piątek, 28 lutego 2014

Tłusty czwartek

Na tłusty czwartek cieszyłem się na szczęście tylko z dwutygodniowym wyprzedzeniem a pierwsze trzy pączki spożyłem już w wigilię czwartku czyli w środę.

Na szczęście, bo tegoroczny tłusty czwartek upłynął pod znakiem zjedzenia dwóch pączków i koniec. Potem się nasiliły objawy jakiejś grypy żołądkowej połączonej w wypruwającym płuca kaszlem i szalejącym falami gorąca bądź zimna. Potem wieczorem boli głowa i trzeba się znowu truć prochami, żeby przespać noc i być w stanie pójść do pracy. Na słowo pączek lub jego widok robi mi się autentycznie niedobrze. O urlopie w tym okresie nie ma mowy, a do tego nagle się okazuje, że muszę robić w pracy rzeczy, których dopiero co się teoretycznie nauczyłem. Teoretycznie. I jeszcze zwichnięty (chyba) nadgarstek. I jakoś mi tak dziwnie wesoło, chyba mi się spieprzył centralny system dawkowania endorfiny.

Dzisiaj nic nie jadłem poza kilkoma cukierkami typu Michałki, może jutro coś przekąszę. A takie miałem plany na weekend. No cóż, może przynajmniej PITa wypełnię.

środa, 26 lutego 2014

Gdy młodszy jeszcze byłem

Gdy kończyłem trzecią klasę podstawówki, moi rodzice mieli pewne mniej lub bardziej uzasadnione obawy, że jestem totalnym dyletantem (tak tego nie nazwali) w sprawach technicznych. Generalnie mówili mi, że pójdę do następnej klasy i się będą powoli ze mnie śmiać, że na niczym się nie znam. Dostałem więc obowiązkowe lekcje obsługi walkmana (tak, kiedy to było?) oraz aparatu fotograficznego.

Obsługa walkmana była generalnie bardziej skomplikowana, bo wymagała opanowania aż czterech przycisków, takich jak PLAY, STOP, FF i REW, ale już po niedługim czasie dostałem magnetofon i dzięki dojściu przycisku REC zacząłem nagrywać swoje ulubione piosenki w radiu. Polowałem na nie. Sztuką było mieć przygotowaną kasetę i nacisnąć przycisk nagrywania w odpowiednim momencie, czym szybciej, tym lepiej, nieraz poznawszy ulubioną piosenkę po pierwszym dźwięku. Natomiast szczęściem było nagranie jej do końca bez wejścia radiowego komentatora. Marcin Jędrych do dziś ma ten sam głos. Nic się nie zmienił. Najlepiej nagrywało się podczas listy przebojów, bo można było dość precyzyjnie przewidzieć nadejście wyczekiwanej piosenki. Nagranie całej kasety było nie lada wyczynem. Były to ciężkie czasy, ale satysfakcja była niezwykła. Jeszcze gdzieś w domu są te wszystkie kasety zmagazynowane, mam nadzieję.

Posługiwanie się aparatem fotograficznym było nieco prostsze, biorąc pod uwagę, że aparat miał tylko jeden przycisk. Ale musiałem również nauczyć się wymieniać film. Fotografowanie stało się dla mnie pasją porównywalna do nagrywania. Ze szkolnych wycieczek przywoziłem po kilka, czasami kilkanaście zdjęć. Moment wywołania zdjęć był zawsze wyczekiwaną ekstazą. Potem potrafiłem długo wpatrywać się w każde zdjęcie, znałem każdy szczegół. Na zakończenie szkoły podstawowej dostałem (z funduszów komitetu rodzicielskiego zapewne) zamiast książki aparat fotograficzny marki Premier. Była to również tzw. małpka z jednym przyciskiem i mimo, że optyczna jakość zdjęć była jeszcze gorsza od dwóch poprzednich małpek (Olympus i Hanimex), to wreszcie miałem swój własny aparat. Mimo, że dosłownie zmarnowałem na tym aparacie dwie albo trzy klisze (koszt zakupu kliszy plus koszt wywołania plus koszt odbitek to był swego czasu spory wydatek), to dzięki niemu w akcie desperacji ("nie mam nic do stracenia") zrobiłem kolejny krok i przesiadłem się na analogową lustrzankę Zenit od taty. To już było bardzo trudne, bo trzeba było nauczyć się szeregu zależności między czułością filmu, czasem naświetlania oraz stopniem przysłony. Tu się tak na prawdę nauczyłem "aparato-technicznych" podstaw fotografii, których nie posiadają osoby zaczynające od cyfrówki ("taka jest proszę Państwa brutalna prawda, nie mają zielonego pojęcia, co to przysłona i co się z nią robi"). Do tego należało nauczyć się odczytywać siłę światła z umieszczonej na aparacie fotokomórki. Przygotowanie się do zdjęcia zajmowało trochę czasu i raczej odpadały zdjęcia na szybko i z zaskoczenia. Pamiętam jak długo chodziłem wokół niektórych obiektów, przymierzałem, czekałem na odpowiednie oświetlenie (a jak wychodziło słońce to trzeba było znowu szybko dostrajać parametry ekspozycji), kadrowałem, a i tak zdjęcia wychodziły czasami nieostre, bo trzeba było dokładnie ustawiać ostrość, i nie tak skomponowane jak chciałem, bo (czego wtedy nie wiedziałem) wizjerowi daleko było do stuprocentowego pokrycia kadru. Ale mam z Zenita parę zdjęć, których wstydzić się nie muszę.

W tych warunkach nieraz łatwiej było mi narysować niektóre rzeczy, niż uchwycić je aparatem. W liceum i jeszcze na studiach mimo notorycznego braku czasu brało mnie na rysowanie, przesuwałem wtedy wszystkie książki i zeszyty na bok, wyjmowałem czystą kartkę A4 i rysowałem. Czasem do późnych godzin wieczornych. Czym później było, tym dziwniejsze rzeczy powstawały, a najdziwniejsze i zarazem najpiękniejsze w towarzystwie muzyki. Zeskrobywałem na kartkę grafity kredek, rozprowadzałem pędzelkiem po kartce, wcierałem palcami. Każdy palec był w innym kolorze, biurko było czyste inaczej i po skończonej pracy czyściłem je gumką a czasami gruntownie myłem. Biurko było podrapane i wyszczerbione, ale było cierpliwym świadkiem procesu kształtowania się artystycznej wrażliwości i zdolności manualnych.

Czasami przerysowywałem zrobione przez siebie zdjęcia, nadając im taki ton, jaki widziałem oczyma wyobraźni, gdy robiłem zdjęcie, czasem rysowałem obrazy zapamiętane z różnych albumów fotograficznych. Chadzałem do Empiku i nieraz godzinami wpatrywałem się w różne albumy o Polsce, zastanawiałem się i analizowałem jak zdjęcie zostało technicznie zrobione i dlaczego jest takie piękne. Zobaczyłem, że zwykłe miejsca mogą być piękne. I pewnego letniego dnia na jednej z katowickich śródleśnych łąk (tak, istnieją tam takie miejsca) dotarło do mnie, że nie ważne gdzie. Ważne kiedy, o jakiej porze. Potem zaczynałem naśladować, początki były jak to każde początki. A cały czas marzyłem o podróżach do wszystkich tych pięknych miejsc. 

Dziś te wszystkie marzenia się spełniają. Już prawie w ogóle nie rysuję i nie nagrywam muzyki na magnetofonie. Po kilkuletniej przygodzie z aparatem cyfrowym zwanym potocznie cyfrówką zrozumiałem, na czym polega lustrzanka, że z jej pomocą mogę pokazywać innym świat takim, jakim ja go widzę, a nie takim, jaki obiektywnie jest (a może i nie jest?). Mam na lustrzance szesnaście przycisków (z których połowy prawie nie korzystam; mają dla mnie zbyt ozdobne funkcje), dwa przełączniki i dwa pokrętła, a i tak mój aparat cieszy się (tak, cieszy) opinią pozbawionego "guziczkologii". Mogę zrobić dwieście zdjęć dziennie, mogę więcej, ale czym dłużej trwa moja przygoda z fotografią, tym bardziej są to ujęcia jednego lub kilku motywów w różnych aspektach, wariantach i wersjach. Bo mogę sobie na to pozwolić. Bo wydałem ponad pięć tysięcy na aparat i kolejne obiektywy i inne akcesoria. A gdy za ponad trzykrotność renty mojej mamy kupowałem lustrzankę (a to był tylko sam korpus, bez obiektywu!), choć za swoje pieniądze - wychowany w domu, gdzie było naprawdę biednie, bo się oszczędzało na wszystkim i każdy większy wydatek wiązał się z (w sumie patologicznym) poczuciem winy - wtedy mama powiedziała mi: "dobrze, dziecko drogie, trzeba mieć w życiu jakąś pasję". Do dziś mam w oczach łzy, gdy to wspominam. Teraz też.







































wtorek, 25 lutego 2014

Czuć wiosnę

Czuć wiosnę
śnieg się stopił na nizinach

słońce coraz mocniej grzeje
krzewy nabierają zielonkawej poświaty
na ścieżkach rowerowych pierwsi rozpędzeni cykliści
a przy drogach szybkiego ruchu panie lekko odziane...


A to wciąż jeszcze luty

poniedziałek, 17 lutego 2014

Życie po życiu (chyba czarny humor)

 
Czy zastanawiałeś się kiedyś, co stanie się z Twoim fejsbukowym kontem po Twoim odejściu? Już dziś możesz sprawić, że nie będzie to Twój problem. Już dziś wykup przedłużenie życia na fejsbuku.


W naszej ofercie miedzy innymi: regularne lajkowanie postów swoich znajomych, sweet focie, posty tematyczne, życzenia świąteczne i urodzinowe dla Twoich znajomych, udostępnianie linków stosownie do Twoich ustalonych preferencji, zdjęcia z wakacji.

Zdecyduj się do końca roku a w pakiecie powitalnym otrzymasz fotorelację z Twojego pogrzebu. 

Wykup już dziś i nie martw się śmiercią!

Pakiet roczny standard* już od 299 zł, pakiet 2-letni od 499 zł, pakiet 5-letni od 499 zł, natomiast 10-letni pakiet z dwuletnią amortyzacją** za jedyne 1599 zł




















*) cena pakietu standard uzależniona jest od ilości i struktury znajomych oraz Twojej aktywności na profilu. Pakiet nie obejmuje czatu.
**) szczegóły oferty na www.smiercfejsbukowi.com

piątek, 14 lutego 2014

Biedne dzieci

Biedne dzieci, których zdjęcia już z okresu niemowlęcego na facebooka wrzucają ich rodzice. W Polsce ten trend się rozwija (wśród moich koleżanek) mniej więcej od roku, może trochę dłużej. Zdjęcia w pieluszce, w czapeczce z rogami, z umazaną buzią, smoczkiem, innymi gadżetami, w jakie je rodzice zaopatrzyli. Trochę jak ubieranie lalki, robienie jej zdjęć i wrzucanie ich do internetu. To samo ludzie robią ze swoimi kotami, psami.

Koleżanki generalnie chcą się pochwalić dzieckiem, może podzielić z innymi swoją radością. Być może musiałbym być kobietą, żeby to zrozumieć. Tylko za 10 lat te dzieci będą już na tyle dorosłe, żeby zobaczyć i zdać sobie z tego sprawę. Mogą też nagle zacząć mieć coś przeciwko. Ale może już wtedy nie będzie fejsbuka.

Cieszę się, że urodziłem się jeszcze w XX wieku.

On daje jej kwiatki a ona je zjada

Jakoś ciągle nie przekonuje mnie Święto Zakochanych obchodzone w środku lutego. Zapewne dlatego, że jest jeszcze zimno i ciemnawo, a może dlatego, że się to święto za bardzo skomercjalizowało. Bardziej przekonuje mnie gorące i zmysłowe letnie przesilenie czyli Noc Świętojańska albo Noc Kupały. Bardziej Noc Kupały, bo świętego Jana podpięto znacznie później. Może dlatego, że się wtedy urodziłem - w najdłuższy dzień roku. To (prawie nieobchodzone) święto wynika z naturalnego cyklu przyrody, z tego że dzień, światło, ciepło, ogień mają wtedy swoje apogeum, a nie tak jak Walentynki z faktu, że w lutym swój dzień ma patron m.in. osób chorych psychicznie. Dlaczego miłość miała by być chorobą? Protest. Protest. Protest.

A tak z zupełnie innej beczki, ale jakoś się dziwnie przeplata. Dzisiaj przeczytałem, że płatki róży są bardzo dobre do jedzenia. To samo zresztą tyczy się stokrotek, rumianku i innych podobnych. I przypomniała mi się scena z jakiejś animowanej bajki: on daje jej bukiet kwiatków, ona je pochłania jednym kęsem. Cała wspaniała romantyczna otoczka Walentynek pryska. Wesołe takie pryśnięcie :)

środa, 12 lutego 2014

Pociąg

jakiś taki mam pociąg do nich
zwłaszcza tych towarowych
jadących w zaklętym milczeniu
wagon za wagonem


nie mówią dokąd jadą
zatrzymują mnie na środku peronu
w liczącym milczeniu
w milczącym liczeniu


poniedziałek, 10 lutego 2014

Dziś cały dzień świeciło słońce

Dziś cały dzień świeciło słońce.
Nie czuję tego.
Czuję się za to zagubiony.
Dzisiaj coś ma sens, na drugi dzień już nie ma.
Układanie puzzli nie jest w stanie zapełnić pustki.
Zatrudniony tydzień temu w naszej firmie Fin
                    wydaje się bardziej rozmowny ode mnie.

sobota, 8 lutego 2014

Zbalansowana dieta

Poniedziałek: KFC
Wtorek: McDonalds
Środa: Burger King
Czwartek: Subway
Piątek: Pizza Hut
Sobota: wyjście na zapiekanki
Niedziela: rodzimy kebab

Olimpiada

Nie mam zamiaru siedzieć w domu i śledzić występów naszych sportowców na zimowej olimpiadzie w Soczi. Nie dam się porwać manii kibicowania czemuś, od czego nie zależy moje życie. Nie jestem jeszcze tak znudzony życiem, żeby się emocjonować tym, że jeden człowiek napakowany sterydami był szybszy od innego człowieka napakowanego sterydami o pół sekundy, i nie jestem aż tak niedowartościowany żeby musieć się karmić zwycięstwami moich rodaków. Owszem, kiedyś byłem. Dzisiaj już nie.

wtorek, 4 lutego 2014

Korpopropaganda

Godzina 13, sam środek pory obiadowej. Na ultrapłaskim naściennym telewizorze w kuchni pewien człowiek, ważny człowiek, w 'angielskawym' języku czyta z kartki kwartalne podsumowanie osiągnięć korporacji. Nie porywa, raczej jest tylko tłem. Ludzie jedzą obiad, kilka osób przyszło posłuchać w celach formalnych. Atmosfera trochę jak ze szkolnego apelu.

Mówi również o naszym centrum: "We provided our non-polish colleagues polish languages skills". Nie przesłyszałem się. Propaganda, niewinny skrót myślowy czy nieznajomość języka angielskiego? A co to, nie da się nauczyć polskiego w miesiąc?

poniedziałek, 3 lutego 2014

Starość nie radość

Boli mnie gardło, lekko głowa, czuję że atakuje mnie grypa. Ostatni raz atakowała nieco ponad miesiąc temu, to zdecydowanie za często. Czuję lekką gorączkę. Wczoraj bolał mnie staw biodrowy, dzisiaj jeszcze trochę go czuję. Koleżanka z pracy oświadczyła, że podejrzewa się o raka piersi. Skutki ekstremalnego trybu życia? Nawet na prywatne badanie czeka się długo. Jak żyć z taką niepewnością? [tu by można jeszcze dużo napisać]

Czy już naprawdę jesteśmy tacy starzy? Wielu z nas cały czas wynajmuje mieszkanie (żeby jeszcze) albo pokój. Może po czterdziestce przyjdzie czas stabilizacji... bo trzydziestka tak strasznie blisko.

niedziela, 2 lutego 2014

Wytop

Wytop, roztop, wtopa, trudno mi było zapamiętać nazwę tego niedzielnego marszu, o którym dowiedziałem się zupełnie przypadkiem. W końcu się okazało, że w nazwie chodziło o wytapianie tkanki tłuszczowej, a nie o aktualną pogodę. No więc poszedłem, bo się nie będę cały dzień obijał. Nie żebym miał co wytapiać, choć w sumie 75 kilogramów nie bierze się z niczego.

Nie wiem, jaki miał być dystans całkowity, ale ktoś sobie założył tempo 6-7 km/h i czas 2 godziny. To, że jest to szaleństwo, zacząłem przeczuwać już po pół godziny, po godzinie byłem już wyraźnie na końcu stawki, i miałem szczerze dosyć. Boli prawy staw biodrowy, oj boli coraz mocniej. Piętnaście minut później już nawet nie miałem ochoty kogokolwiek doganiać. Jeszcze sobie staw spieprzę i dopiero będzie. Nie wiem, gdzie dokładnie jestem, ale mam kompas, więc mam ich gdzieś, idę w stronę domu, zresztą, nawet nie ma sensu za nimi iść, jak nie wiem, gdzie poszli.

Przerwy coraz częściej, nastawiam się, że zajmie mi godzinę dotarcie do najbliższej cywilizacji. Tu sobie posiedzę, tu sobie powłóczę nogami, pełen relaks, zero pośpiechu. Po naprawdę niedługim czasie podchodzę do jakiegoś punktu widokowego na górce, patrzę w dół, a tam jak na wyciągnięcie ręki Stadion Leśny, czyli start-meta. Dochodzi godzina druga, czyli planowany moment dotarcia. Nikogo na mecie nie widać. Ale jaja. Schodzę po drewnianych schodkach i wchodzę na ścieżkę, na której się właśnie wyłania czołówka "peletonu". Ha, ostatni będą pierwszymi.

Dlaczego wolę chodzić sam? Bo nikt mi nie narzuca, którędy mam iść i w jakim tempie. I przynajmniej nie ma sytuacji, że ktoś na kogoś nie poczekał, że ktoś kogoś zostawił na trasie.