piątek, 31 stycznia 2014

Ciągi myślowe ['Wesele']

W "Metrze" artykuł. O tym, że w Polsce statystyki czytelnictwa są tragiczne. 60 procent Polaków w ogóle nie czyta książek. Już nie tylko analfabetyzm wtórny ale i pierwotny. Dzieci książek nie czytają. Bo po co czytać książki, skoro są streszczenia? Bo się w polskich szkołach czyta książki na zaliczenie. Wszystko się robi w Polsce na zaliczenie. Po dwóch latach autostrada może się rozpaść na kawałki.

I piszę to pod wpływem...

Po całym moim ciągu edukacyjnym włącznie z pięcioma latami studiów filologicznych dopiero po czterech latach zaczynam dochodzić do siebie i włączać w swoje życie książki... Bo polski system edukacji wyrabia w człowieku książkowstręt. Piszę to pod wpływem filmu, nie książki.

Uważaj, jakie filmy oglądasz, bo możesz skończyć z kacem...


Miałeś chamie złoty róg, miałeś chamie czapkę z piór, ostał ci się ino sznur. Smutny film o Polakach, na miarę Wyspiańskiego. Może nie dzieciom się go powinno puszczać, zamiast steku bezsensownych lektur, ale co najmniej młodzieży w wieku około osiemnastki. Bo ich rodziców już się do niczego nie zmusi. Zamiast Wyspiańskiego. Na pewno bardziej trafi. Bardzo cenię i szanuję Mickiewicza za jego lekki i cięty(!) język, ale nie wydaje mi się, żeby nadał mojemu życiu coś więcej oprócz ulotnego poczucia, że posiadam wykształcenie. Mickiewicz, Słowacki ani Sienkiewicz nie przygotują nikogo do stawienia czoła życiu, do podjęcie właściwych (albo niepodjęcia niewłaściwych) decyzji w kluczowych życiowych momentach

Może zamiast spędzać dzieci na szkolne superprodukcje - z tego co pamiętam na pewno był 'Pan Tadeusz' i 'Quo Vadis' (zupełnie nie wiem po co puszczać dzieciom film o prześladowaniu chrześcijan i nie zgadzam się w tym kontekście na przemilczanie losu czarnoskórych niewolników sprowadzanych na amerykańskie plantacje) - może zamiast tego wysłać do kina, w którym można zobaczyć własne odbicie, takie, jakie nam grozi. Zamiast karmić się patriotyczno-religijną papką, budującą w nas dumę nie z tego, kim naprawę jesteśmy, tylko z naszej urojonej wizji samych siebie. Zawczasu - żeby potem być Polakami, a nie polactwem.

Tak, książki trzeba czytać, bo ich niezaprzeczalną wartością jest to, że zapobiegają analfabetyzmowi. Ale niech każdy czyta to, co uważa za ciekawe, a nie to, co musi zaliczyć. Bo nie liczy się zaliczenie, tylko zaliczanie.

niedziela, 26 stycznia 2014

Gotuj z kuchenką

Już dawno nie byłem zadowolony z tego, co ugotowałem. Ale dzisiaj...

W ROLACH GŁÓWNYCH:
0,5 kg brokuł(-a/-u)
filet z piersi z kurczaka (zależy ile kto mięsa lubi)
makaron świderki (zależy ile kto woli wypełniacza)
4 ząbki czosnku - Nominacja do Oscara za całokształt twórczości
ser żółty typu najtańszy z Biedronki
jedna czerwona cebula - Nominacja w kategorii Odkrycie Roku
zioła prowansalskie
sól (zamiast soli można dać ser feta, nie ma dużej różnicy)

W POZOSTAŁYCH ROLACH:
woda (do ugotowania makaronu i brokuła/-u) - Nominacja do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową
rondelek lepiej z przykrywką
duży garnek koniecznie z przykrywką
"koszyczek" - takie coś nie wiadomo co do gotowania różnych rzeczy na parze
nóż, drewniana łyżka (funkcje czysto logistyczne)
tarka (do czosnku i sera)
deska do krojenia
duża patelnia
kuchenka - kolejna Nominacja za najlepszą rolę drugoplanową. Oj, będzie emocjonujący wieczór.

MUZYKA
Marko Perković

EFEKTY WIZUALNE
żarówka typu energooszczędna (nie wiem jaki model, bo nie było widać pod światło)

SCENARIUSZ I REŻYSERIA
Spontan

ŚWIATŁA, KAMERA, AKCJA!
Brokuł gotujemy na parze, jak już się ugotuje, wyrzucamy go za okno na parapet, żeby trochę przestygł i odparował na mrozie. W tym czasie w rondelku dusi się z niewielkim dodatkiem oleju pokrojone w kostkę mięso. Gdy mięso już podduszone dodajemy pokrojoną w kostkę czerwoną cebulę (tu trzy uwagi: 1) cebulkę dodajemy później, bo akurat później mi się przypomniało, że coś takiego posiadam; 2) cebulka jest czerwona, bo normalnie nie było zwykłej, czego wcale nie żałuję; 3) cebulka pokrojona w kostkę, co się rzadko zdarza i jest oznaką wielkiego zaangażowania w przygotowanie obiadu). Zanim brokuł zamarznie na mrozie zabieramy go do kuchni i używamy garnka do ugotowania makaronu. Ugotowany makaron również wyrzucamy za okno w wiadomym celu. Zawartość rondelka przerzucamy na patelnię, na to wrzucamy makaron, następnie brokuł, starty na tarce czosnek, sól, zioła prowansalskie. Mieszamy i podgrzewamy na patelni. Na koniec starty na tarce ser żółty. Mieszamy i lekko przypalamy w myśl zasady: lepiej zwęglone niż surowe.

:))))

sobota, 25 stycznia 2014

Szelest morza

Sobota, godzina 6:10, za oknem ciemno, zimno. Minus piętnaście stopni. Niebo generalnie wydaje się bezchmurne, choć gwiazd trudno się dopatrzyć. Dzwoni budzik. Normalnie wstaję o 7:10, ale dzisiaj mam wolne. Już 20 minut później na wschodnim horyzoncie można dopatrzyć się pierwszych oznak świtu. Słońce wzejdzie za prawie półtorej godziny. Wystarczy, żeby dojechać na plażę i zająć miejscówkę. Na orłowskiej plaży dość tłoczno mimo tak wczesnej pory (7:15). Pół godziny do wschodu słońca, na plaży praktycznie jasno. Kilka osób ze statywami, kilka bez. To pierwszy prawdziwie zimowy wschód słońca tej zimy.

Horyzont nie jest gładki jak zawsze, horyzont jest poszarpany. Paruje woda, wznoszą się smugi i kłęby pary, ciągną się nisko nad wodą. Między falami tworzą się małe światy, mgliste dolinki, i układają się w krajobraz przypominający jesienny bieszczadzki wschód słońca. Morze zamarza. Powoli. Na plaży niczym morska piana leżą wzdłuż morza zwały ni to śniegu ni to lodu, zamarzniętej morskiej wody. Pod nią z kolei gęsta półpłynna substancja - coś między lodem a wodą. Morze dziś nie szumi, dzisiaj morze szeleści. Szeleści drobinkami lodu ocierającymi się o siebie, wyrzucanymi na plażę. Kamienie zalane lodem niczym przezroczystą polewą błyszczą w pomarańczowym słońcu.

Z nosa kapie prosto na aparat. Zamarza po kilku sekundach. Ale wiosnę czuć w świetle słońca.

czwartek, 23 stycznia 2014

Kubków ci u nas dostatek (bez cenzury)

Trzeba być troszku popierdolonym (przepraszam za słownictwo), żeby do kosza na śmieci, który się znajduje w standardowej wielkości wiadrze, wrzucać plastikowe butelki o pojemności do litra włącznie nawet ich nie zgniótłszy. Że już nawet nie wspomnę o sortowaniu śmieci na odpady organiczne i resztę. Nie, wszystko leci do jednego kosza. Z kosza się prawie wysypują obierki i inne odpady organiczne a na dnie połowę miejsca zajmują kurwa dwie butelki i wstrętne plastikowe opakowanie po jakimś serku. Ludzie, trzymajcie mnie. Jakie mnie na ten widok ogarnia obrzydzenie z przerażeniem, wstrząśnięte, nie zmieszane.

Trzeba być równie "nierozgarniętym", żeby kubek z niedopitą herbatą (łącznie z torebką; chyba tak się to nazywa, nie wiem, nie piję herbaty) wrzucać do zlewozmywaka prosto na ociekającą tłuszczem patelnię. Ale żeby to był jeden kubek. Dziesięć kubków się już nazbierało przez ostatnie dwa dni, nie wspominając o niepoliczalnej na placach ilości łyżek, widelców i noży (które po smarowaniu nimi chleba masłem zostają wrzucone za przeproszeniem ujebane grubą ale to naprawdę grubą warstwą masła). Jest wprawdzie jeszcze kolejnych dziesięć czystych kubków, ale niepozmywany całokształt już za bardzo wystaje ponad linię zlewozmywaka, że już niedługo zacznie się wysypywać na podłogę.

Zebrało mnie na litość, wziąłem się za to wszystko, choć taki wybór, że nie wiadomo, od czego zacząć. Rozumiem, sesja, nie ma czasu. Zebrało mnie na litość, bo współlokatorka chyba zrozumiała, że trzeba się wykazać jakimkolwiek zaangażowaniem i po tygodniu kupiła wreszcie papier toaletowy (to chyba pierwsza rzecz, jaką kupiła od pół roku). Dobra, biedni studenci. Zebrało mnie na litość, ale żeby nie musieć potem żałować, dodałem lekki akcent dydaktyczny: kubki zostają nieumyte. Ciekawość wzięła górę. Zobaczymy, czy sięgnie po kolejne 10 kubków z szafki, czy osiągniemy magiczną liczbę 20 kubków w zlewozmywaku. A w razie czego są jeszcze szklanki. Dużo szklanek...



środa, 22 stycznia 2014

Dziadek

Dzisiaj podobno dzień dziadka. Mówię 'podobno', bo nie dotyczy mnie już od siedemnastu lat. Jedyny z moich dziadków, którego znałem, odszedł w wieku 90 lat, jakoś w styczniu. Była wtedy zima jakich mało, zamarzały rzeczy, które rzadko zamarzają. Ja miałem wtedy lat jedenaście i można powiedzieć, że już teraz bardziej go nie znam niż znam. Ale pamiętam.

Gdybym mógł wskrzesić dziadka choćby na tydzień, na pewno miałbym do niego tyle pytań, że być może by mi nawet tego tygodnia zabrakło. Posłuchałbym opowieści o tym, jak było kiedyś, posłuchałbym historii różnych najróżniejszych, których w wieku jedenastu lat zapewne bym nie zrozumiał albo w ogóle by mnie nie interesowały. Ale dziadka już nie wskrzeszę.

Moja babcia wciąż żyje, ale zbyt daleko, zbyt odizolowana w swoim świecie, do którego dźwięki już ledwie docierają. Kiedyś też odejdzie i zabierze ze sobą niezliczone wspomnienia. Tylko ona wie, co zachowała dla siebie. Nas kiedyś spotka to samo. Czy nas będzie chciał ktokolwiek słuchać, czy tylko pozostanie to, co napisaliśmy?

wtorek, 21 stycznia 2014

Pamięć

Koniec szutrowej drogi, którą właśnie wyprzedził mnie samochód, niknie w tumanie pyłu. Schronienia nie obiecują nawet ciągnące się po obu stronach pola kukurydzy. Trzeba przeczekać aż kurz opadnie, jak emocje.

W dość symbolicznym centrum wsi stoi przy skrzyżowaniu czterech dróg sklep. Dzisiaj nawet nikt pod nim nie pije. Cisza.

To chyba niedziela była.

Przyjechałem tu od wschodu. Na południe dojeżdża się do szosy, którą dziesiątki razy przemierzałem jako pasażer samochodu. Tędy zawsze jechało się do/od babci. Ta droga zapadnie w pamięć na zawsze. Jakkolwiek by się nie zmieniła, zawsze odnajdę w niej coś znajomego. Wszystko piękne, co znane z dzieciństwa, zapada w pamięć jako coś magicznego. To, czy zapadło w pamięć, okazuje się dopiero po latach. Na północny wschód dojedzie się jakoś do miejsca, gdzie inna z kolei szosa zapada w las. Też zapadła w moją pamięć. Tu był mój pierwszy raz w lesie. Wtedy (a miałem może z pięć lat) po raz pierwszy usłyszałem o sobie, że mam świetną orientację w terenie, tylko dlatego, że wiedziałem, w którą stronę należy wracać. Ponad dwadzieścia lat temu. Pamiętam jak dziś, pamiętam dokładnie. Na zachód jedzie się dalej i dalej, w rozległe lasy pełne jeziorek, wzniesień i bagien. W miejsca, do których zawsze ciągnęło mnie jak do tego nieznanego.

Samotna leśniczówka w towarzystwie trzystuletniego dębu i alei dwustuletnich modrzewi. Musiała to być bardzo stara droga. Kolejne magiczne miejsce z dzieciństwa. To miejsce raz nabierało a raz traciło swą moc. Teraz czuje jak wyjątkowo emanuje energią. Wioski schowane w lesie, jak mawiali rodzice, zabite dechami, bo ze wszystkich stron las. Gdzieś dalej na skraju wsi schowana w przydrożnych zaroślach opuszczona chałupa, na dachu której widać jeszcze resztki strzechy. Po przejechaniu jednej z wiosek wjeżdżało się na bardzo szeroką ziemną drogę prowadzącą przez las. Robiła niepokojące wrażenie. Teraz już położyli asfalt, straciła sto procent swojego uroku, zyskała na przejezdności. Takie są koleje. Moja babcia opowiadała, jak pracowała przed wojną w sklepie. Wracała do domu tylko na weekend (weekend, jak to się wtedy nazywało? chyba: na niedzielę), bo sklep znajdował się około dwadzieścia kilometrów od domu jej rodziców. Szła na piechotę, z czego dziesięć kilometrów przez las. Wtedy nie było szosy, tylko zwykła polno-leśna droga. Szło się nocą. Teraz, jeśli się przyłożę, jestem w stanie przejechać przez las rowerem w pół godziny.

Jadąc na południe w pewnym miejscu skręcało się w lewo w ledwie zauważalną leśną ścieżkę. Po około dwóch kilometrach znowu w lewo, tym razem już nie ścieżką, tylko przez las, przecinką. Po kilkuset metrach las się przerzedzał i zaczynało się coś jakby bagno. Jeziorko powoli zarastające. Tak zwane głodne jeziorko, zapewne dlatego, że połykało różne rzeczy. Dopiero w tym miejscu czułem, że tu jest pusto, jestem sam, tylko ja i dzikość przyrody. Cisza. Tu poczułem ją pierwszy raz.

Dlaczego po paru latach znowu przyjeżdżam w to miejsce? Byłem później w wielu innych miejscach, gdzie było równie pusto, dziko i odludnie. To formalnie bezimienne jeziorko stało się dla mnie pewnym archetypem (wzorcem?) dzikiej przyrody. Trudno już bez niego żyć. Chodzi za mną od dwóch dni, od dwóch dni nie wiem czemu nie mogę przestać o tym miejscu myśleć...

Za pomocą hipnozy można wyciągnąć z człowieka szczegóły wszystkiego, co widział, słyszał i odbierał wszelkimi innymi zmysłami. Swoisty film w (bardzo) HD z dźwiękiem i innymi atrakcjami. Po bajtach są kilobajty, potem mega, giga i tera. Kilka kolejek dalej jest taka jednostka, która zapewne pomieści wszystko to, co mamy w pamięci, łącznie z tym, z czego sobie sprawy nie zdajemy. Czy to wszystko jest naprawdę w naszych głowach, czy też jesteśmy podłączeni do jakiejś większej jednostki, pamięci zbiorowej, Kroniki Akaszy, chmury, cloud hosting server, czy jak to jeszcze nazwiemy?

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Czas na opowiadanie: Burza



Czasami w mroźne zimy tęsknie wspominam lato. Bywają jednak lata, których wywierają mieszane uczucia.


To było już bardzo dawno temu. Był późny wieczór po upalnym dniu. Powoli zbierałem się spać, byłem sam. To był bardzo męczący dzień. Zasuwając zasłony w oknie domu mojej babci, gdzie spędzałem wakacje, zauważyłem coś, co wzbudziło moją ciekawość. Na bardzo odległym horyzoncie pojawiała się co chwila mała, biała łuna światła. Domyśliłem się, że to musi być burza. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Byłem młody i nie bałem się niczego.



Wyszedłem na dwór. Na zachodzie błyskało się coraz mocniej i częściej. Ale nie było nawet słychać grzmotów. Burza musiała być bardzo daleko. Na niebie nie było nawet pojedynczej chmurki, świecił księżyc, lśniły gwiazdy. Wróciłem do domu i położyłem się spać. Okrągły towarzysz nocy zaglądał mi do pokoju przez szparę w zasłonie. Patrzałem na niego jak na gwaranta spokoju i bezpieczeństwa. Nie wiem kiedy zasnąłem.



Ze snu wyrwały mnie jednocześnie potężny huk, wstrząs i błysk. Wydawało mi się, że przez zamknięte powieki zobaczyłem cały pokój. Zerwałem się na równe nogi, chciałem zobaczyć która godzina. Zegarek stał; wszystkie zegary stały; była 23:54.



Za oknem błyskało się dosłownie bez przerwy. Nieustanny grzmot wprawiał drewniany dom w nieustanne drżenie. Słychać było falującą na dachu blachę. Niedomkniętym oknem od południa szarpało na wszystkie strony. Zapaliłem światło i podszedłem by je domknąć. Starałem się nie patrzeć w niebo, żeby błyskawice nie odebrały mi wzroku. Mimo to rzucił mi się w oczy dziwnie pomarańczowy odcień budynku gospodarczego naprzeciwko okna. Odruchowo spojrzałem na zachód. Przeszły mnie ciarki. Cały horyzont wydawał mi się płonąć. W ogniu stała część zabudowań gospodarczych sąsiadów, jakieś 400 metrów na zachód.

 - To na pewno od tego pioruna - pomyślałem - chyba trafił w samą prosto w stodołę ze słomą.

Iskry latały nad domem. W pewnym momencie przez głowę przeszła mi przerażająca myśl:

 - Świerki! - rzuciłem się do sieni



Świerki posadził w rzędzie mój dziadek grubo ponad pół wieku temu. Było ich około 20, niektóre dochodziły do 30 metrów wysokości; stały na północny zachód od domu. Mogły by spokojnie stać jeszcze przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Teraz widziałem przedzierające się przez ich miotające się na wietrze gałęzie. Mogłem tylko patrzeć. Jak na złość, nie padało. Wystarczyło, że zapali się jeden...



Odłączyli prąd.



Patrzałem na to wszystko jak na koniec świata, który może lada chwila nastąpić. Dom był tak samo łatwopalny jak świerki. I tylko 15-20 metrów od nich. Nie wiedziałem, czy mam uciekać. Ani dokąd. Nie miałem też pojęcia, gdzie może być klucz do murowanej piwnicy; nie było czasu na szukanie. Wolałem patrzeć jak, jedno po drugim, kolejno zapalają się drzewa, najpierw te najdalej od domu. W tej chwili wydawało mi się, że już nawet pioruny przestały bić, tylko po to, żebym mógł na to wszystko patrzeć. Ale to chyba tylko wrażenie. Byłem zbyt zszokowany by trzeźwo myśleć, nawet by się bać.



Gdyby jeszcze w tym momencie zaczęło bardzo mocno padać, być może wszystko potoczyło by się inaczej. Tymczasem suchy wiatr wywijał tam i z powrotem płonącymi jak pochodnie gałęziami najwyższego z drzew.



Nie wiedziałem już zupełnie co robię. Uciekłem do domu. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, że stodoła ma już apogeum ognia za sobą. Teraz była moja kolej. Płomień ze świerków zbił się w jeden wielki słup ognia, prący na wschód, z wiatrem, i rozszerzający się nieubłaganie w kierunku domu.



Byłem w środku i wiedziałem, że już za chwilę jedynym wyjściem będzie południowe okno. Zamiast zabrać co ważniejsze dokumenty i uciekać, usiadłem przy stole w środku pokoju. Zapaliłem świecę, postawiłem ja przed sobą. Płomień drżał, tak jak cały dom. Wpatrywałem się w niego jak w ostatnią nadzieję.

 - Albo ty, albo on - pomyślałem.

Ale nie gasł, nawet mimo dużego przeciągu. Na tej tylko podstawie wiedziałem że jeszcze nie czas; że jeszcze nie płonę.



I zacząłem się modlić. Przypomniałem sobie wszystkie modlitwy jakie niegdyś znałem. Później już własnymi słowami. Potem zaczął padać deszcz, albo nawet grad. Walił z ogromną siłą w blaszany dach, usypiał mnie swoją regularnością. Wiatr ustał. Głowa opadła na stół. Zasnąłem.



Rano znalazłem siebie jeszcze żywym. Zaspanymi oczami ujrzałem leżącą na dywanie świecę, obok plamę wosku. Miałem dziwne wrażenie, że bardziej mnie nie ma niż jestem Nie byłem nawet pewien, czy mi się to wszystko nie śniło. Wyszedłem na dwór, stałem w wielkiej kałuży czarnej od popiołu wody. Spojrzałem na zegarek: była 11:54. Wzniosłem oczy ku niebu. Było większe niż zwykle i jakiś dziwnie niebieskie. Zupełnie jak w prosektorium.

sobota, 18 stycznia 2014

Wilk, babcia i jeleń.

Pluszowe przytulanki są różne, ale te z Ikei kładą mnie na kolana. Pan Brokuł jest już klasykiem, do spółki z panią/panem Marchewką (ach ten gender), przyszedł więc czas na coś nowego. Jest wilk. Nie będę się rozpisywał, żeby opisać wilka, bo po co, skoro znalazłem go w internecie:

http://www.ikea.com/pl/pl/catalog/products/40247575/

Jak widać, wilk wyposażony jest w babcię. W tym miejscu babcia mogłaby się wydać jakąś kolejną pluszową zabawką wilka (taka matrioszka: zabawka, co sama ma zabawkę, a ta zabawka znowuż też ma zabawkę i tak dalej), ale to, czego nie widać w internecie, rzuca się w oczy w sklepie. Wilk i babcia nawiązują do bajki o Czerwonym Kapturku. Bo oto patrzę: na kupie pluszowych zabawek leży wilk, a z pyska coś mu wystaje. Patrzę, zaczynam wyciągać, a tu babcia. Siedziała w pysku wilka i tylko ręka wystawała. Patrzę dalej, a tu wilk ma rozpinaną koszulę. Gdy ten całkiem połknie babcię, można ją wyjąć wilkowi niejako z brzucha. W takim razie trochę dziwi mnie, że Ikea nie zrobiła do tej pory pluszowego myśliwego, który rozprułby wilkowi brzuch i uratował babcię. Była by przednia zabawa. Chyba tylko dlatego, że taki myśliwy, żeby nie tracić autentyczności, musiałby być wyposażony w strzelbę, która by do tego strzelała. Ale Ikea nie chce skandalu. Może i dobrze.

A gdzie jeleń?

Ano w lesie, po drodze do Ikei, w towarzystwie dwóch saren. Po prostu P I Ę K N Y. Chyba nie byłby ze mnie dobry myśliwy... Może i dobrze.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Dzik

Dzisiaj miałem po raz kolejny zaszczyt spotkać dzika. Było to bardzo miłe spotkanie, które, mam nadzieję, pozwoli mi zmienić swoje dotychczasowe nastawienie do tych leśnych przodków świń.
Nie, nie byłem w lesie. Tak, jadłem kiełbasę z dzika. Pokusiłem się, bo trzeba przecież poznawać świat z różnych punktów widzenia.

Koleżanka z pracy (nie ta, od której jadłem swego czasu jelenia), której tata również jest myśliwym raczyła nas dzisiaj doskonałym wyrobem, co do którego można było mieć pewność: to jest coś, co biegało po lesie. Kiełbasa na pierwszy rzut oka wygląda jak kiełbasa, ale w środku jest znacznie ciemniejsza z lekką nutką czerwieni. No ale nie samym wyglądem żyje człowiek. Smaku nie opiszę, bo nie jestem specjalistą smakoszem. Ale jeden fakt zasługuje na wspomnienie: o ile po innych wyrobach mięsnopochodnych i mięsnopokrewnych odczuwam w żołądku coś jakby ssanie, spowodowane zapewne wszelkiego rodzaju "polepszaczami smaku" (w praktyce wzmacniaczami apetytu, bo po nich ma się ochotę na więcej, a czym więcej się zjada, tym bardziej człowieka zasysa), o tyle po tym domowej obróbki dziku nie miałem podobnych objawów. No ale po co ma człowiek jeść tyle, ile potrzebuje, jeżeli może jeść tyle, ile tylko się w nim fizycznie zmieścić. Pieniądze, pieniądze, pieniądze.

Teraz jak spotkam w lesie dzika, to wiem jedno: nie uciekać, tylko gonić.


niedziela, 12 stycznia 2014

Z mapą do lasu - Azymut 45

Facet, który nie był w wojsku odczuwa ciągłą potrzebę sponiewierania się. Znowu mnie ta potrzeba dopadła, zwłaszcza, że mimo środka stycznia zima jakoś nie chce atakować.

Z pomocą w profesjonalnym sponiewieraniu się idzie mi znaleziony dwa dni przedtem blog:
http://zmapadolasu.blogspot.com/2014/01/termin-spotkania-12.html. Za jedyne pięć złotych dostanę mapę z zaznaczonymi punktami, które będzie trzeba znaleźć. Facet bowiem musi mieć jakiś cel. W drodze do celu można się będzie zabawić. Wybrałem wariant C - najdłuższą trasę (nominalnie siedem kilometrów, ale co to jest?; trudną technicznie, z utrudnieniami, fizycznie wymagającą), ale za to mapę w wersji deluxe: z zaznaczonymi drogami i utrudnieniami. Jak się potem okazało, nie chodziło o zaznaczone na mapie utrudnienia...

O godzinie 10:40 dostaję więc mapę i patrzę na nią jak głupi - jakoś nawet nie bardzo wiem, gdzie jestem. Na mapie 17 punktów, pełno jakichś białych plam, jakby ktoś celowo wyciął fragmenty mapy, żeby za łatwo nie było, żeby sobie przypadkiem nie korzystać z dróg, tylko iść z kompasem na przełaj, na azymut. Tak wszystko skonstruowane, że generalnie nic tylko się przedzierać na dziko przez las, w przeciwnym razie daleko się nie zajdzie. No to mam swoje utrudnienia. Już moja pierwsza próba pójścia na azymut do czwartego w kolejce punktu kończy się utratą orientacji ("gdzie ja k***jestem? Nic się tu nie zgadza"), no ale zimna krew się nie zdążyła zagotować i po jakimś czasie znajduję jakiś inny punkt i wiem gdzie jestem. A to wszystko przez te białe plamy.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Najpierw bardzo mocno wieje, potem zaczyna kropić, po jakiejś godzinie zaczyna lać, ale jakoś nie wyciągam parasolki. Jak się poniewierać to na całego. Później deszcz przechodzi w deszcz ze śniegiem, później nawet trochę pada śnieg, ale nie żeby biało było. Drogi i ścieżki rozmoczone, zabłocone i zalane. Ślisko jak cholera. Można się poniewierać do woli. Wyrąbałem się dwa razy na śliskich gałęziach schowanych pod liśćmi. Hulaj dusza, piekła nie ma! Przedzieram się ostro pod górę przez zarośla o katergori 'bardzo gęsto', bo inaczej się nie kalkuluje, żeby się do drogi dostać, w końcu wychodzę do drogi, a tu sobie biegnie w najlepsze koleś z mapą.

Nie powiem, fajnie było, cały przemoczony doszedłem do mety, sprawdziłem poprawność wszystkich punktów: coś tam rzekomo schrzaniłem w jednym punkcie, ale za to zdrowo sponiewierany wróciłem do domu żegnany tęczą. Do następnego razu - tym razem już bez dróg.

sobota, 11 stycznia 2014

Reklama w bankomacie

Do tego, że w oczekiwaniu na wybranie z bankomatu pieniędzy oglądam na wyświetlaczu reklamy, już się zdążyłem przyzwyczaić. Ale kompletnie zaskoczony byłem, gdy razem z banknotem bankomat wydał mi ulotkę reklamową. Stałem z tym jak wryty. Na szczęście ulotka nie była substytutem banknotu, ale mimo wszystko. No tak, po co mają ludzie stać na ulicach i wciskać ludziom ulotki, kiedy może to robić automat. Tanio i skutecznie.


Reklama ostatnio zawędrowała do publicznych ubikacji oraz na baseny, w okolice suszarek. Gdzie jak gdzie, ale tam człowiek patrzy na nie, bo nie ma na co innego patrzeć, bądź siedzi w zadumie. To czemu nie miałby sobie popatrzeć na reklamę. Jest wszędzie tam, gdzie najmocniej działa na odbiorcę. Na podstawie statystyk zakorkowania dróg wyznacza się ceny za powierzchnię na billboardach. Tam gdzie kierowcy stoją w korkach, tam reklama więcej kosztuje.

Ludzie, nie chodźcie do lasu, a jak już chodzicie, to się z tym nie obnoście. Bo się skończy tak, że i na drzewach będą reklamy.

piątek, 10 stycznia 2014

Wikingowie, sezon pierwszy (History)

Po obejrzeniu swego czasu trzech (bo więcej już nie mogłem) odcinków ociekającego krwią i seksem 'Spartacusa', nie spodziewałem się po emitowanych na History 'Wikingach' niczego lepszego. Ot, będzie to bezsensowna krwawa jatka w mrocznym klimacie północy nie mająca zbyt wiele wspólnego z historią, nawet mimo nazwy jej producenta. Wziąłem się za 'Wikingów' tylko i wyłącznie dlatego, że zawsze oglądam filmy, seriale i inne produkcje w klimacie średniowiecza tudzież lekkiego fantasy.

Jeśli pierwszy i drugi odcinek już są w stanie nakłonić mnie do kolejnych, to nie jest źle. Potem już idzie. Nie znam historii aż na tyle, żebym mógł się do czegoś przyczepić. Najazd na Landisfarne jest, więc moja podstawowa potrzeba zgodności z historią zostaje zaspokojona. Jak to na północy, wiatr, chmury, ni to zmierzch ni to świt, słońce rzadko zagląda bohaterom w oczy, więc moja potrzeba zgodności geograficznej też zaspokojona. Co ostatnio rzadko zdarza się w filmach, w serialach jest na porządku dziennym: zraniony w nogę Ragnar utyka. Też mi sensacja, a jednak. Widział ktoś żeby w 'Hobbicie' smok kogokolwiek chociaż osmalił? I co równie ciekawe, ludzie tu giną, i to bynajmniej nie bohaterowie epizodyczni.

Serial trzyma w napięciu, nie ma żadnych pretensjonalnych "nieoczekiwanych" zwrotów akcji, to nie jest serial przygodowy. Tu się buduje - buduje się klimat i napięcie. Nie przez akcję, tylko przez umiejętne, bardzo sugestywne zestawianie scen. Paradoksalnie chyba wtedy, kiedy najmniej się dzieje i akcja zwalnia, napięcie rośnie. Taka cisza przed burzą.

Co jeszcze mamy w 'Wikingach'? Jak dla mnie pewną demitologizację: ludzie z północy walczą zacieklej, niż chrześcijanie, bo ich Niebo to Walhalla, do której trafiają wojownicy - nie zaś duszyczki, które czynią dobro, bądź nawracają się na łożu śmierci. Nie posiadają żadnej nadludzkiej siły. Nie mają szacunku do cudzych symboli religijnych. Są w chrześcijańskiej Europie zjawiskiem zupełnie nowym, nieznanym, i dlatego nieprzewidywalnym i tak przerażającym. Składają ofiary ze zwierząt a nawet z ludzi, nie ze złota, bo każda kultura kocha i czci swoich bogów na swój sposób. Nie znają pojęcia dobra. Liczy się skuteczność w osiąganiu celu, którym jest dobrobyt i bezpieczeństwo własnej rodziny. Od czasu do czasu grupowo faszerują się grzybkami halucynogennymi, mordują się nawzajem, ale też mają swoje zasady.

Czy wikingowie to źli ludzie? Do angielskiego klasztoru przybywa grupka Wikingów. Dosłownie grupka - poprzedniej nocy trzęśli się z zimna (czy nawet ze strachu) w łodzi. Następnego ranka bez żadnych skrupułów zabijają mnichów, bo co będą im przeszkadzać przy łupieniu. Nie jakoś szczególnie brutalnie, po prostu rzeczowo, tak, żeby zabić i tyle. Ale to wystarcza, żeby zapoczątkować spiralę panicznego strachu. Są w tym świecie tak samo nowi i to widać w ich zachowaniu. Wystarczy popatrzeć na scenę chrztu jednego z nich - to jest kwintesencja idei tego serialu. O tym, jak są dziś postrzegani wynika zapewne z większej siły przebicia chrześcijańskiego piśmiennictwa.

W Wikingach mamy raczej historię z punktu widzenia samych zainteresowanych, okraszoną iście sadystycznym uśmiechem (bezcenny!) samego Ragnara Lothbroka. Oni nie są ani dobrzy, ani źli. Po prostu inni i jako takich trzeba ich postrzegać.




czwartek, 9 stycznia 2014

Moje miejsca

Od zawsze jak pamiętam ciągnęło mnie do przestrzeni, do miejsc, których nie widać końca. Zaczęło się dość niewinnie, od lasu. Ponieważ w lesie jest gęsto od drzew i nie widać końca. To taki inny rodzaj przestrzeni. Las to miejsce, w których przestrzeń w cudowny sposób się rozmnaża. W głębokim dzieciństwie jeździliśmy do lasu, niestety ku mojej udręce znacznie częściej na jagody niż na grzyby. Jagody się zbiera w jednej pozycji rzadko zmieniając lokalizację. Natomiast za grzybami się chodzi, gdzie oczy poniosą.

Potem ciągnęło mnie na wszelkie rodzaju łąki i puste przestrzenie. Jak wiadomo, na terenie GOP-u, gdzie się wychowałem, nie było tego sporo, dlatego nauczyłem się kochać każdy kawałek przestrzeni, gdzie nie było widać domów i innych śladów cywilizacji. Tak odkrywałem swego czasu różne jeziora, zwłaszcza rajską Pogorię IV, gigantyczny sztuczny zbiornik po wyrobisku piasku, usiany dzikimi plażami. Jeziora dawały poczucie przestrzeni, wolności. Ciągnęło mnie też nad morze, ale tam miałem za daleko.

Przestrzeń dają też góry. W góry miałem znacznie bliżej, ale zanim zacząłem (oczywiście samotnie) po nich chodzić, przemierzyłem cały GOP w poszukiwaniu rozmaitych wzniesień mniej lub bardziej sztucznych, z których było widać więcej.  Bardzo chciałem zobaczyć Tatry, tak bardzo, że pewnego zimowego poranka, przed pójściem na uczelnię, o mało nie odmroziłem sobie palców, gdy przy ponad dziesięciostopniowym mrozie i silnym wietrze wdrapałem się na jedną z hałd na południu Katowic, żeby popatrzeć na wschód słońca. Tatr nie zobaczyłem, ale warto było.

W poszukiwaniu dziczy nieraz błąkałem się po Pustyni Błędowskiej, w butach i na boso, zimą i latem, jadąc tam z i Krakowa i Katowic. Pustynia jest pusta - przynajmniej w tym względzie nie byłem nią rozczarowany. W poszukiwanie dziczy planowałem nawet pojechać na Torfowiska Orawskie - miejsce, gdzie nie ma absolutnie nic. Ale jak wiadomo albo i nie, w miejscach, w których nie ma nic, jest to, czego nie ma w miejscach, w których jest wszystko. Specyficzną dzicz znalazłem wzdłuż Bugu, znalazłem ją w towarzystwie znikającego świata. Oby znikał jak najwolniej.

Potem przyszedł czas na góry, z tych wysokich najpierw paradoksalnie Alpy, gdzie już na drugiej "wycieczce" dwa razy mało nie spadłem w przepaść. To mnie jakoś nie zatrzymało, to mi tylko wpoiło szacunek do potęgi gór. Ale nogi się jeszcze długo trzęsły. W Tatrach już nie szalałem. W Bieszczadach i Beskidzie Niskim bywałem, żeby pooddychać i się nieco roztopić w ich magii. Wtedy odkryłem, że w górach są doliny, a w nich przeszłość i historia.

I wreszcie, pociąg do morza w czasie sztormu, stanie na molo w nocy wśród ryku morza, patrzenie w dal na kołyszące się na falach statki. Patrzenie w dal bez końca...

Potrzeba ucieczki do takich miejsc jak Roztocze, Bieszczady, Beskid Niski czy Pustynia Błędowska, do tego na półdziko, bez planu wynika z mojej (i chyba raczej ogólnoludzkiej) odwiecznej tęsknoty za przeszłością: szukanie miejsc, gdzie widać ślady tylko i wyłącznie przeszłości, tej dalekiej, gdzie jest pusto i nie ma śladów natrętnej cywilizacji, gdzie można poczuć się jak 100, 200, 500 czy 1000 lat temu, gdzie można żyć (prawie) tak jak kiedyś, choć to tylko namiastka. To jest mniej więcej to, co niemieccy romantycy uznali za część swojego programu: tęsknota za przeszłością, tęsknota za dalą...

wtorek, 7 stycznia 2014

Różne myśli w oczekiwaniu na sen

Zdarzy mi się czasami na pustym peronie położyć na ławce i patrzeć w niebo w oczekiwaniu na pociąg. Patrzeć, jak chmury przesuwają się nade mną. Zdarza mi się leżeć na kępie traw na leśnej polanie, bez żadnego koca piknikowego, bez żadnych wielkomiejskich akcesoriów. I patrzę w niebo i słucham jak szumią drzewa. Albo na małej przystani przy zagubionym jeziorze u puszczy, gdy słońce już powoli chowa się za ścianę. A ileż razy leżałem na plaży prosto na piasku a przybijające fale próbowały mnie przerzucić na bok. Swego czasu w domu mojej babci lubiłem kłaść się pod werandą, gdy padał deszcz, lub gdy już robiło się ciemno i zimno, przykryty kocem. Choć w domu czekało ciepłe łóżko. Za każdym razem jest mi tak dobrze, za każdym razem doznaję tego uczucia, że mógłbym w tym miejscu zostać już na zawsze. Co że zimno, co że mokro, że komary. Wtedy właśnie czuję, że mój oddech jest naturalny, niewymuszony i wprawia mnie w przyjemne uczucie transu.

Ale znacznie więcej razy zdarzało mi się leżeć w łóżku godzinę, dwie, nie mogąc zasnąć. W takich chwilach muszę wyobrazić sobie, że jestem gdzieś na dalekiej północy, na zewnątrz jest ciemno, zimno, zawieja. W środku jest bezpiecznie, ciepło. Można się wtulić myślami w ukochaną osobę. I można zasnąć.

Jeśli nie pomaga i to, są jeszcze dwa sposoby:

"Świątynia Nieba"

Opuszek prawego kciuka stykamy z paznokciem lewego kciuka, następnie opuszek prawego palca wskazującego złączamy z opuszkiem lewego kciuka. Na paznokieć prawego palca wskazującego nakładamy opuszek lewego palca wskazującego. Teraz analogicznie budujemy schody do świątyni z pozostałych palców, z wyjątkiem dwóch ostatnich, które pozostają luźno. Są ścianami świątyni. Świątynia Nieba działa antydepresyjnie, przepędza złe myśli.

"Dawka nitrogliceryny"

Robimy na dwie ręce: opuszek palca wskazującego kładziemy na podstawie kciuka. Następnie stykamy końcówkę kciuka z końcówkami palca środkowego i serdecznego. Palec mały pozostaje wolny. Jak sama nazwa wskazuje, pomaga przy zbyt szybkiej akcji serca. Wystarczy, że powiem, że moja mama uratowała w ten sposób babcię.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Współlokator

"Bo ja się tam znam z chłopakami z Wołomina, to znaczy z młodego Wołomina, czasami się tam widywałem z nimi w pubie, ale nie żebym jakieś interesy z nimi robił."

Jeśli takie słowa słyszymy od współlokatora, to mimo wszystko robi się nieswojo. Współlokator sprzedawał już na aukcjach markowe ubrania z zajęć komorniczych, teraz czas na markowe perfumy. Z zajęć komorniczych, ma się rozumieć, bo znajomy jest komornikiem. Współlokator pracuje w branży finansowej, sprzedaje różne usługi finansowe. Niech tam sobie sprzedaje...

sobota, 4 stycznia 2014

Czas na skecz: Rycerze Okrągłego Stołu


 
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOŁU
w poszukiwaniu świętego Graala

czyli
parę słów o mężczyznach


Występują:

ARTUR - władca zamku Camelot
LANCELOT - rycerz okrągłego stołu
PARSIFAL - rycerz okrągłego stołu
EREK - rycerz okrągłego stołu, znany z przesadnego zamiłowania do kobiet
IWEIN - rycerz okrągłego stołu, znany z przesadnego zamiłowania do wojny
ENITA - żona Erka
TRISTAN - rycerz króla Marka
KAROL WIELKI - król Franków
ROLAND - siostrzeniec Karola

Pozdrowienia dla Wolframa von Eschenbacha , Hartmana von Aue i wielu innych.

 * * * * * * * * * * * * *

Otwieramy trzecie oko i włączamy wyobraźnię.

* * * * * * * * * * * * *

Zamek Camelot. Sala tronowa, na środku okrągły stół, w środku pusty. Po zewnętrznej stronie stołu siedzi król Artur i ze znudzoną miną dłubie w blacie mieczem. Pod ścianą, na podłodze siedzi Tristan i przysypia.
ARTUR
Nuda jak diabli, Lancelocie, wymyśl coś.
LANCELOT
Urządźmy turniej, panie.
ARTUR
(markotnie)
Znowu?! Już mi się te turnieje nosem wylewają. Wymyśl coś innego, bo jak nie to mi zaraz zbroja zardzewieje.
LANCELOT
(olśniony)
Poszukajmy świętego Graala!
ARTUR
Przecież już go znaleźliśmy! Po co mamy go znowu szukać?
LANCELOT
(drapiąc się po głowie)
A, rzeczywiście...
ARTUR
(rozwiercając w stole coraz większą dziurę)
Podłe życie rycerza...
LANCELOT
(znowu olśniony)
To może schowajmy Graala i szukajmy go od nowa?
ARTUR
(spoglądając na przeszkloną szafę z różnymi pucharami, wśród nich Graalem; drapie się po głowie)
Czy ja wiem? Właściwie to czemu by nie? To może być dobry pomysł.
(do Lancelota)
Schowaj go gdzieś. Ciekawe czy ktoś zauważy?
LANCELOT
(bierze Graala z szafy, rozgląda się po sali, wreszcie wyjmuje z ust gumę do żucia i chowa go pod stołem przyklejając od spodu do blatu tak, że jest on niewidoczny)
Załatwione! Nikt go tu nie znajdzie.
ARTUR
(dłubiąc w stole)
Zawołaj chłopaków.
LANCELOT
(wychodzi; zza sceny słychać wołania)
Parsifal! Erek! Iwein!
TRISTAN
(budzi się, sięga po stojącą obok butelkę i wychyla z niej „napój miłosny”; bełkocze do siebie)
Och, Izoldo, och...
ARTUR
(ze staroangielskim akcentem)
Shut up!
TRISTAN
Och, Izoldo…
(znowu zasypia, butelka wypada mu z ręki, napój miłosny się rozlewa)
ARTUR
(wkurzony)
Nie jestem żadną Izoldą!
PARSIFAL
(wchodzi)
Co jest... To znaczy: Tak, panie?
ARTUR
(podchwytliwie)
Czy może coś zauważyłeś?
PARSIFAL
(ze zdziwieniem)
Co takiego?
ARTUR
(zorientowawszy się, że źle formułuje pytanie)
Czy może czegoś ci brakuje?
PARSIFAL
(głęboko urażony)
No wiesz? Mnie... To znaczy: Ależ panie, przecież mnie niczego nie brakuje!
ARTUR
(wkurzony)
Nie tobie, idioto! No wiesz, czy nie odnosisz wrażenia, że czegoś w tej sali nie ma?
PARSIFAL
(odkrywczo)
Jest za to dziura w stole!
ARTUR
(cierpliwie)
Popatrz na szafę.
PARSIFAL
Co?
ARTUR
(sugestywnie)
„G”
PARSIFAL
(ogłupiały)
Co „G”?
ARTUR
(nie odrywając wzroku od swego dotychczasowego zajęcia)
„Gra...”
PARSIFAL
A! chcesz, żebym z tobą zagrał!
TRISTAN
(znowu się przebudza)
Gdzie jest Izolda...?
PARSIFAL
(olśniony)
O cholera, gdzie jest Graal??!! Ktoś nam podpieprzył Graala!!!
(zaczyna biegać jak szalony wokół stołu)
Gdzie jest Erek, gdzie Iwein? Gdzie oni wszyscy się podziewają?
LANCELOT
(wchodzi; za sobą ciągnie siłą Erka, który ma na sobie koszulę nocną)
Dopiero co go wyciągnąłem z łóżka.
EREK
(szarpie się)
Puszczaj mnie, zostaw mnie w spokoju!
ENITA
(zza sceny)
Erek, kochanie, gdzie jesteś? Przecież jeszcze nie skończyliśmy.
EREK
(przymilnie)
Zaraz wracam, kochanie!
PARSIFAL
A gdzie jest Iwein?
LANCELOT
Przecież jest na wojnie. Wyruszył jakieś dziesięć lat temu, nie pamiętasz?
PARSIFAL
Kogo on tam tyle czasu zabija?
LANCELOT
(dyskretnie do Parsifala)
Ukrywa się przed żoną.
EREK
(który wszystko słyszał; na cały głos ze zdziwieniem)
Ukrywa się przed żoną?! Chyba zwariował!
PARSIFAL i LANCELOT
(chórem; kładą palec na usta)
Ciii...
EREK
To mogę już iść?
PARSIFAL
Nigdzie się nie ruszasz, ktoś podprowadził Graala. Trzeba go odnaleźć.
EREK
(z wyrzutem)
A jak mnie rok temu zginęła pościel, to nikt nie chciał mi pomóc szukać.
ENITA
(na cały głos zza sceny)
No pospiesz się, kołdra stygnie!
EREK
(przymilnie)
Chwileczkę, kochanie.
TRISTAN
(bełkocze)
Izoldo, ty moje kochanie.
ARTUR
(piłuje brzeg stołu; nie odrywając wzroku)
Trzeba szukać Graala. Zwołajmy obrady okrągłego stołu.
LANCELOT
(maskując uśmieszek)
Tak właśnie, zupełnie nie wiadomo, co się z nim stało.
PARSIFAL
Więc musimy go szukać.
ARTUR
(przemieszczając się powoli wokół stołu i rzeźbiąc w jego zewnętrznej krawędzi)
Trzeba go koniecznie odnaleźć.
PARSIFAL
Zacznijmy od poszukiwań!
ARTUR
Zwołajmy obrady okrągłego stołu!
LANCELOT
(patrząc ironicznie na stół)
Okrągłego?
EREK
Właśnie! Co to za stół? Widziałem w życiu bardziej okrągłe rzeczy.
ARTUR
(uśmiechając się pod nosem; dalej skrobie stół)
To już nam opowiadałeś.
PARSIFAL
(rezolutnie)
Nic nie szkodzi, będziemy siedzieli po wewnętrznej stronie stołu.
ARTUR
(machinalnie, z zupełnym brakiem zainteresowania)
Świet-ny po-mysł...
Rycerze przerzucają krzesła i przechodzą do środka stołu. Siadają plecami do siebie i zaczynają obradować. Tylko Artur robi co innego. Tristan z nowym zapasem butelek przysypia z głową na stole.
PARSIFAL
Musimy odszukać Graala.
EREK
(poważnym tonem)
Żartujesz!
PARSIFAL
(jeszcze poważniej)
Wcale nie!
EREK
Zacznijmy szukać w komnatach sypialnych.
LANCELOT
Ty tylko o jednym. Moim zdaniem należy wyciąć wszystkie okoliczne lasy, spalić wioski, wymordo...
EREK

(wzdraga się)
Nie lepiej byłoby dać ogłoszenie? Jak ktoś znajdzie to na pewno nam go odda.
LANCELOT
Wysłuchajmy, co ma na ten temat do powiedzenia nasz pan, król Artur.
(cisza, słychać tylko skrobanie)
TRISTAN
(zsuwając się na ziemię, na środek kręgu; do siebie)
Oddajcie mi moją Izoldę...!
LANCELOT
(do Tristana)
Nie ty!
(zachęcająco)
No, Artek, co o tym sądzisz?
ARTUR
No…
(dalej dłubie; na podłodze pełno wiórów)
LANCELOT
Doskonały pomysł!
EREK
Trzeba się z tym pomysłem przespać.
PARSIFAL
Znowu zaczynasz?
TRISTAN
(leżąc na podłodze zauważa Graala, odkleja go i nalewa sobie do niego trunku miłosnego, pije)
Izoldo, to ty? Może chcesz się napić...? ...Ekhu! Ekhu! Kto tu tak kurzy?
PARSIFAL
(nie zwracając na niego uwagi)
Na czym to skończyliśmy?
EREK
Mieliśmy właśnie przegłosować moją propozycję. Kto jest za moją propozycją, ręka do góry.
(podnosi do góry swoją rękę)
LANCELOT
Żeby dać ogłoszenie? Nie ma mowy! Trzeba działać.
EREK
To damy ogłoszenie i zaczniemy działać.
LANCELOT
Z tobą to się nie da dogadać.
EREK
Nic dziwnego, skoro siedzisz do mnie plecami.
LANCELOT
(oburzony)
Kto tu do kogo siedzi plecami!
TRISTAN
Czy ktoś mi może dolać?
(pokazuje pusty kielich, ale nikt nie zwraca na niego uwagi)
LANCELOT
(wziąwszy to za głos Erka)
Tak, tak, z miłą chęcią, właśnie miałem zamiar to zrobić.
Wstaje i odwraca się, to samo Erek. Zaczynają się okładać. Parsifal próbuje ich rozdzielić. Między nimi, na podłodze przez nikogo niezauważony Tristan pije z Graala.
PARSIFAL
No weźcie się uspokójcie, przecież mieliśmy szukać Graala. Siadać na swoje miejsca, ale to już!
(Erek i Lancelot siadają grzecznie na swoich miejscach; znowu tyłem do siebie)
ARTUR
(z wyrzutem)
Nie można się skoncentrować! Tylko mnie rozpraszają...
PARSIFAL
Proponuję, żebyśmy przegłosowali moją propozycję.
EREK i LANCELOT
(chórem)
Jaką?
PARSIFAL
Żebyśmy zaczęli szukać Graala.
LANCELOT
Możesz ty się wreszcie zdecydować? Ciągle zmieniasz zdanie.
PARSIFAL
(z udawana skromnością)
Co ja na to poradzę, że mam tyle nowych pomysłów?
LANCELOT
I co z tego, skoro wszystkie tak samo głupie.
PARSIFAL
Głupie? A twoje to są może lepsze?
LANCELOT
A żebyś wiedział!
(wstają i zaczynają się okładać. Korzystając z tego, Erek próbuje zwiać)
LANCELOT
(przerywa walkę; do Erka)
Te, gdzie to?
PARSIFAL
No właśnie! Gdzie to?
(chwyta Erka za rękę)
Do sali wbiega dawno niewidziany Iwein. Mimo dziesięciu lat „na wojnie” nie wygląda na zmęczonego.
IWEIN
(z przejęciem)
Za chwilę przybędzie tu Karol Wielki ze swoim siostrzeńcem Rolandem. Chcą koniecznie zobaczyć Graala.
Na moment zapanowywuje cisza. Tristan przytomnieje. Przykleja kielich z powrotem do stołu, aczkolwiek już nie tam, gdzie poprzednio i nieudolnie próbuje schować gdzieś butelki. Artur dalej obrabia mieczem stół, z którego zostały już tylko dwie trzecie.
LANCELOT maca pod stołem, ale Graala tam nie ma.
(dyskretnie do Artura)
Te, Artek, gdzie jest Graal?
ARTUR
(obojętnie)
Nie wiem, ty go schowałeś.
LANCELOT
(do Iweina)
Zajmij ich rozmową, albo co...
IWEIN
Już wiem, pokażę im moją nową zbroooo…aaa!
(wpada w poślizg na rozlanym przez Tristana napoju)
Kto tu rozlał to cholerstwo?!
LANCELOT
(rozpaczliwym tonem)
Cholera, nie ma Graala!
PARSIFAL
Toś ty dopiero teraz się zorientował, że go nie ma?!
Do sali wchodzi (w koszuli nocnej) zniecierpliwiona Enita i zaczyna ciągnąć Erka; z drugiej strony ciągnie go Parsifal.
EREK
Ratunku! Ratunku!! Ratunku!!!
ENITA
(z wyrzutem)
Będzie mi się szlajał po okrągłych...
(z wybałuszonymi oczami patrzy przez chwilę na stół)
...stołach
LANCELOT
(trzymając się za głowę biega dookoła stołu)
Gdzie jest Graal? Gdzie jest Graal?! Gdzie jest Graal?!!
TRISTAN
(pojękuje)
Izoldo, ach, Izoldo!
W oddali słychać kroki Karola Wielkiego i Rolanda oraz głos Karola.
KAROL WIELKI
(do Rolanda)
Słyszałem, że Graal ma na ludzi bardzo pozytywny wpływ. Na pewno udzieli nam trochę swojej energii przed wyprawą na Saracenów.
(wchodzą; stają w progu; Karol przez chwilę obserwuje sytuację; do Rolanda)
Dlaczego oni trzymają Graala pod blatem stołu?
ROLAND
(schyla się i dyskretnie zagląda pod stół)
Nie wiem, ale lepiej stąd chodźmy, bo jeszcze nam się udzieli.
KAROL WIELKI
(wielki, ale niestety nie wzrostem)
Masz rację, chodźmy. A tak na przyszłość, nie wymachuj tak kolanami, bo mnie uderzysz w głowę.
(wychodzą niezauważeni)

(kurtyna)

czwartek, 2 stycznia 2014

Słów parę o muzyce - Johanna Kurkela

Na nieformalnym spotkaniu z jednym z marketing managerów bardzo liczącej się wytwórni płytowej padło pytanie o to, jakie czynniki decydują o tym, że promuje się tego konkretnego artystę, a nie innego. Otóż decyzja ta pochodzi z góry, bynajmniej nie od Boga, ale od jakiegoś wyżej postawionego człowieczka, który wymaga, żeby skoncentrować się w szczególności na promocji np. Justina Biebera czy Miley Cyrus. Nie wiadomo zatem tak na prawdę, jakie czynniki determinują sukces. Wiadomo tylko, że jeśli niżej postawieni bardziej lokalni menadżerowie nie zaangażują się dostatecznie w całe przedsięwzięcie, to zaangażuje się w tym celu innych. Idą za tym takie pieniądze, że z przeciętnego artysty można zrobić gwiazdę, która nawet nie musi specjalnie ilościowo ani jakościowo śpiewać. Wystarczy, że od czasu zszokuje ludzi lizaniem młotka i huśtaniem się nago na... no właśnie... wpiszcie sobie na Google Grafika "kula do burzenia budynków".

Powoli zacząłem mieć dość słuchania w kółko tej samej muzyki puszczanej w radiu. Prawie zawsze po angielsku, prawie zawsze o tym samym. W tym przypływie przerażenia i paniki sięgnąłem najdalej, jak się chyba dało bez opuszczania Europy i zacząłem przeszukiwać fiński rynek muzyczny z naciskiem na artystów śpiewających po fińsku. Żeby się wreszcie skupić na muzyce, a nie na słowach. Po dwóch pierwszych próbach z fińskim hip-hopem (d**y jakoś nie urywa, ten język się do tego po prostu nie nadaje) trafiłem na Johannę Kurkelę (Johanna Kurkela - odmieniać to czy nie odmieniać?) i mało, że się zakochałem w muzyce, to jeszcze prawie w dziewczynie. Bo tu nagle skromna dziewczyna (nie jakaś tam wymalowana majli lala) śpiewa pięknym i czystym głosem piosenki, które nie eksplodują efektami specjalnymi, nie przyspieszają akcji serca, tylko spowalniają. Johanna zapewne nigdy w życiu nie wystąpiła by nago na żadnej kuli ani nie lizała by młotka, żeby podbić ilość wejść na YouTuba ("te, zobacz, bardziej kretyńskiego teledysku chyba nie widziałeś"). W Polsce jest znana co najwyżej osobom ściśle zainteresowanym. Szkoda, bo wolę oglądać ją niż Lady Gagę. Ale przede wszystkim słuchać.

środa, 1 stycznia 2014

Noc posylwestrowa

Po raz kolejny spróbowałem pójść w nocy do lasu. Zaplanowana trasa o długości około czterech kilometrów zatacza w lesie pętlę. Została wyznaczona po konsultacji z Google Maps (widok: satelita) tak, aby nie były to jakieś wąskie leśne ścieżyny, tylko dość szerokie leśne drogi.

Idę więc dziś do lasu. Nie czuję żadnego strachu, przerażenia, paraliżu ani syndromu przedegzaminacyjnego. Tak jak bym szedł na zwykły spacer, ot tak, do lasu i z powrotem. Spacer ma zweryfikować moją zdolność do orientacji w terenie leśnym w warunkach nocnych, dlatego ważne jest przejście z góry wyznaczoną trasą. I tak po pół godziny spaceru do miejsca startu wchodzę do lasu. Na początku idę skrajem polany, gdzie jest względnie jasno, i boję się trochę, ale już dalej w las zupełnie ciemno i strach mija. Wyobraźnia odstawiona w kąt.

Schody zaczynają się już po przejściu pierwszego kilometra. Ścieżki coś się rozwidlają. Tego nie było w planie. Nie wiem, w którą stronę mam iść. Na początek próbuję bardziej w lewo. Jednak po niedługim czasie ten kierunek traci wiarygodność a w oddali słychać buszujące dziki gdzieś mniej więcej przede mną. Więc zawracam i idę na rozwidleniu prawo. Tu zachodzę nieco dalej, ale dziki słychać jeszcze bardziej na lewej flance. Co najmniej trzy sztuki. Wystarczająco dużo, żeby mnie okrążyć. Po jakimś czasie się uciszają, jakby zatrzymały się i obserwowały mnie. Wystarczy jednak głośniej poszurać nogą i się uaktywniają. Próbuję namierzyć je latarką, ale jest za gęsto, wydychane nosem powietrze zamienia się w parę i skutecznie utrudnia patrzenie. Cholernie boję się, że mogą mnie zaskoczyć.

Desperacki zamiar pójścia dalej ostatecznie krzyżuje wdepnięcie w dość głęboką błotnistą kałużę. Nie mogę jednocześnie patrzeć za dzikami, patrzeć pod nogi i nasłuchiwać, gdy błocko bezczelnie plumka pod moimi butami. Słabo by wyglądała ewakuacja w takiej sytuacji. Nie wiem jaką mam podstawę wybierać się wiosną na 25-cio kilometrowy nocny marsz na orientację, jeżeli już po półtora kilometra tracę pewność gdzie jestem. Nie wspominam o innych atrakcjach. No ale może krok po kroku?

Ciemny las, czasem zawieje wiatr i zaszeleszczą wysuszone dębowe liście na drzewach. Robi się nieswojo. Od czasu do czasu słychać w oddali wybuchy. To jeszcze pozostałości fajerwerków i petard z dzisiejszej nocy sylwestrowej. Te wybuchy o dziwo dodają mi pewności siebie. Dziwny jest ten świat.

Hobbit. Pustkowie Smauga

Zebrałem się na obejrzenie drugiej części Hobbita tylko dlatego, że skusiła mnie recenzja, według której druga część jest znacznie lepsza od pierwszej. Pierwsza mnie lekko rozczarowała, myślałem, że może po prostu była słabsza i nie można skreślać całości. Nie wiem, kiedy dokładnie przyszedł ten moment, w którym dotarło do mnie, że oglądam komedię. Na pewno jeszcze przed 60 minutą.

Dlaczego komedię? Bardzo zabawne, iście abstrakcyjne, powiedziałbym, sceny walk, w których kobieta w (niemalże) pojedynkę rozwala zgraję orków, przypominają bardziej jakąś odrealnioną grę komputerową, w której postacie za przeproszeniem napierdalają się, ale giną tylko przeciwnicy, bo tak jest napisane w scenariuszu. Jeśli kogoś trzyma to w napięciu, to musi być bardzo znudzony życiem. Zwieńczeniem tych wszystkich nieoczekiwanych zwrotów akcji jest sekwencja walk ze smokiem z ognioodpornymi (łącznie z włosami) krasnoludami w rolach głównych. Film pozostawia obojętnym, nie rusza jak Władca Pierścieni, ani trochę. Smok jest perfekcyjnie straszny, ale nie przeraża, a całość wywołuje tylko pusty śmiech.

Peter Jackson postanowił jeszcze trochę pociągnąć na swoim poprzednim (zasłużonym) sukcesie. Władcę Pierścieni widziałem w wersji reżyserskiej (chyba około 12 godzin łącznie) co najmniej pięć razy i nie było mi dość. Na kolejnym seansie Hobbita zasnąłbym niechybnie. Ale takie są skutki rozciągania cieniutkiej książeczki do rozmiarów trzech prawie trzygodzinnych filmów. Pusty czas trzeba wypełnić rozbudowanymi scenami pojedynków. Dzięki temu mamy "genialny" film, w którym wprawdzie cały czas ktoś się z kimś tłucze, goni, ucieka, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Pełno rozmachu, zero epiki. Ale jeśli Hobbit odniesie sukces, nie łudźmy się, przyjdzie i czas na Silmarillon. I to na pewno w co najmniej trzech częściach.