czyszczę całość i ponownie skręcam. Jak nie skręcę, to pięćdziesiąt kilometrów stąd mogę wsiąść w pociąg do domu.

Tak, mam kryzys. Deszcz, przeziębienie, dysfunkcjonalny rower, bliskość stacji kolejowej. Jest ciężko nie pokusić się o powrót. Ale jakoś są przy drodze zadaszone przystanki, nie pada cały dzień a pedał udaje się złożyć a ten poprzestaje na skrzypieniu. I tak mi właściwie dość nudnie leci ten dzień: jechanie, suszenie się na przystanku, tudzież przeczekiwanie pod drzewem lub parasolką, jechanie dalej i tak w kółko. Za Sztabinem, we wsi Jaminy zjeżdżam z trasy R65 na Podlaski Szlak Bociani, niechcący mijam zjazd do podobno przepięknej wsi Jagłowo i ląduje w bardzo swojsko brzmiącym Kopytkowie.

Kopytkowo to kolejna po Jagłowie „wyspa pośród bagien” jakich tu wiele. Bardziej widać to na mapie i zapewne z lotu ptaka. Jest wieża widokowa, jest też bardzo przytulna wiata służąca dzisiaj do suszenia się. Bardzo przyjemnie. Stoją tratwy do pływania po Biebrzy. Wyposażone w zadaszenia lub nawet pomalowane w maskujące kolory budki (takie tratwy do podglądania ptaków). Tylko ciągle nie ma łosia. Można natomiast udać się na Biebrzańskie Safari („biebrzańskie of safari”) lub zjeść domowe posiłki („home-made posolki”) o czym dowiedziałem się z „dwujęzycznej” tablicy przez miejscem oferującym owe atrakcje. Wyraźnie widać regionalne zróżnicowanie języka angielskiego w Polsce.




Za Kopytkowem kończy się asfalt (tak, do tej pory asfalt trzymał się nieustraszenie) i szutrem dojeżdża się względnie komfortowo wzdłuż jej wysokości Biebrzy do Dolistowa, skąd prawie zupełnie pustą drogą wojewódzką numer 670 do Goniądza (ot, droga wojewódzka drodze wojewódzkiej nie równa). I tak minąwszy dwie daleko-dystansowe rowerzystki z sakwami, szczelnie opatulone w kurtki tudzież wiatrówki, zastanawiałem się, gdzie przeczekają ulewę, która się właśnie zaczęła. Ja w samej wełnianej koszulce, bo czym mniej ubrań zamoknie, tym łatwiej będzie wysuszyć. Ale też przychodzi moment, że nie ma co dalej kozaczyć, rozkładam  parasolkę (bo jeszcze spodnie mam gdzieniegdzie suche) i czekam. I pada. I czekam. W końcu zgarnia mnie gospodarz wracający rowerem z pola z ukopanymi ziemniakami i jedziemy przez bardzo mokrą łąkę pod wiatę ogrodową, gdzie mogę spokojnie przeczekać deszcz. Taki niespodziewany atak staropolskiej gościnności. Okrągła wiata opatrzona napisem „U Jeża”, zaraz obok strumyk, który wedle mapy zwie się Czarną Strugą, nad nim wąska drewniana kładka i pasie się konik. Dalej na wzniesieniu zabudowania gospodarcze i dom, na którym aktualnie nie ma dachu, tylko folia. Na myśl o rozbijaniu namiotu robi mi się niezbyt dobrze. W namiocie ubrania średnio schną.

Na krótko zakładam suchą koszulkę, którą przyniósł mi gospodarz – nazwijmy go Jeżem i do tego bohaterem dnia – bo po co mi sucha koszulka. Ubieram z powrotem mokrą, żeby szybciej wyschła. Jak wiadomo, żołnierz suszy ubranie na sobie. Deszcz przestaje padać, pogoda robi się wręcz ładna (to znaczy: nie pada) więc zostawiam rower i idę do miasta, a miasto to Goniądz się nazywa i ma prawie dwa tysiące mieszkańców. Bardzo szybko trafiam do Szkolnego Schroniska Młodzieżowego i załapuję się na nocleg. Jedno ale: muszę wrócić po rower i zdążyć zanim panie skończą sprzątać po poprzedniej grupie.

Z córką Jeża – nazwijmy ją Jeżynką – rozmawia się jeszcze lepiej i chyba bym tam został, gdyby nie fakt, że zostawiłem pani w schronisku dowód, żeby w międzyczasie mnie zameldowała. Aj, głupi jestem. Jeżynka jeździ codziennie do pracy rowerem kilkanaście kilometrów, jeździ na zjazdy rowerzystów do Ełku, nie przepuszcza żadnej kulturalnej imprezy i uważa, że nie ma złej pogody, jest tylko niewłaściwy ubiór. Z niczym innym nie mogę się bardziej zgodzić. Może jeszcze kiedyś ją spotkam. Tymczasem siedzę w schronisku w pokoju pełnym klocków i innych „zabawek” dla dzieci w wieku przedszkolnym, suszę ubrania i układam sobie z literek napis „Szkolne Schronisko Młodzieżowe Goniądz”.



Dzień ósmy (niedziela) – 13/07/2014
Po zdrożach i bezdrożach. Gdzieś w okolicach Biebrzańskiego PN – 94 (702) km

Jak dziś pamiętam, że była to niedziela, bo jak się umawiałem z panią od schroniska na oddanie kluczy to wspominała, że muszę się wyrobić przed którąś godziną, bo chce zdążyć na mszę. Ja zaś po rozmowie z bratem poprzedniego dnia jestem bardzo podbudowany nadchodzącą poprawą pogody, choć wcale jej na niebie nie widzę. Jadę więc w kierunku Osowca, ale od północnej strony Biebrzy, zaliczywszy po drodze dość wysoka wieżę widokową. Jedyne co z niej zapamiętałem to tonącą we mgle zieloną biebrzańską „sawannę”, oraz fakt, że było zimno, wiał wiatr i zgubiłem rękawiczki. Za wsią Osowiec, pół kilometra przed Białogrądami, skręcam w prawo na zieloną trasę rowerową, a chwilę potem na rozjeździe odbijam lekko w prawo, w drogę, po której wprawdzie nie wiedzie trasa rowerowa, ale która jest zaznaczona jako droga większej rangi, jakości, szerokości czy czego tam jeszcze i do tego lepiej się prezentuje wizualnie. Jest to jednak jedno z najdłuższych sześciu kilometrów, jakie zrobiłem rowerem, a już zwłaszcza, że jest po deszczu. Ale ten pusty, przesycony wiszącą w powietrzu wilgocią las, do którego lada chwile wedrą się promienie słońca… Bezcenne. A więc drodzy rowerzyści-sakwiarze: jeśli zależy wam na czasie, weźcie pod uwagę drogę krajową numer 65. Jeśli wolicie przygodę, zapraszamy na skróty.

To też jest R11
Jeżdżenie na skróty jednak już trochę mi się dzisiaj źle kojarzy, więc wyjechawszy na asfalt postanawiam zrezygnować z kolejnego skrótu, tym razem zielonym szlakiem pieszym, który pozwoliłby mi zaoszczędzić sześć i pół kilometra i nawet nie wiem ile stracić czasu. Moje doświadczenia z zielonymi szlakami pieszymi są tak ekstremalne, że robię asfaltem (bez)sensowną pętlę. Z lekko wyczuwalnym opóźnieniem docieram do miejscowości Rudy, przy drodze krajowej numer 65 do Grajewa, gdzie wjeżdżam na międzynarodową trasę rowerową R11 Euro Velo. Przez chwilę czuję się jak na autostradzie; przez chwilę tylko, bo zaraz za wsią asfalt się kończy i zaczyna się wredna droga z kamieni polnych. Trudno o bardziej wredną nawierzchnię. Mało tego: nie ma żadnych śladów wskazujących na to, że to jest ta trasa R11, choć mapa mówi to jednoznacznie. Przez mniej więcej trzy kilometry pcham rowem, bo się jechać normalnie nie da, już trochę zły na siebie. To jest cena, jaką się płaci za okrążanie BPN-u bez korzystania z dróg krajowych. Bo to dzika kraina jest.

Dopiero za mostem nad Kanałem Rudzkim zaczyna się normalna droga, czyli w tym przypadku szuter, ale i tak cała ta rowerowa obwodnica Biebrzańskiego Parku Narodowego wije się jak … [tu sobie każdy dopisze to, z czym mu się kojarzy]. Wraz z końcem nawierzchni z kamienia polnego jak grzyby po deszczu wyrastają tabliczki R11 – zupełnie jakby ktoś wstydził się dać ich nieco wcześniej. Wystarczą jednak dwa nieoznakowane zakręty i nie posiadający mapy rowerzysta ląduje w … (po prostu nie tam, gdzie planował). Ja mapę posiadam.

Gdzieś bardzo po drodze i na bardzo zadupiu
Pogoda już jak najbardziej dopisuje, trochę tylko mnie stresuje brak jedzenia i brak sklepów. Od wyjazdu z Goniądza przejechałem już ponad pięćdziesiąt kilometrów i nie spotkałem po drodze żadnego sklepu. Przez kolejne trzydzieści, jakie dzielą mnie od Augustowa też się raczej na żaden nie zapowiada, a jest godzina osiemnasta. Nie wiem, do której czynne są w Augustowie sklepy w niedzielę, więc trzeba ostro wciskać pedał gazu, gdyż lepiej być przed dwudziestą. A wiadomo jak mój pedał gazu chodzi. Aha, i prawie zapomniałem: łańcuch z kolei jest już na tyle mocno wyciągnięty, że skacze po zębatkach przy jakichkolwiek większych przeciążeniach, zarzynając je w ten sposób powoli, ale konsekwentnie.


We wsi Gabowe Grądy (niemalże po drodze) znajduje się molenna staroobrzędowców, pod którą się zatrzymuję raczej tylko dlatego, że mogę przy okazji troszkę odpocząć. Molenna to taki kościół wyznawców bardziej radykalnego odłamu prawosławia, których to wyznawców jest w Polsce tylko około tysiąca. Świątynia w Gabowych Grądach to żółto-zgniło-brązowa drewniana budowla o znikomych walorach wizualnych. W pewnym sensie słuszna koncepcja, bo to świątynia a nie manifestacja przepychu.

Do Augustowa docieram o bardzo ładniej godzinie i na miejscu jest jeszcze gdzie robić zakupy, więc rzucam się w ich wir niczym wygłodniała zwierzyna. I tyle dobrego w Augustowie. Przez następną godzinę jeżdżę po mieście i okolicach w poszukiwaniu kempingu lub jakiegoś spokojnego pola namiotowego. Tiry, hałas, skrzypiący pedał i łańcuch skaczący wściekle po zębatkach, narastająca frustracja człowieka poruszającego się na złomowatym rowerze po mieście naszpikowanym kempingami i nie mogącego znaleźć normalnego miejsca na nocleg. Ostatecznie jakimś cudem trafiam na kemping Wojciech nad jeziorem Białym Augustowskim: brak ogrodzenia, brak recepcji, brak prysznica, brak poboru opłat. Tylko piękny zachód słońca nad jeziorem.



Dzień dziewiąty (poniedziałek) – 14/07/2014
Coming back to life. Wigierski Park Narodowy – 85 (787) km

Jest poniedziałek, czyli ten błogosławiony dzień tygodnia, w którym w tak błogosławionym miejscu jak Augustów otwarte są wszelkiego rodzaju serwisy rowerowe. Na jeden z nich nakierowała mnie bardzo pomocna pani w informacji turystycznej. W serwisie bez zbędnego wnikania w kwestię wyciągniętego łańcucha wymieniono mi korbę (która służyła mi zaledwie dwa tygodnie) na nową za jedyne dwadzieścia złotych. Jestem więc gotowy do dalszej jazdy, co też czynię z mocnym postanowieniem łagodnej jazdy i oszczędzania łańcucha.

jezioro Busznica
Po krótkim epizodzie z drogą krajową numer 8, po której tiry na wszelakich numerach zmierzają z Litwy lub na Litwę, zapuszczam się na bardzo przyjemne szutry Puszczy Augustowskiej i przez Uroczysko Powstańce (bardzo przyjemne miejsce na postój) docieram nad brzeg jeziora Busznica. Poniedziałek, godziny około-południowe. Okrągłe jezioro, z którego wypływa strumyk. Znaczy to, że jezioro zasilane jest jakimś podziemnym źródłem. Woda iście źródlana, można by pić po zdezynfekowaniu promieniami UV. Słońce przyjemnie przygrzewa, pomost nad jeziorem bywa już nieznośnie gorący. Lekki wiaterek, na niebie ani chmurki, wokół bezdenna cisza, zieleń. W chłodnej wodzie studzi się łoś.

Łoś w miejscu najmniej spodziewanym. Przez cały czas wydawało mi się, że jakaś kłoda tam sobie w wodzie pływa. Niestety zanim założyłem teleobiektyw łoś już się nie prezentował w caŁOŚci. To taki mój lokalny, chwilowy raj, w którym nie waham się spędzić całej godziny. To bardzo długo jak na moje urlopowe standardy. Gdy wróciłem w to miejsce dwa dni później by podelektować się samotną ciszą, było już ono oblegane przez opalające się małżeństwo, któremu jako ciekawostkę napomknąłem o mojej przygodzie z łosiem. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

jak samo zdjęcia mówi: widok
Skusiwszy się na obiad w lokalnej gastronomi w pobliskiej wsi Danowskie, najedzony i wypoczęty pognałem w stronę Wigierskiego Parku Narodowego. Na wstępie bardzo godny polecenia punkt widokowy w miejscowości Bryzgiel na terenie kempingu Widok – nazwa zaiste adekwatna – na terenie prywatnym, ale bezpłatnie udostępnionym turystom. Wszelkie późniejsze punkty widokowe (a było ich co najmniej sześć, z czego niektóre miały nawet wieże widokowe) nie były w staniu mu dorównać pięknem widoku. Miałem również to szczęście spotkać się oko w oko z Wigierską Kolejką Wąskotorową, która akurat miała kurs i zatrzymała się na stacji Bartny Dół by wypuścić pasażerów na piętnastominutowy spacer do punktu widokowego. Przy stacji stragan z rozmaitymi miodami i ozdobnymi świeczkami z pszczelego wosku, z których pierwsza lepsza z nich nie przetrwałaby długo w moich sakwach. Zagaduje mnie człowiek około sześćdziesiątki, który nie poszedł tak jak wszyscy do punktu widokowego. Pyta mnie skąd jestem, skąd jadę, dokąd jadę, ile już przejechałem i podobne pytania. Okazuje się, że jest Włochem, który od trzydziestu lat rok w rok przyjeżdża do Polski na wakacje. Trochę dziwne, że akurat w takim miejscu zagadał do mnie piękną polszczyzną Włoch, choć jeszcze dziwniejsze byłoby, gdyby to był Fin. Fin nigdy by nie zagadał.

Mam ochotę jeszcze trochę zapuścić się wgłąb Parku, ląduję więc na parkingu przed miejscowością Słupie, która wydaje się być raczej jakimś ośrodkiem edukacji przyrodniczej. Dalej w stronę jeziora Sucharek Duży prowadzi piękny asfalcie, ale jest zakaz wjazdu samochodów, motocykli oraz czegoś, roweropodobnego – wychodzę jednak z założenia, że to coś przedstawione na jednej trzeciej powierzchni znaku zakazu to raczej motorower a cały znak sugeruje zakaz wstępu pojazdom o napędzie spalinowym. Sucharek Duży, czyli jedno z wielu jezior dystroficznych, jakie znajdują się na terenie Parku. Warto, podobnie jak widok na Zatokę Słupińską.

Niepomny wczorajszych doświadczeń udaję się na skróty na północ – zielonym szlakiem pieszym, po którym na moje szczęście wiedzie również trasa rowerowa. Na darmo szukam na mapie miejscowości Mostek, która jest jednym z punktów orientacyjnych na drogowskazach. Bo jest to mostek, czyli drewniany pomost nad objętymi ochroną ścisłą rozlewiskami Czarnej Hańczy wpadającej do Jeziora Wigry. Udaje mi się nie utknąć w żadnym błocie i jeszcze o dość przyzwoitej porze dotrzeć w okolice dyrekcji WPN położonej niecałe cztery kilometry od Suwałk. Ale to nie polska stolica zimna jest moim celem, bo jeszcze bliżej znajduje się ścieżka przyrodniczo-edukacyjna „Suchary”. Ciągle mam w głowie zdjęcie jednego z nich autorstwa Pawła Fabijańskiego, zdobiącego okładkę książki o Parkach Narodowych w Polsce. Chcę go odnaleźć, jak już parę innych miejsc z jego zdjęć – takie trochę szalone hobby.

Na suchary jest już jednak trochę za późno, nie posiadając żadnej dokładnej mapy jestem skazany na poruszanie się po wyboistych ścieżkach i mam wrażenie, że nie prowadzą mnie tam, gdzie bym chciał. Zwijam się więc z Parku Narodowego nie znalazłszy tego jedynego suchara i kieruję na północ mając na oku nocleg na polu namiotowym nad jeziorem Szelment Wielki. Zapowiada się obiecująco, bo w okolicy jest cały kompleks konferencyjno-wypoczynkowo włącznie z wyciągiem narciarskim. Krótko przed zachodem słońca docieram w dość górzystą okolicę, ale oprócz góry, po której zapewne w zimie się szusuje oraz kompleksu budynków, które raczej nie służą turystom kwalifikowanym, nie widzę nic. Nie jestem z nikim umówiony na żadną konferencję, więc zjeżdżam nad samo jezioro ślimakowatą stromą drogą w dół, gdzie widzę, że coś się buduje. Celowo zwracam na siebie uwagę ochroniarza podejrzanie wnikliwie oglądając niedokończone kompleks budynków, w których chętnie bym się kimnął, i wyciskam z niego informację gdzie dokładnie znajduje się pole namiotowe.

Przy rozbijaniu się z namiotem na dziko zawsze paraliżował mnie strach przed dzikimi zwierzętami. Tego wieczoru zrozumiałem jednak, że dzikich zwierząt nie trzeba się aż tak obawiać. Są gorsze rzeczy. Dość długo czekałem na tak zwanym polu namiotowym połączonym z nieczynnym barem, plażą i pomostem, aż ludzie rozejdą się do domów. Jednak tylko do momentu, gdy zrozumiałem, że ten moment może dziś nie nastąpić. A zrozumiałem to, gdy paru podchmielonych kolesiów w wieku późno-szkolnym dopiero co przyszło z grillem i zapasem alkoholu. Bełkotliwe odgłosy, krzyki. A więc impreza się dopiero zaczyna. Jest godzina dwudziesta pierwsza, strasznie powoli robi się tu ciemno. Coraz mniej podoba mi się perspektywa rozbijania tu namiotu. Za jasno jest, zobaczą mnie, choć w sumie to przecież już mnie widzą. Godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści. Rozglądam się po okolicy. Każde miejsce jest dobre, tylko w każdym jest cholerne ryzyko konfrontacji z ludźmi narżniętymi i narąbanymi, którym nie wiadomo co może do mózgów strzelić. Nawet jeśli uda się ich przyjaźnie nastawić to i tak może to być bardzo nieprzespana noc. Godzina dwudziesta druga. Jest już ciemnawo. Pakuję się z powrotem i wracam na asfalt. Jestem nawet gotów szukać innego pola namiotowego (pięć kilometrów stąd jest na mapie zaznaczone inne, potem następne za piętnaście kilometrów. Ewentualnie preferuję pierwszą lepsza miejscówkę pod lasem z dala od ludzi.


Z bardzo niespodziewaną pomocą przychodzi mi na myśl owa górka w wyciągiem narciarskim. Bez zbędnego wdawania się w szczegóły powiem zatem, że znalazłszy cholernie stromy (ale zawsze to utwardzony) wjazd na szczyt wepchałem rower resztkami sił i wśród zapadających ciemności rozbiłem namiot na samym szczycie wyciągu narciarskiego na Górze Jesionowej (251 m n.p.m), lekko osłonięty budynkiem technicznym przy górnej stacji wyciągu.



Dzień dziesiąty (wtorek) – 15/07/2014
Zeszmacanie się – ciąg dalszy. Suwalski Park Krajobrazowy – 50 (837) km

Bardzo szkoda, że poranek był pochmurny, bo wschód słońca mógłby być z tego miejsca spektakularny. Tymczasem jest to moja druga z rzędu noc bez prysznica. Mam wrażenie, że tej nocy specjalnie dobrze nie przespałem. To chyba pogoda, jest strasznie duszno i nie czuję się najlepiej; lekko sponiewierany się czuję, ale jak się okaże, nie przeszkodzi mi to w jeszcze większym sponiewieraniu się.
Wodziłki - molenna
zabudowania przy molennie
Trudno mi wyobrazić sobie, w jaki sposób mógłbym bardziej wnikliwie i dogłębnie objechać Suwalski Park Krajobrazowy. Osoby o słabych nerwach prosimy o ominięcie tego akapitu lub o śledzenie przebiegu trasy na mapie. Przyjechawszy od strony Jeleniewa przemknąłem przez Szurpiły i zatrzymawszy się na spacerek pośród głazów rozrzuconych po łące w rezerwacie Głazowisko Rutka skierowałem się do miejscowości Turtul, gdzie znajduje się dyrekcja SPK oraz punkt widokowy. Zmachawszy się wejściem na ów punkt zmieniłem kierunek na północny by dotrzeć szutrową drogą (poza szlakiem) do szlaku niebieskiego, po czym skręcić na wschód i dojechać do Wodziłek (bardzo urokliwa molenna staroobrzędowców w sąsiedztwie innych zabudowań gospodarczych w stylu retro), skąd do Łopuchowa szlakiem czerwonym i dalej (przez Udziejek) go Gulbieniszek bardzo widokową asfaltową trasą aż pod samą Górę Cisową. Na górę, zwaną suwalską Fujijamą już wchodzę piechotą, bo bądź co bądź wnoszenie roweru po schodach nie ma sensu. Widok jest o tyle rozległy o ile nie ograniczają go inne sąsiednie górki. Jest natomiast na szczycie piekielnie gorąco i nie ma ani odrobiny cienia. Jest za to wszędobylski krzyż. Z Gulbieniszek jadę na południe drogą krajową aż do skrętu w prawo na pieszy szlak żółty, potem zaraz w lewo by nieznakowanym szutrem dotrzeć do jeziora Szurpiły, nad którym mam okazję się schłodzić, objechawszy przedtem cały jego wschodni brzeg.

Od północno wschodniego krańca jeziora ruszam zielonym szlakiem na zachód i trzymam się tegoż szlaku bardzo, aż za bardzo konsekwentnie, fatalnie przeoczywszy na mapie fakt, że szlak ten przez półtora kilometra nie prowadzi po żadnej drodze. Funduję więc sobie pierwszorzędny rowerowy horror najpierw po wąskiej pieszej ścieżce wzdłuż brzegu jeziora Jegłówek, pełnej półmetrowych dziur niewiadomego pochodzenia, nad którymi obładowany sakwami rower trzeba przenosić. Obecność jeziora nie ma żadnych zalet, bo nie ma nawet zejścia do wody, a jedynie niemiłosierne chaszcze pełne komarów i innego „owadztwa”. Potem z „nieskrywaną radością” ląduję na łące, gdzie w pełnym słońcu mam „przyjemność” pchać rower głównie pod górkę, nie mając już nadziei na ślad drogi, gdyż szlak jest po prostu znaczony na drzewach gęstego lasku ograniczającego łąkę od wschodu. Niestety nie od południa.

Po pokonaniu zielonego szlaku śmierci ląduję na chwilą na asfalcie w okolicach wsi Udziejek (przez którą już raz dziś przejeżdżałem), i którą opuszczam tym razem szlakiem czarnym w kierunku północnym. Mam zamiar po najkrótszej linii dotrzeć na nocleg do wsi Smolniki. Jedzie się stosunkowo dobrze, aż do Kojla (mianownik: Kojle), gdzie dochodzi szlak żółty oraz ścieżka dydaktyczna. Co trzy szlaki to nie jeden. Niestety nie ma to przełożenia na jakość przemieszczania się. A ta spada wraz ze wzrostem nachylenia drogi. Jest to niestety nachylenie niekorzystne. Jakbym jechał w przeciwną stronę, czyli z górki (i był na tyle głupi, żeby nie zejść z roweru) na 5% bym się zabił, na 15% połamał i na 50% poobdzierał. Gliniasto kamienista „droga” pełna jest wyrw i kolein a jeszcze się nie chwaliłem, że od jakiegoś czasu mój rower hamuje tylko przednim hamulcem.

Zje***y niemiłosiernie docieram w końcu do wsi Smolniki, gdzie jest asfalt, jest piękny widok na Górę Cisową i niebo pełne kłębiących się chmur burzowych. Są też turyści zmotoryzowani a co za tym idzie – infrastruktura. Mam ochotę napić się zimnego piwa (ogólnie piwa, już nie musi być zimne), ale obawiam się, że to jeszcze nie koniec jazdy na dziś, bo pole namiotowe nad Jeziorem Czarnym, które sobie upatrzyłem i nawet przed wyjazdem zweryfikowałem w Internecie, trochę przypomina mi Szelment Wielki i nie mam zamiaru czekać tu do godziny dwudziestej pierwszej, żeby się przekonać czy/że miałem rację. Wracam do baru, gdzie zamawiam kartacze i zjadam je na tyle niespiesznie na ile pozwala mi moje wygłodnienie. O kartaczach właśnie przeczytałem w Internecie, że podobnie jak ich militarne odpowiedniki mają ogromną siłę rażenia smakiem i sytością, i wspaniale […] zapychają żołądek i stanowią doskonałą zaprawę dla wszystkich tych, którzy lubią łazić godzinami po bezdrożach. Pasuje jak ulał do mojego stanu.

Cztery kilometry dalej jest jezioro Hańcza, nad którego północnym krańcem się zatrzymuję dość umęczony po kolejnych czterech kilometrach męczącej szutrowej drogi. Jezioro jest samo w sobie rezerwatem, bo to przecież najgłębsze jezioro w Polsce. Piaszczyste zejście do wody w tymże miejscu jest podobnież ewenementem, bo cały pozostały brzeg jest wybitnie kamienisty.

Okrążywszy jezioro Hańcza od wschodu odnajduję po nerwowych poszukiwaniach reklamujące się gospodarstwo agroturystyczne Agroranczo w Bachanowie (położone mniej więcej kilometr na południowy wschód od miejscowości) , gdzie mogę rozbić namiot i wreszcie udać się pod prysznic.



Dzień jedenasty (środa) 16/07/2014
Ku wolności. Puszcza Augustowska – 91 (928) km

Rano czuję się bardzo wypoczęty, choć nieprzerwanie odczuwam pewnego rodzaju wstręt do Suwalskiego Parku Krajobrazowego, dlatego planuję jak najszybciej stąd uciec. Okazję ku temu daje wiodąca od miejscowości Turtul zielona trasa rowerowa wiodąca w większości po niezbyt ruchliwych asfaltach, dzięki której jeszcze przed południem goszczę w polskiej stolicy zimna. Krajobraz powoli się wypłaszcza. Temperatura wynosi około dwudziestu pięciu stopni, jak słyszę w radiu dobiegającym z saloniku prasowego przy supermarkecie, w którym właśnie się obkupiłem jedzeniem jakbym nie jadł od miesiąca.

Suwałki. Przez ich centrum przejeżdżają te same tiry, które cisnęły się przez Augustów. Ale jakoś nie słyszy się w mediach o obwodnicy Suwałk. Taka sprawiedliwość. Oprócz tego Suwałki będą mi się kojarzyły z dziadkiem popylającym na rowerze przez samo centrum (mianowicie pod CH Suwałki Plaza) w samych kąpielówkach.

Moje drugie podejście do Sucharów w Wigierskim Parku Narodowym zaowocowało spotkaniem niemieckiego małżeństwa, do którego niczego nie podejrzewając zagadałem po polsku, na co oni w następującej części rozmowy poinformowali mnie po angielsku, że nie są w stanie pomóc mi w połapaniu się w skomplikowanej topografii terenu, bo sami się zgubili, na co ja jąłem kontynuować naszą rozmowę pół na pół po angielsku i niemiecku, gdyż akcent zdradził moich rozmówców, ja zaś nie nawykły do mówienia w stu procentach po niemiecku potrzebowałem czasu, żeby się rozkręcić. Oni jednak najwyraźniej nie załapali mojej chwilowej dwujęzyczności i dalej nawijali po angielsku z niezmiennie nie-angielskim akcentem. I tak coś czułem, że jeszcze ich spotkam. I faktycznie. Przy kolejnym spotkaniu już zdążyli sprawę przemyśleć i dało się porozmawiać po niemiecku. Co zaś do sucharów, nie wiem czy udało mi się znaleźć ten konkretny widok, którego szukałem, czy też jakiś bardzo podobny, nie zaprzeczę jednak, że po tej wizycie w parku narodowym czułem, że mam to, czego szukałem.

Dalszą podróż odbywam w dobrym towarzystwie trasy R11, która nie schodzi tu poniżej przyzwoitego poziomu nawierzchni. Przez Płociczno, Bryzgiel, Monkinie, Danowskie (tu zaliczam mały rekreacyjny zjazd nad jezioro Busznica, niestety, już nie tak odludne), Serski Las, Serwy, Sucha Rzeczka. Za Suchą Rzeczką R11 skręca na zachód do Augustowa, mnie natomiast ciągnie na wschód. Klimat pogranicza zaczyna podgrzewać placówka Straży Granicznej w miejscowości Płaska, gdzie też widać bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturę turystyczną. Ale dopiero dziesięć kilometrów dalej na wschód atmosfera robi się nieco bardziej senna. Kościół w Mikaszówce, pierwszy kościół jaki widzę od bardzo długiego czasu, pod nim bardzo dużo samochodów na śląskich tablicach. Koniec wszystkich szlaków. Kończy się bądź zaczyna żółty, zielony i niebieski, oprócz tego najwyraźniej kilka innych pomniejszych. Na drzewie wymalowano całą gamę kolorowych kropek w białych otoczkach.


Popołudniem zajeżdżam na pole namiotowe nad jeziorem Płaskim. Wbrew moim obawom nad jeziorem rezyduje tylko kilka w porywach do kilkunastu osób i są to nie stanowiące zagrożenia osoby w wieku zdecydowanie emerytalnym. Późno-popołudniowa kąpiel w bezodpływowym jeziorze, w którym mimo to woda jest czysta jak na basenie, tylko nie chlorowana, piaszczysto żwirowe dno. Spacer po okolicznym lesie, który ilością świerków coraz bardziej przypomina tajgę, jeszcze jedna – wieczorna kąpiel w ciepłym jeziorze, przenikliwie iglasty zapach

lasu, słońce nisko nad horyzontem. Jakby ktoś miał wątpliwości: to jest właśnie ten moment, w którym mówi się: chwilo trwaj. Tutaj wszystko jest prawdziwe i niezwykle intensywne. Noc w namiocie bardzo niefortunnie usytuowanym na nierównym podłożu daję się we znaki. Ale wystarczy na chwilę wyjść na nocny chłód i popatrzeć w niebo. Prawdziwe niebo, ciemne i przepełnione gwiazdami. No i jak to w tajdze, komar nie odpuszcza, nie odpuszczają natrętne muchy. Na polu namiotowym nie ma prysznica, nie ma WC, jest tylko ręczna pompa, z której leci bardzo żelazista woda. Mimo to płacę szesnaście złotych i wcale nie mam wrażenia, że to dużo. Miejsca, w których nie ma nic mają coś, czego nie mają miejsca, w których wszystko jest. To jest jakaś magia miejsca.

Człowiekowi, który tego wieczoru podjechał by zabrać śmieci i pobrać opłaty, opowiadam o moim zamiarze udania się na Litwę. Opowiada mi o nieco tajemnej drodze na Litwę, o wsi Budwieć, gdzie jadąc w kierunku północnym za ostatnim gospodarstwem jest stary drewniany mostek nad rzeczką Marychą, mostek, który wiedzie na Litwę. Jutro pojadę na Litwę –  ta myśl budzi we mnie to piękne uczucie, że w tym momencie mój urlop już zupełnie wymyka się spod kontroli. Zaczyna się wolność absolutna, z tego, co sobie zaplanowałem nie pozostało już nic, teraz mogę jechać, gdzie chcę, gdzie w danej chwili przyjdzie mi do głowy. Przed całkowitym zapuszczeniem się na Litwę powstrzymuje mnie tylko brak czasu, brak mapy i brak litewskich pieniędzy.

Nie daleko nad jeziorem usytuowała się również oaza rekolekcyjna. Oni tam sobie od czasu podśpiewują, panie na kempingu się strasznie użalają na brak ciszy, a potem same gadają chyba do jedenastej, że w końcu jestem zmuszony użyć zatyczek do uszu. Przyganiał kocioł garnkowi. Bo tu powinna panować cisza. Od północnego krańca puszczy dzieli mnie prawie dwadzieścia kilometrów, od południowego mniej więcej tyle samo. Jak na tajgę to mało, jak na polskie warunki to sporo. Od zachodniego dzieli mnie prawie czterdzieści, od wschodniego nawet nie wiem, bo moja mapa  pokazuje granicę z Białorusią, za nią dalej las i tymże kończy się mapa. Nie wiem, co jest dalej, ale za każdym spojrzeniem wygląda bardziej kusząco. Są wprawdzie po drodze niewielkie osady nad jeziorami. Jedynie trasa na północ ciągnie się przez kilkanaście kilometrów bez żadnego kontaktu z cywilizacją. Tylko las, las i las. Zapytany przeze mnie gospodarz pola namiotowego powiedział, że owa droga jest lepsza niż ta tu, nad jezioro, dość zapiaszczona i gdzieniegdzie zalana. To w sumie jedyna droga.



Dzień dwunasty (czwartek) – 17/07/2014
Kelner, moja zupa jest ciepła! Litwa – 75 (1003) km

Po godzinie z hakiem wspomnianą drogą docieram dnia następnego do miejscowości Giby, głownie po to, żeby „zstąpić” do sklepu (dzikie tłumy ludzi, jakby to był jedyny sklep w zasięgu wielu kilometrów) i kupić dwie butelki wody mineralnej. Tak wyposażony mogę stawić czoło Liwie.
Z Gib skręcam na wschód w kierunki wsi Zelwa (nie wiedzieć czemu chodzi mi po głowie Zelda), gdzie znajduje się Izba Regionalna – Skansen „Dawna wieś Zelwa”, a właściwie jedna zagroda, której zwiedzanie można zamówić przez telefon. Asfalt się kończy, później jeszcze na chwilę zaczyna, potem kończy. Przejechawszy przez Zelwę w nasilającym się upale (litewskie jeziora, szykujcie się na moją wizytę) docieram do wsi Budwieć i, co muszę przyznać, czuję się nieswojo, zupełnie jakby ludzie mieszkający w tej wsi mieli być jacyś inni (w sensie: groźni tudzież nieprzewidywalni) przez swoją bliskość granicy. Taka schiza. Za ostatnim gospodarstwem dość intuicyjnie skręcam w ścieżkę obwarowaną napisem „teren prywatny” (wedle wczorajszej instrukcji: „nie przejmować się, że prywatne podwórko”), zgodnie z oczekiwaniami szczeka na mnie pies, zjeżdżam w dół i po chwili moim oczom ukazuje się mistyczny mostek, prawdziwe arcydzieło sztuki improwizacji. Na wbite w dno rzeczki pale z poprzecznymi belkami dość bezładnie ponarzucano deski. Z tego się nie strzela, cieszę się, że tak bezboleśnie znalazłem się na Litwie. Przed mostkiem na drzewie przyklejona kartka, z której napis wyblakł już wieki temu. Można sobie tylko wyobrazić.
Problem zaczyna się, gdy po kilkunastu minutach błądzenia i prób wydostania się na jakąś konkretną drogę, wyjeżdżam na pas graniczny. Polskie słupki zbijają z tropu. Przeoczyłem fakt, że rzekę Marychę przekroczyłem w miejscu, gdzie nie stanowiła ona już granicy. Teraz próbuję się wydostać z pasa granicznego i wcale nie jest to łatwe. Gdy wreszcie przychodzi sukces, zaczyna się prawdziwy horror. Droga ciągnąca wzdłuż granicy po stronie litewskiej to jedna wielka, szeroka piaskownica. Godziny około-południowe, pchanie roweru z górki sprawia ból. Tak sobie wyobrażałem Syberię w miesiącach letnich. Nawet porządnie na Litwę nie wjechałem a już mam dosyć. Jazdy na południe muszę się wystrzegać, bo dość nieciekawie wyglądałoby spotkanie z litewską strażą graniczną pilnującą granicy białoruskiej (niecałe sześć kilometrów stąd), na wschodzie rozciągają się bagna objęte ochroną w rezerwacie o dość upiornie brzmiącej nazwie Krakinio draustinis (tutaj zza kadru dobiega złowieszczy śmiech), jedyna droga odbijająca na wschód wygląda jeszcze gorzej, choć trudno było mi to sobie wcześniej wyobrazić. Coś, po czym nawet na piechotę się nie idzie dobrze. Gdy docieram dość strategicznej drogi łączącej polskie Berżniki z osadą Kauknoris, jestem już totalnie załamany. To droga, która z pewnością pamięta czasy Mickiewicza. Jest na niej wszystko: kamienie, szuter, piasek, glina. No i bardzo wydatny zjazd, na którym można sobie połamać to i owo. To nie przeszkadza dwóm polskim samochodom i ciężarówce w osiąganiu pokaźnych prędkości. Gdybym nie wiedział, że jestem na Litwie…

Również litewskie jeziora mnie nie powalają na kolana. Nad jeziorem Duobelis jest wprawdzie bardzo przyjemne i puste pole biwakowe, to jednak samo zejście do wody całkowicie zniechęca do kąpieli. Potem jeszcze dość tajemniczy i niepokojący napis „Demesto! Afrikanis kiauliu maras. Visu transporto priemoni ratu privalomosios dezinfekcijos vieta!” skutecznie napawa lękiem. Rozumiem z niego aż trzy słowa; jedno za dużo. Wirus afrykańskiego pomoru świń, o czym dowiaduję się po fakcie, bo litewskiego nie rozumiem ni w ząb. Litwa najlepiej jak dotąd prezentuje się w okolicach dawnego przejścia granicznego, przy dużym niebieskim napisie Lietuvos Republika. No, trochę jestem tą wizytą rozczarowany, ale mimo to już pojawiła się wizja mojego kolejnego urlopu.

Moje największe marzenie na tę chwilę spełnia się w lokalnym barze w Gibach: litewskie bliny – placki ziemniaczane na ostro podawane z kwaśną śmietaną. Wchodzą jak brykiety do pieca w zimowy wieczór. A ja wciąż czuję niedosyt. Przez Pogorzelec, Wysoki Most i Czerwony Krzyż pedałuję znowu nad jezioro Wigry, by w restauracji przy campingu Widok objadać się chłodnikiem litewskim („proszę pani, ale dlaczego moja zupa jest ciepła?”) – wchodzi jak benzyna do baku, oraz babką ziemniaczaną czyli zapiekanymi tartymi ziemniakami z mięsem – wchodzą jak niechciany turysta w kadr…

Ktoś napisał, że sakwiarstwo uzależnia. Bo to taki rodzaj wolności jest. Od siebie dodam jeszcze, że sakwiarze to jak rodzina, pozdrawiają się uniesieniem lewej dłoni, jak kierowcy autobusów. Nie musisz znać tego, kto mija cię z naprzeciwka. Sam fakt, że ma objuczony rower, sprawia, że to „swój człowiek”. Jak wędrujący po górach witają się z każdym nieznajomym. Pisałem swego czasu jak dwa lata wcześniej spotkałem we Włodawie pana Włodka, jak się okazuje żywą legendę sakwiarstwo. Tego dnia spotkałem jego znajomych, małżeństwo w wieku około pięćdziesiątki, i znowu to uczucie, że ten świat jest tak mały. Oni ze względów zdrowotnych przerzucili się na motocykl, ale ta pasja, to uzależnienie od przemieszczania się (panie doktorze, jestem podróżoholikem) jest absolutnie nieuleczalne.



Dzień trzynasty (piątek) – 18/07/2014
Spalony słońcem. Jezioro Wigry i Rospuda ocalona – 33 (1036) km

Choć nie mam w rowerze licznika, skrupulatnie liczę kilometry za pomocą mapy i linijki i wiem, że przekroczyłem magiczną liczbę tysiąca kilometrów. Mimo, że kemping Widok do tanich nie należy, to jednak w zamian standard jest naprawdę iście niemiecki (do tego stopnia, że teren jest chroniony). Postanawiam więc połączyć ten fakt z przysługującą mi zniżką na wynajem kajaku i spędzić ten dzień na jeziorze Wigry. Tak, chodziły za mną kajaki przez ostatnie pół roku, teraz jest okazja.

Planuję dopłynąć do zespołu klasztornego w Wigrach, ale po niecałych trzech godzinach jestem dopiero w połowie drogi. Na piechotę miałbym podobny wynik. Droga powrotna nie jest już tak przyjemna, czy to za sprawą wiatru i prądów, czy też może zmęczenia. Wyczerpany i spalony słońcem z radością dobijam z powrotem do kempingu. Przynajmniej już mi kajak po głowie nie chodzi.
Nie zmienia to faktu, że kajak to chyba najlepszy środek do delektowania się WPN. Bardzo dużo zatoczek, w których można się zaszyć wśród trzcin i patrzeć na dno jeziora przez czystą wodę. Żyć nie umierać.

Dolina Rospudy to oaza ciszy bardzo kontrastująca z krajową ósemką, którą po drodze przekraczałem we wsi Nowinka. Piątkowe popołudnie. Przy drodze parking, sklep i ławki, na których niezmiennie siedzą tubylcy i piją piwo. Kolumny rozpędzonych litewskich tirów, między którymi od czasu do czasu znajdzie się jakiś polski samochód osobowy, hamują przed ostrym zakrętem. Niezmiennie.

Nad Rospudą uroczysko Święte Miejsce. Kapliczka, której całe wnętrze wyłożone jest świętymi obrazkami przyniesionymi tu przez ludzi. Miejsce kultu jeszcze z czasów pogańskich. Drewniane rzeźby przy wejściu przedstawiają sędziwą kobietę z krukiem na ramieniu oraz starego mężczyznę z brodą i wielkim toporem. Rzeźby dość nowe. Trudno mi natomiast ocenić wiek krzyża stojącego nieco z boku za kaplicą, ale jeśli jest dębowy, to być może, zgodnie z tabliczką, jest to nawet trzynastowieczny oryginał, który postawili tu nawróceni Jaćwingowie. Ponabijany drobnymi monetami niczym ćwiekami robi niesamowite wrażenie. Późnym wieczorem nad pobliskie jezioro Jałowo przyjeżdża na starym rowerze człowiek, kąpie się w jeziorze i odjeżdża. Taka jakby rytualna kąpiel…   

Szczerze mówiąc, nie bardzo chce mi się rozbijać namiot. Leniwy jestem, a może chodzi o to, że tak ładnie przez cały dzień wysechł. Najpierw więc czaję się na maleńkim, ale ogrodzonym pomoście wędkarskim nad jeziorem Jałowo, potem przymierzam się do spania na stole pod wiatą turystyczną, a w końcu godzinę po zachodzie słońca kończy się to wszystko paniką i rozbijam namiot. Zimno się robi, rosa siada a komar tnie niemiłosiernie. Od właściciela pola namiotowego (pole namiotowe typu naturalnego, gdzie prąd i woda występują jedynie w rzecze), któremu nie opłaca się tu jechać o tej porze, żeby skasować jedną osobę za jeden nocleg, dowiaduję się, że mogę sobie jeszcze do tego ognisko rozpalić. No piękniej nie mogło być na koniec tego urlopu.



Dzień czternasty (sobota) – 19/07/2014
Powrót – 52 (1088) km

Tu mógłbym już skończyć swoją opowieść, bo niezbyt dobrze pisze się o pięćdziesięcio-kilometrowej trasie, u której kresu jest dworzec kolejowy w Ełku. O trasie, którą się przebywa nie z przyjemności podróżowania, ale z konieczności dotarcia do celu. W Ełku bardzo syty obiad w restauracji Bryza i zakupy w Biedronce, wszystko idzie zgodnie z planem. I przypomina mi się tylko pewna scena z tegoż parkingu przy Biedronce, który odwiedziłem również cztery miesiące później podczas powrotu znad Biebrzy. Oto wróciwszy z zakupów wyjmuję z kieszeni klucze (dla bezpieczeństwa pasek z kluczami jest trwale przytroczony do spodni), patrzę, i nie mam kluczy od roweru. Nie mam jak odpiąć roweru, mam za to bilet na pociąg, który odjeżdża za pół godziny.

Ileż to rozmaitych wariantów może przybrać jedna i ta sama podróż? Skręcenie na rozjeździe w prawo zamiast w lewo może zmienić wszystko. Zgubienie kluczy może mieć skutki prawie tragiczne, ale może też pchnąć podróż na zupełnie inne tory. Tego nigdy nie wiem i wolę się już nad tym więcej nie zastanawiać. Just enjoy the journey.

A klucze od roweru leżą pod moimi stopami. Klucze do jednej wielkiej podróży.