niedziela, 20 września 2015

Zamek

W bloku nie ma windy. Jest wymiana. Trzeba zasuwać 120 schodków do góry. Przez mniej więcej miesiąc. Zacząłem to robić już jakiś czas wcześniej, żeby się przyzwyczaić. A teraz faktycznie i namacalnie nie ma windy. I siedzę sobie na tym swoim siódmym piętrze i patrzę na okolicę, patrzę na odległe bloki niczym pan na zamku, bo tak się teraz czuję. 120 schodków lekko średniowiecznej niedostępności, 120 schodków nieco dziecinnego poczucia bezpieczeństwa, po których trzeba się wdrapać. Jeszcze tylko brakuje, żeby mi fachowcy od wodociągów w ramach kolejnego remontu wykopali pod zamkiem fosę.

Wracając do domu rowerem gdzieś w okolicach zjazdu z obwodnicy zobaczyłem zupełnie dla mnie  nowy znak drogowy z napisem: Jedź na zamek. No to jadę.

niedziela, 12 lipca 2015

Pochłaniacz wilgoci

Już ponad 150 osób na Śląsku ciężko zatruło się kolekcjonerskim środkiem pochłaniającym wilgoć. Wśród nich były również osoby niepełnoletnie, choć produkt przeznaczony jest tylko dla osób powyżej osiemnastego roku życia. Choć w sumie to nie wiadomo, dlaczego nie miałby być przeznaczony dla dzieci, skoro to tylko pochłaniacz wilgoci. Widocznie produkt nie może być nie spożywany przez dzieci. 

Pamiętam, że ja kiedyś też kolekcjonowałem pochłaniacze wilgoci. Miałem trochę z torby fotograficznej, którą kupiłem ponad pięć lat temu, do tego jedno opakowanie z paczki żywności liofilizowanej. No ale jakoś nie jadłem, w końcu zbierałem w innym celu.

Wchodzę na stronę producenta (kolekcjoner.nl) i już na wstępie naga kobieta informuje mnie, że wstęp tylko dla dorosłych. Uff, na szczęście spełniam wymagania. Przechodzę zatem do sklepu i zaprawdę nie wiem, gdzie ja trafiłem;) Oto bowiem cała gama specyfików, od wspomnianych już pochłaniaczy wilgoci przez substraty środków piorących po produkty do badań laboratoryjnych. Prawdziwym rarytasem jest zaś odplamiacz śladów po spermie o wdzięcznej nazwie "kutango sex (analog viagry)". Cały czas roznegliżowane panie przypominają mi, że produkty przeznaczone są tylko dla osób pełnoletnich.

Jak używać? W zakładce "zdjęcia kryształów" dowiadujemy się całej masy przydatnych wskazówek w postaci filmików oraz komiksów. Oficjalnie służy to tylko jednego celu. Nieoficjalnie to już się nie sposób nie domyśleć. Polecam jako ciekawostkę. Tylko i wyłącznie. Chyba że ktoś lubi, to można zjeść trochę proszku do prania. Ale cenowo lepiej wychodzi w supermarkecie. Trzy kilogramy za nieco ponad 20 złotych.



wtorek, 7 kwietnia 2015

Postanowienia Wielkanocne

Nowego Roku nie powitałem postanowieniami noworocznymi - jakoś nie odczuwałem potrzeby. Ale na Wielkanoc - bo to przecież śnieg jak na Boże Narodzenie - naszła mnie potrzeba jakichś zmian. Właściwie to dosięgnęły mnie pewne inspiracje.

Ponieważ obietnice zapisane nabierają mocy i stają się bardziej wiążące - oto one:

1) Zdrowe odżywianie: koniec z masłem roślinnym, koniec z pączkami, drożdżówkami, jogurtami smakowymi i wszelkimi innymi produktami zawierającymi cukier. Wyjątek stanowić mają na razie jedynie poranne płatki śniadaniowe. W zamian spożywamy więcej jajek, pieczywa i zieleniny. W sam raz na wiosnę.

2) Co najmniej raz w tygodniu wracam z pracy do domu na piechotę. Ponieważ jest to dystans około 20 km, dopuszcza się rozbicie dystansu na raty, ale nie w weekend.

3) Codziennie czytam co najmniej jedną stronę czasopisma DER SPIEGEL. Najlepiej w pociągu SKM

środa, 1 kwietnia 2015

Islandia

Bardzo chciałbym polecieć na Islandię. To nie był mój pomysł, ten pomysł padł niezależnie ode mnie, ale ja nim zostałem zarażony. Ale padł z głowy pewnej osoby - i oznacza to, że realizacja jest tylko kwestią czasu. A mój udział zależy tylko od mojej determinacji i odwagi. Tak, boję się, bo to nie autokarowa wycieczka, lecz trekking, czyli poruszanie się ze wszystkim, co jest potrzebne do życia, na plecach.

I co się teraz dzieje w mojej głowie? Otóż zapewne to samo działo się w głowach tych, którzy za komuny jeździli bo Bułgarii, którzy w latach dziewięćdziesiątych jeździli do Egiptu, którzy teraz latają na Karaiby. Ale na mnie Karaiby nie robią wrażenia. Nie robią wrażenia Egipt, Tunezja, Teneryfa, Kreta. Jak słyszę po raz wtóry "Fuertewentura", dostaję mdłości. Tam sobie może polecieć każdy*. A gdy pomyślę o Islandii, w mojej głowie zaczyna kiełkować niezwykle perfidne uczucie wyższości nad innymi. Tak, takie bardzo chamskie i sadystycznie egoistyczne uczucie. Bo na Islandię nie jeździ się po to, żeby sobie wrzucać sweetfotki z antycznymi ruinami, palmami i wielbłądami. Bo na Islandii bywa zimno nawet w lecie. Tam się jedzie żeby doświadczać. Podobno jednym z takich doświadczeń jest to, że żadna kurtka nie jest nieprzemakalna. Czyli doświadczać przygody (czyli wszystkiego tego, co się może przytrafić, a nie da się przewidzieć).

No i też jedzie się po to, żeby kolegów/koleżanki z pracy skręciło z zazdrości.

Potworem jestem, wiem ;)




* no, nie tak znowu każdy, ale większość z moich znajomych

O przewrotnym pociągu do książki

Bardzo często jadąc pociągiem w porach wieczornych lub późnopopołudniowych (grunt, żeby było ciemno) zapadam w pewien trans, w którym myślę, marzę o tym, żeby napisać książkę. Książkę, które będzie się zaczynała właśnie od sceny w pociągu, gdy jadę gdzieś daleko od domu dokądś jeszcze dalej, nie wiem nawet dokąd, nie wiem jak długo i nie wiem po co. Może to po prostu taka podświadoma chęć napisania własnego życia. Coś jakby od nowa. Dlaczego akurat w pociągu? Bo pociąg to podróż. Tak jak życie.



piątek, 20 marca 2015

O strachu pokonywaniu i o snach trochę

Manager naszej firmy napisał na swoim blogu na temat strachu. Ale trochę zszedł z tematu. Mnie za to naprowadził na ten temat. Jeszcze o tym explicite nie pisałem. Aż trudno mi w to uwierzyć. Strach towarzyszył mi od bardzo dawna i zdecydowanie za długo.

Pamiętam, że bałem się wysokości, pamiętam tę wycieczkę na wieżę jasnogórskiego klasztoru. Nie wiem, czemu się bałem. Bo na drzewa się wspinało i jakoś mnie to nie przerażało. Ale tamte schody to jak jakaś półka skalna a w dole przepaść. Może chodziło o to, że z drzewa nie widać tego, co jest na dole. Za dużo gałęzi. Nie wiem.


Prawie niczym traumę pamiętam pewien ciągle powtarzający się sen z dzieciństwa. Sen powtarzający się notorycznie (z ang. notorious - cieszący się złą sławą) w równych konfiguracjach. Schody. Najczęściej nad jakimiś przepaściami, pełne dziur, wyrw, przerw, bez barierek, wąskie, drabiny, znowu przepaście, nie budzące zaufania klatki schodowe, trójwymiarowe labirynty. I ciągłe wchodzenie po tych schodach. Wtedy myślałem, że to jakaś alegoria mojego życia, ciągłe pięcie (pnięcie?) się do góry. Teraz bym powiedział, że pięcie się do góry mnie nie kręci.

Ten sen zniknął, nie pojawia się już więcej od bardzo niepamiętnie dawna. Zamiast tego jest inny, piękny. Jest odwieczny sen człowieka o lataniu. O byciu lekkim jak piórko i o wyłapywaniu każdego najmniejszego podmuchu. O unoszeniu się, szybowaniu, oglądania świata oczami ptaka. Jak bohater Birdmana, filmu dość surrealistycznego. Ale mój lot jest bardzo realistyczny, tak realistyczny, że czasami nawet zdarza mi się we śnie pomyśleć: nie, tym razem to nie jest sen, tym razem pływam na prawdę. Co ja mówię... latam.

No właśnie... pływać długo nie potrafiłem się nauczyć. To był jakiś wewnętrzny opór, psychologiczna bariera. Nie żebym się bał wody. Raczej tego, że nie czuję dna. I wtedy przyszedł sen. Nie muszę chyba pisać, co to był za sen. Ważne, że przyszedł parę razy i niedługo potem pokonałem strach przed przepłynięciem basenu, bez żadnych asekuracji, na głębokiej wodzie. To uczucie było piękne. To było uczucie nieśmiertelności.


Jakieś dwa lata temu postanowiłem, że przestanę się bać.

Kiedyś było coś, co mnie przerażało. Jakiś nieopisany (chyba?) przez psychologię albo i nawet przez psychiatrię lęk. Lęk przed miejscami, które odwiedziłem. Pojawiał się zawsze wieczorem w dniu, w których byłem w jakimś miejscu, najczęściej troszkę dalej od ścisłej cywilizacji. Wraz z myślą o odwiedzonym wcześniej miejscu pojawiał się strach przed tym miejscem. Coś jakbym strach odczuwał z opóźnieniem czasowym. Może była jakaś spóźniona refleksja na temat niebezpieczeństw, jakie mogły mnie tam potencjalnie spotkać. Ale nie spotkały. Ten lęk towarzyszył mi od wczesnego dzieciństwa. Teraz mi nie towarzyszy. Może dlatego, że nie mam czasu myśleć nad tym. Może dlatego, że uznałem (trochę na przekór rodzicom), że jakbym miał się bać, że coś mi się przytrafi, to musiałbym nie wychodzić z domu.

Postanowiłem więc, że przestanę się bać. Postanowiłem, że życie moje spędzę na życiu a nie na umieraniu. Zacząłem coś jakby robić swojemu strachowi na złość. Miejsca, których się zawsze bałem, różne poprzemysłowe ruiny zaczęły mnie pociągać. Burzy też się przestałem bać. Ale to już jakiś czas przedtem. Bo zaczęła mnie fascynować. Domniemany lęk wysokości zabiłem. Obyło się baz ofiar. Do parku linowego na jakąś dość ekstremalną trasę poszedłem głównie dlatego, że się bałem. Jeśli teraz się nie odważę to już zawsze będę się bał. To samo myślałem, gdy w nocy wjeżdżałem rowerem do ciemnego lasu na kręty zjazd, przedtem już porządnie nastraszony przez dziki. Jeśli teraz się nie odważę, to już zawsze będę się bał.

Potem było spanie na dziko w lesie bez namiotu. W ciepłą letnią noc. Kilkadziesiąt metrów od plaży. Lot samolotem.  Potem było wszystko, co zawsze chciałem zrobić, ale zawsze się bałem. Drobiazgi. Jazda na rowerze bez trzymania kierownicy. Drobiazgi. Ale jak zmieniały moje życie. Pewne granice zaczęły znikać.

Jeśli się czegoś boisz zrobić, zrób to tylko dlatego, że się boisz. Och, iluż jeszcze rzeczy się niepotrzebnie boję. Chyba tylko po to, żeby było w życiu jeszcze co pokonywać. Odwaga nie jest cechą charakteru. Odwaga jest stanem, jaki się doświadcza.

Swoich latających snów się nie obawiam, nie boję się, że pewnego dnia przestanę się bać i uwierzę, że potrafię latać - w moich snach zawsze startuję z ziemi...

piątek, 13 marca 2015

Kot

O tym, że określenie "mieć kota" ma znacznie dosłowne jak i przenośne, wiadomo mi jest nie od dawna, natomiast zaskoczyło mnie jak łatwo znaczenie dosłowne może się pokrywać z przenośnym.

Znajoma z pracy ma kota, ale to nie jakiegoś tam dachowca, lecz kota profesjonalnego. Kota rasowego, tak bardzo rasowego, że swoim rodowodem pewnie nie ustępowałby dynastii Piastów. Kot z białym futrem i niebieskimi oczami chodzi na rynku po około 2 tysiące złotych, tegoż kota koleżance udało się jednak załatwić mniej więcej za darmo wskutek różnych mniej lub bardziej skomplikowanych okoliczności

Kot ma jednak swoje wady i nie wynikają one bynajmniej z faktu, że darowanemu kotu... koniu... koniowi... w zęby się  nie zagląda. Że tak powiem, wady te są temu kotu immanentne. Kot jest głuchy. Bo jak się okazuje, skrzyżowanie białej sierści i niebieskich oczu oznacza daje nam w pakiecie brak odbioru dźwięku na co najmniej jedno ucho. Nie wiem, jak dokładnie jest w przypadku tego kota. Faktem jest, że miauczy niemiłosiernie głośno, co wydaje się dość zrozumiałe w jego przypadku.

Kot wymaga więc nadzoru weterynaryjno-laryngologicznego, ale najwyraźniej również i weterynaryjno-gastrologicznego, bo jak się dowiaduję, kot zatruł się karmą dla kotów. Wcale mnie to nie dziwi, myślę sobie, kotu trzeba dać kurczaka i koniec. Ale nie! Kotu kurczaka dawać nie wolno, bo kurczak zawiera za dużo białka. A czy mysz też zawiera za dużo białka? Zależy ile zjadła sera... Trzeba dawać mu wołowinę, którą należy uprzednio zamrozić i rozmrozić. Żeby była bardziej miękka? krucha? bardziej lekkostrawna?

Taki kot nie przeżyłby na wolności ani dnia. To tylko taka zabawka dla tych, co chcą mieć kota, lubią mieć kota, mają kota na punkcie kota. Choć zawsze lepsza niż pyton albo jakiś inny kraken. A ja uwielbiam koty i nie potrafiłbym żadnemu z nich zgotować losu zamkniętego wśród czterech ścian mieszkania. Kot musi mieć wolność, w przeciwnym razie nie jest prawdziwym kotem.  

niedziela, 1 marca 2015

Wiosna 2015

Przyszła wiosna. Poznajemy to po śniegu, który się już wszędzie stopił, nawet na kupkach, na które był odśnieżany. Poznajemy po przebiśniegach, które niespecjalnie miały by się przebijać nawet w grudniu. Gdy wychodzę z pracy jest jeszcze jasno. Spotkany rowerzysta pyta, czy mam pompkę, a potem małżeństwo z dzieckiem na rowerku potrzebuje klucza imbusowago. Mój napakowany plecak wygląda, jakby to wszystko miał. Chyba czas to wszystko zacząć wozić ze sobą. Tak, i to jest wiosna, w głowach się już zazieleniło.

I jeszcze tylko rano okulary zaparowują po wejściu do pracy. No ale takie rzeczy to i w maju się mogą zdarzyć

środa, 11 lutego 2015

Chleb z Biedronki na zakwasie

Zakręciłem się swego czasu (było to w połowie grudnia) na chleb na zakwasie. Temat zaczynał w internecie kipieć do tego stopnia, że doszło to do mnie. Kupiwszy kilogram mąki żytniej zacząłem robić zakwas, czyli mieszać mąkę żytnią z wodą w odpowiednich proporcjach, odstępach czasu i mieszać w równie określonych porach. Niestety słabo logistycznie byłem do tego przedsięwzięcia przygotowany i już drugiego dnia okazało się, że coś pomyliłem w kwestii odstępów czasowych miedzy jednym "dokarmianiem" zakwasu a kolejnym. Nieważne, nie zrażałem się tym, bo przecież zakwas zaczynał nabierać tego specyficznego zapaszku (nie powiem, żeby był przyjemny, ale też nie był jakoś odrażający) więc już zupełnie jechałem jak Ułan pod okienko, z pełną fantazją i luźną interpretacją przepisu. Skończyło się na tym, że pewnego dnia zapaszek zakwasu zaczynał być bardziej nieprzyjemny niż przyjemny, więc przystąpiłem do dzieła kombinując dwa różne przepisy w jeden w taki sposób, żeby było mi wygodniej. To było iście bombowe połączenie.

Zagniótłszy "chleb" podług moich najlepszych umiejętności i możliwości logistycznych (gniótł ktoś kiedyś ciasto na desce do krojenia chleba?) położyłem go na kaloryferze, żeby wyrósł. Gdy jednak po pół godziny chleb ani drgnął a zamiast tego na wierzchu pojawiła się twarda skorupa sugerująca, że raczej nie urośnie, wsadziłem obydwa "bochenki" do piekarnika na wskazaną temperaturę. Nie powiem, zapach się roznosił przyjemny, z wyglądu też nie było źle. W smaku - zdecydowanie za słony. W konsystencji - bombowy. To znaczy: gdybym rzucił bochenkiem w okno, nie mielibyśmy szyby. Czyli że pocisk artyleryjski. Dla pewności odgryzłem również kawałek z drugiego bochenka p czym obydwa wylądowały w koszu. Rzadko mi się zdarza wyrzucać do kosza jedzenie, ale to przecież nie było jedzenie, o czym już wspomniałem.

Jakoś po Nowym Roku chleb żytni na zakwasie trafił pod strzechy. Czyli do Lidla. Jak poparzony pobiegłem zakupić i zrecenzować. Nie zrecenzowałem jednak, gdyż zjadłem już na drugi dzień, podczas gdy zweryfikować chciałem tezę, że świeżość zachowuje kilka dni. Trzeba jednak przyznać, że w smaku lidlowy chleb na zakwasie ma to coś.

Zupełnie rozbroiła mnie natomiast nie tak dawno temu Biedronka, która, idąc za ciosem, niechcący wymierzyła sama sobie nokautujący cios prosto w nos. Chleb "Polskie Zboża" znany z tego, że kosztuje 1,59 zł za pół kilograma i że nie zjedzony przez kilka dni staje się albo obrzydliwie wiórowato suchy i niejadalny albo powleka go pleśń czasu; otóż tenże chleb stał się rzutem na taśmę chlebem krojonym 500g tradycyjnym na naturalnym zakwasie (tak przynajmniej wynika z umiejscowionej przy nim półce z nim plakietki), rodząc w ten sposób elementarne pytanie: czym jest właściwie zakwas? Oprócz tego, że chwytem reklamowym, może się okazać, że gdzieś pod tym chlebem faktycznie leży jakiś kawałek zakwasu. A jeśli tak, to zwracam honor.

wtorek, 10 lutego 2015

Fucking disgusted

Jestem kurwa za przeproszeniem kurewsko zniesmaczony. Zniesmaczony tym, jak ludzie znani mi mniej lub bardziej pchają się, cisną drzwiami i oknami, napierają rękami i nogami na pieniądze, na sukces, na awans, na kolejne pozycje do CV, na to, żeby mieć więcej, więcej wydawać, więcej konsumować, bardziej się zadłużać. A potem zapewne domagać się od nie wiadomo kogo obniżenia kursu franka. Społeczeństwo oczekujące, pretensjonalne, któremu się należy. Górnikom daj dłoń a wezmą całą rękę. Od kilku dni strajkują rolnicy. Nie wiem nawet przeciw czemu, ważne, żeby strajkować.

Jestem tym zniesmaczony dlatego, że sam tak nie potrafię. Albo po prostu nie chcę. I czasami coraz bardziej tęsknię do końca świata.

Koleżanka z fejsbuka składa swojemu dwuletniemu synkowi życzenia urodzinowe na fejsbuku. Oczywiście, że dziecko nie umie czytać. Ale trzeba się wszystkim pochwalić, przypomnieć, że się ma dziecko. No dobra, lepsze już to dziecko niż kolejny nowy smartfon. Na raty.

sobota, 31 stycznia 2015

Filharmonia



Gdyby nie mój znajomy, nigdy w życiu bym się na ten koncert nie wybrał. Nie wiedziałbym o jego istnieniu. Koncert muzyki filmowej w wykonaniu Filharmonii Bałtyckiej. Jestem fanem muzyki filmowej. Potem zdałem sobie sprawę, że znam co najmniej sześciu kompozytorów takiej muzyki: Howard Shore (muzyka do Władcy Pierścieni), Harry Gregson (Królestwo Niebieskie), Hans Zimmer (za dużo by wymieniać), Lorne Balfe (Assasin’s Creed – nie ważne, że to gra komputerowa), Trevor Morris (Wikingowie), Klaus Badelt (Piraci z Karaibów). Potem doszło jeszcze kilku: Ennio Morricone, Goran Bregović i Wojciech Kilar – od tego ostatniego niestety nic nie kojarzę.

Koncert zapowiadał się zatem jak wielkie święto, w końcu wydanie stówki na bilet trzeba odpowiednio celebrować. Nie wiem, co mnie wzięło, normalnie nie chce mi się iść do kina za dwadzieścia zeta a tu nagle filharmonia. Zew kultury się normalnie budzi w człowieku.

Może i jestem malkontentem, ale pierwsza część mnie rozczarowała. Znane mi aż nadto dobrze motywy z Władcy Pierścieni już jako drugi utwór – nawrzucane jak warzywa do kebaba. Mięso – jest. Pomidor – jest. Ogórek – jest… No to zaliczone i jedziemy dalej. Nie mam nic do orkiestry, tylko się zastanawiam, kto to tak kretyńsko poskładał.  Żadnego wyczucia, żadnej wewnętrznej fabuły. No ale jako się rzekło, jestem pewnie malkontentem.

Część druga była nieporównywalnie lepsza. W ostatnim utworze przed bisem miałem przyjemność usłyszeć wgniatający w fotel motyw przewodni Piratów z Karaibów. Niestety do utworów drugiej części koncertu głosu podkładał mąż mojej sąsiadki od lewej. Zawsze myślałem, że w filharmonii się nie rozmawia, tylko słucha. Byłem w błędzie. Nie wiem, jak zaporowa musi być cena biletu, żeby wyeliminować buraka. Próbowałem bulwę wykopać wzrokiem, ale ta durna istota w ogóle nie rozumiała o co mi chodzi. Nie obyło się bez odebrania telefonu ( – Nie mogę teraz rozmawiać, jestem w filharmonii, oddzwonię jak wrócę). W rezultacie jednym uchem słuchałem muzyki, ale drugie było już uprzedzone, że zaraz usłyszy jakieś natrętne poszeptywanie SZY SZY SZY SZY SZY. Tak, jestem przeczulony a do tego za mało asertywny.

Na koniec koncertu sąsiadka moja na znak aprobaty zaczęła z siebie wydawać jakieś zawodzące pohukiwania. Jak na jakimś średniowiecznym jarmarku po występie wędrownych grajków. W tym momencie stwierdziłem, że można się już tylko śmiać. A teraz bardzo mocno czuję, że aż tak na bakier z kulturą jeszcze nie jestem.    

wtorek, 20 stycznia 2015

Moje miasto, Trójmiasto

Nie jestem oczywiście z Trójmiasta i nie spędziłem w nim jeszcze na tyle swojego życia, żeby czuć się tutejszy, ale jestem tu już na tyle długo, żeby swoje zauważyć. To naprawdę specyficzne miejsce. Za chwilę wymienię kilka wydarzeń, które już na zawsze będą mi się kojarzyć z Trójmiastem. Zaznaczam, że nie brałem w żadnym z nich udziału.

1. Masowe podpalenia samochodów. Już co najmniej trzy razy słyszałem o takowych podpaleniach. Nigdy nie był to pojedynczy samochód. W 2014 roku w ten sposób żywot zakończyło grubo ponad sto samochodów. Oczywiście nie mam z tym nic wspólnego;)

2. Jak już jesteśmy przy samochodach to czas na codzienną informację dnia: Wypadek na obwodnicy. Bo obwodnica bez wypadku to jak tory kolejowe bez pociągu. Wypadek na obwodnicy nie zdarza się mniej więcej raz do dwóch razy w tygodniu. Dzień bez wypadku na obwodnicy to dzień stracony. W lecie jest mniej straconych dni, bo tłum z Warszawy pędzi nad morze. Zapotrzebowanie na nowe samochody nie ustaje, przemysł się kręci, Trójmiasto rośnie w siłę, a jego obywatelom żyje się lepiej.

3. Zapewne w żadnym innym mieście nie ma lepszego mola do przejażdżek samochodowych niż w Sopocie. Wykorzystał to pewien człowiek, skończyło się tym, że pół mola biegło za samochodem. Trochę jak w Benny Hillu, tylko mniej do śmiechu.

4. Napad Indian na pociąg. W roli prerii wystąpiły okolice magistrali kolejowej na pograniczu Gdańska i Sopotu. W role Indian wcielili się pseudokibice jednego z Trómiejskich klubów piłkarskich. Pociąg nie przewoził skarbów, a jedynie kibiców drużyny przeciwnej. Skarb kibica... W tymże wydarzeniu udziału nie brałem, choć brakowało około pół godziny a może bym się załapał. Nie daj Boże. Mimo to w dalszym ciągu uważam, że podróżowanie pociągiem jest bezpieczne.

piątek, 16 stycznia 2015

Skąd jesteśmy

Wieś Sokolna (nie znam), gmina Tarnówka (nie znam), powiat Złotów (nie znam), województwo Wielkopolskie (uff), udało mi się odtworzyć w pamięci (i z pomocą internetu) miejsce, z którego pochodzi jedna z koleżanek z pracy, obecnie już u nas nie pracująca. I nic w tej kwestii nie mam więcej do powiedzenia, oprócz tego, że koleżanka bardzo ładna i sympatyczne, oraz że imponują mi ludzie, którzy nie mają żadnych oporów z powiedzeniem, skąd naprawdę są, choćby to była wieś zabita dechami.

Parę słów o moim ciągu do podróży

Parę dni temu graliśmy na przerwie w pracy w jakiś internetowy quiz, w którym trzeba było odpowiadać na bardzo rozmaite pytania. W jednym z nich padło pytanie o stolicę jakiegoś afrykańskiego kraju. Nie pamiętam nawet jakiego, pamiętam tylko, że na wpół automatycznie i bez zastanowienia wypaliłem. I ku mojemu zdziwieniu to była prawidłowa odpowiedź. Chwila konsternacji i pytanie jednej z koleżanek z pracy: skąd ty to wiesz? Powiedziałem, że z geografii, ale to nie była prawda. Ja się stolic wszystkich krajów świata nauczyłem zanim jeszcze poszedłem do szkoły.

I zaraz potem uderzyła mnie jedna myśl. Zastanowiło mnie, skąd wziął się mój pociąg do podróży. Bo chyba nie z samego faktu, że w dzieciństwie spędzałem niezliczone godziny studiując atlas geograficzny z czasów szkolnych mamy. Skąd mi się wzięło akurat na studiowanie atlasu geograficznego i pewnej książki, w której opisane były wszystkie kraje świata, od czasu do czasu ilustrowane czarno-białymi fotografiami? Czy aż tak fascynował mnie globus, którym namiętnie kręciłem, po czym przykładałem palec i czekałem, w którym miejscu się zatrzyma? Nad morzem czy nad lądem. Oczywiście na półkuli północnej było mniejsze ryzyko wpadnięcia do wody. Aż zepsułem globus, co było jednym z większych stresów mojego wczesnego dzieciństwa. Zupełnie zresztą niepotrzebnym, bo mama po prostu skleiła.

W domu było bardzo dużo książek. Cała stara rzeźbiona drewniana szafa i jeszcze jedna biblioteczka. A ja akurat chciałem atlas. Potem dostałem od dziadka jeszcze jeden atlas, już znacznie dokładniejszy, który umożliwiał mi podróże po Syberii i Saharze. Nie odkryję tajemnicy, jeśli powiem, że najbardziej pociągały mnie obszary, gdzie nie było nic. Ta sama zależność miała zastosowanie do wielkiej mapy Polski (jakieś metr na metr), która od kiedy sięgam pamięcią wisiała w pokoju. Najbardziej pożądane były wschodnie rubieże, a to, co było za wschodnią granicą, to już w ogóle był szał. Pustka i tylko gdzieniegdzie jakaś wioska, rzeczka, jezioro, bagno. Gdzieniegdzie droga, ale to właśnie brak dróg stanowił o "atrakcyjności" danego regionu.

Można by powiedzieć, że napędzała mnie ciekawość. Ale przecież nie sama ciekawość, bo z ciekawości to mój brat rozkręcał rozmaite urządzenia, głównie elektryczne, dzięki czemu został informatykiem. Mnie natomiast takie coś nie kręciło. Być może po tym globusie bałem się, że nie uda mi się skręcić z powrotem do kupy. W sumie bardziej wolałem konstruować. Najlepiej z klocków lego. Ale również na papierze. Na papierze lubiłem głównie kopiować. Przerysowywałem zwłaszcza mapy, a już "najzwłaszczej" mapy małych krajów. Była więc cała kolekcja: Gibraltar, Andora, Monako, San Marino, (nie było Watykanu, bo był zbyt nudny), Liechtenstein, Luksemburg... Oprócz tego kopiowałem jeszcze znaczki pocztowe (w powiększeniu) i banknoty, ale na szczęście na tyle niedokładnie, że nikt nie poszedł za to siedzieć. Z większych przedsięwzięć, zacząłem przerysowywać mapę całej Polski. Zapału starczyło tylko na Wybrzeże.

W tym wszystkim chodziło najpewniej o to, że bardzo wcześnie zrozumiałem, że mapa nie jest zwykłym obrazkiem, lecz pomniejszonym odwzorowaniem realnego świata. A w dzieciństwie pokonywaliśmy dwa razy do roku (tam i z powrotem) drogę przez pół Polski - na wakacje do babci. I ja tę trasę niemal za każdym razem śledziłem na mapie. Pod każdym skrawkiem papieru kryło się coś tajemniczego, co bardzo chciałem zobaczyć. A gdy do gry włączy się ciekawość, nie powstrzyma mnie już nic. To tylko kwestia czasu.

piątek, 2 stycznia 2015

Atsiprašau, aš nesuprantu Lietuvių kalba

Tak, to zdanie sprawia mi szczególne trudności, zwłaszcza to nieszczęsne, do niczego niepodobne "nesuprantu", co się myli, przestawia, odmienia... Trochę jak w esperanto, trochę jak po hiszpańsku.
W moim wieku nauka zupełnie obcego języka od podstaw to już wyzwanie. Trzeba wykuć na pamięć słowa, które nie są do niczego podobne, które brzmią dla mnie kretyńsko obco. Ani to język germański, ani chociaż romański, też nie słowiański.

Kupiłem rozmówki z mini słownikiem i próbuję rozgryźć, no chociaż nadgryźć język Jagiełły. Wchodziło okrutnie mozolnie. Słowo "kaimas", wchodziło do głowy powoli i opornie, choć na moich mapach pojawia się dziesiątki razy i dziesiątki razy wpisywałem je w internecie. "Bažnyčia" weszła znacznie szybciej, bo to już jest jakaś logika, jakieś podobieństwo do jakiegoś słowiańskiego języka. Język litewski mimo długofalowego wpływu polszczyzny trzyma się dobrze i w sumie tylko nazwy warzyw są dla mnie rozpoznawalne bez użycia słownika. A jednak idziemy do przodu i wyżej wymienione słowa jestem w stanie wyrecytować w nocy o północy wyrwany ze snu. Tylko to "nesuprantu". Przepraszam, nie rozumiem po litewsku, podstawowy zwrot obcokrajowca po słynnym "Laba diena".

Nauczę się kiedyś, nauczę...