poniedziałek, 30 czerwca 2014

Reklama alkoholu

Puste butelki po wódce przypominają nam o tym, o czym nie pamiętamy.

Ostatni weekend upłynął pod znakiem alkoholu. Ale nie mnie. Najpierw pomyślałbym, że "niestety", ale na szczęście "na szczęście". Mój współlokator znany z tego, że bardzo lubi sprzątać, wpada w piątek po pracy na mieszkanie i zarządza gruntowne sprzątanie, bo za bardzo niedługi czas wpada jego dziewczyna. Mamy więc około półtorej godziny turbodoładowania i nim podłoga wysycha, już dzwonek u drzwi. Bartek (współlokator) twierdzi, że już się narąbał środkiem do czyszczenia kabiny prysznicowej, mimo to pijemy na jedną nogę. Ja odmawiam drugiej nogi i opuszczam mieszkanie w celach turystycznych, Bartek wypiwszy na drugą nogę idzie z Izą na imprezę urodzinową. I to tyle na dzisiaj.

Około drugiej w nocy budzi mnie jakieś nieregularne kołatanie, walenie, obijanie, dość przerażające, bo ani to sąsiad wiercący dziurę w ścianie ani też jego żona wiercąca mu dziurę w brzuchu. Mieszkam w dość cichym bloku. Wstaję i otwieram drzwi a w nich Bartek. Chodząca antyreklama alkoholu, chodząca oczywiście w przenośni -  z głową upuszczoną niczym na okoliczność taranowania lokalnych przeszkód terenowych wtacza się do mieszkania siłą ciężkości, i ruchem sinusoidalnym porusza się korytarzem z zaliczeniem okolicznych ścian w stronę pokoju. Usiłuję zdobyć się na wysiłek asekurowania nieszczęśnika. Jest mi o tyle łatwiej dotrzymać mu kroku, że jestem po jednym Czarnym Specjalu. Ale i tak nie ma to specjalnego sensu. Na szczęście drzwi do pokoju ma otwarte i zobaczywszy, że po ostatnim zderzeniu ze ścianą szczęśliwie wwala się na łóżko, zamykam drzwi i idę spać.

Nie trwa to jednak długo; krótko potem zaczyna dzwonić jego telefon. Dzwoni i dzwoni. Już mam ochotę tam wejść, odebrać telefon i powiadomić tego kogoś, że Bartek właśnie nie żyje. Telefon przestaje dzwonić. Może pół godziny później dzwoni domofon. Podobno dzwoni całe piętnaście minut. Coś w tym może być, człowiek zaspany, po pierwszej serii ma nadzieję, że to pomyłka, przy drugiej jest jeszcze zbyt zmulony, żeby się orientować w sytuacji, po trzeciej nie zdąża wstać, po czwartej już jest na nogach. Po drugiej stronie Iza. Dziękuje, że ją wpuściłem. - Bartek jest, tylko musisz zobaczyć, czy jeszcze żyje. Potem słyszę jakieś lekkie przewalanie i jest cisza.

Sobota rano. Wstaję około dziesiątej i przed jedenastą już mnie nie ma. Gdy wracam, Bartek już lekko na nogach, ale cały czas na bombie. Że niby pił Wyborową, a to g** jest. Nie wiem, w takich ilościach nigdy nie piłem. Albo że niepotrzebnie łączył Froscha do kabin prysznicowych z alkoholem. Nic nie pamięta, nie wie jak dotarł do domu, ja też nie wiem, ale jestem pełen podziwu dla ludzkich zdolności nawigacyjnych. Człowiek musi mieć jakiś awaryjny zmysł orientacji, który działa nawet w stanie takiego upojenia. Pamięta tylko, że się już źle czuł i chciał wyjść z imprezy po angielsku. Jest dość przerażony, bo czeka go dziś jeszcze jedna impreza, na której musi być. I pójdzie.

Noc z soboty na niedzielę to kolejny nocny powrót, tym razem bardziej spokojny i tym razem to współlokatorka, która chyba pozazdrościła Bartkowi, bo następnego dnia śpi do godziny czternastej. Już koło pierwszej nie wiedziałem, czy mi się wydawało, że ktoś wracał w nocy do domu. Nie był to Bartek, bo u niego w pokoju pusto. Dziś już nie ryzykował najwyraźniej. Powrócił wieczorem. Nazwał to powrotem syna marnotrawnego ;) 



piątek, 27 czerwca 2014

W piątek wieczorem

Jeśli w piątek wieczorem zamiast jak człowiek na imprezę pójść i się nawalić wsiadam na rower i jadę do lasu; znajduję na pustym parkingu dwa dogasające ogniska, rozpalam jedno z nich a na drugim wstępnie-występnie i bardzo nieśmiało próbuję kontaktu bosej stopy z rozżarzonymi węglami, potem leżę na ławce i patrzę jak się ściemnia, nade mną drzewa, próbuję oddychać głęboko bardzo głęboko i wydychać wszystko to, co mnie trapi z dzisiaj, z wczoraj, to co było i się zawaliło chyba dzisiaj się oficjalnie zawaliło, próbuję myśleć o tym, że liczy się tylko ta jedna chwila; nasłuchuję odgłosów lasu i już marzę o urlopie, o tym, że ucieknę donikąd i mnie nie będzie, dla nikogo, będę przez chwilę tylko dla siebie. Czy to jest jeszcze wszystko normalne. Ogniska dogasają, budzę je, dogasają, znowu je budzę, nic nie trwa samo z siebie. Stopy rozgrzane bardzo szybko marzną z dala od ciepła ogniska. Potem wracam do domu i próbuję udawać, że wszystko jest tak jak było zawsze. Czy to jeszcze wszystko normalne. Czas płynie. Wciąż samotnie.

środa, 25 czerwca 2014

Rugia i Pomorze Środkowe rowerem (31.05 - 07.06.2014)

Dzień 1 (sobota) – czas ruszać na urlop

Budzi mnie szum ulewy. Nisko nad wodami Zatoki Gdańskiej unosi się słońce – dość wysoko, żeby razić w oczy, ale zbyt nisko, żeby grzać. Między mną a nim ściana wody opada szybkim i płynnym ruchem z ciężkiej chmury. Po drugiej stronie musi być tęcza. Niesamowita tęcza. Mogę sobie tylko wyobrazić.


Na początek urlopu zawsze trafi się jakieś wydarzenie. Teraz to może ta tęcza, której nie zobaczyłem. Ten urlop to wyprawa na Rugię. Moja pierwsza nie samotna wyprawa rowerowa.

Szczecin Dąbie to trochę jak wioska w mieście. Dworzec sprawia wrażenie zapomnianego przez świat i ludzi miejsca przeładunkowego. Tylko po drugiej strony dworcowego budynku coś jak oaza cywilizacji. Co jest dalej, nie wiem. Na pozór tak jak wszędzie, tylko numery rejestracyjne inne. Tak poznaję, gdzie jestem i tak obserwuję swoje przemieszczenie. Zmienia się krajobraz, zmienia się pogoda, zmieniają się ludzie, zmieniają się tablice rejestracyjne…

Zmienia się jedzenie. W barze zamawiam kebaba (przebija kebaba krakowskiego i już tym bardziej gdańskiego) za jedyne dziewięć złotych i wdaję się w rozmowę z człowiekiem, który był wczoraj wieczorem świadkiem nawałnicy. Było ponad trzydzieści stopni, dzisiaj przyjemnie chłodno. Rozmawiamy o klimacie i meteorologii. Udaję, że się na tym nie znam. Niech mówi, ludzi trzeba słuchać, można się dowiedzieć różnych rzeczy. Mówi, że do dziś suszy w domu ubrania. Faktycznie, ma się wrażenie, jakby był w piżamie. Opowiada mi o zimie w roku 1987 – „masz prawo tego nie pamiętać”.

W barze jakaś dziewczyna o wyglądzie lekko się prowadzącym (i już na pewno nie pamiętającym słynnej zimy ’87) za starannie odliczone pieniądze kupuje papierosy na sztuki, siedem sztuk, bo tylko na tyle starczyło, za nią koleś o wyglądzie bardzo korespondującym kupuje jedną sztukę, i na jego pytanie o ogień odpowiadam głupio, że zapalniczkę mam, ale nie przy sobie (no bo zostawiłem na dworcu razem z rowerem). Koleś na szczęście bierze mnie za przygłupiego i dosadnie skomentowawszy moją odpowiedź idzie sobie.

Zostawiłem razem z rowerem, bo to rowerowa podróż jest. Wpakowanie się z dwusladem przez wąskie drzwiczki do pociągu intercity to generalnie koszmar – chyba że rozbije się to wszystko na raty. To mój bagaż doświadczeń, bagaż, który mnie paradoksalnie odciąża. Wiem, że kocham kolej mimo wszystko, mimo tych drzwi; bo wiezie mnie daleko, bo mogę patrzeć na sosnowy las i wyobrażać sobie jak go obejmuję i ściskam w ramionach.

Druga młodość, w Szczecinie kasjerka sprzedaje mi bilet ze zniżką studencką, choć mówiłem, że ma być normalny. Później na pytanie konduktora o legitymację odpowiadam z oburzeniem „jaką legitymację?!” Oburzenie jest wystarczająco szczere. Dopłacam do biletu.


Dzień 2 (niedziela) – nad Chorwacją zachodzi słońce


Następnego dnia wyruszamy rano krótko po ósmej pociągiem Usedomer Baederbahn ze stacji Świnoujście Centrum w kierunku Stralsund. Cichy i klimatyzowany pociąg UBB jest doskonałym miejscem do nadrobienia nieprzespanej w siedemdziesięciu procentach nocy. Jedziemy przez bardzo ładne okolice i dopiero przed stacją Stralsund za oknem pojawiają się lekko postindustrialne opuszczone, zdezelowane budynki kolejowe, które pozwalają mi poczuć się jak na rodzinnym Śląsku.

W Stralsund po lekkim posiłku z rzeczy zakupionych wczoraj w Biedronce (tak, bo w niedziele niemieckie sklepy nie pracują) udajemy się z pomocą tubylców w stronę Ruegendammbruecke, czyli drogowego połączenia Rugii ze stałym lądem. Jadąc starym mostem podziwiamy wysoko nad nami nowy most, z którego spadnięcie byłoby nie tylko tragiczne, ale wręcz spektakularne („jaka piękna tragedia, ach jaka piękna tragedia”), dlatego oczy żądnych wrażeń wzrokowych kierowców powinny tam być odgrodzone od widoków z mostu jakąś ścianką.

Wjechawszy na stały ląd udajemy się pierwszym możliwym zjazdem w prawo czyli na wschód i podążamy w kierunku Gustow, najpierw dość ruchliwą asfaltową szosą a później polną drogą wśród wyrośniętego rzepaku, ponad który pewnie nawet nie wystają nam głowy, oraz innych zieloności. Krajobraz jak połączenie Mazur i Mazowsza. W wiosce a raczej przysiółku Sommerlinde trafiamy na kierunkowskaz informujący, że do Putbus jest trzydzieści siedem kilometrów. To nasze absolutne minimum na dzisiaj. Jest koło południa, jest ciepło i tylko na zachodzie się chmurzy, ale prognozy są optymistyczne.

W Gustow spotkani rowerzyści sprowadzają nas na trochę inną niż początkowo planowaną drogę, która okazuje się dłuższa i/ale ciekawsza. Przez Sissow, Venvitz i Glutzow Hof docieramy doskonale oznakowaną trasą rowerową do Poseritz. Trasa jest miejscami polną drogą, miejscami asfaltem dedykowanym wyłącznie dla rowerzystów a w większości są to czyste, wyasfaltowane wiejskie drogi, takie, na których w Polsce w najlepszym przypadku leży sobie w najlepsze szuter. Trasa jest tak oznakowana, że właściwie po prostu tylko jedziemy bez oglądania mapy. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się przejechać ponad dwunastu kilometrów w zupełnie nieznanym terenie bez patrzenia na mapę. Tu się to udało i dotarliśmy do uroczej miejscowości Puddemin położonej nad Puddeminer Wiek, czyli czymś jakby zatoczki, gdzie już nie mogłem się oprzeć pokusie spojrzenia na mapę.

Dalej w Gross Schoritz znajduje się dom, w którym urodził się E.M. Arndt. Kimkolwiek był, domek jest śliczny i rozpoczyna prawdziwą serię domów krytych strzechą. To nie jest skansen, ale można się tu tak poczuć. Ten, kto wyznaczał tę ścieżkę, wiedział co robi. Zataczamy się lekkim kołem i zaczynamy jechać na zachód, co jest dość niepokojące, bo nie koresponduje to z ogólną naszą tendencją, ale dość szybko docieramy do Garz, skąd wzdłuż ruchliwej trasy należącej do „serii” Deutsche Aleenstrasse już we właściwym kierunku docieramy do Kasnevitz i wreszcie Putbus. Trasa jest bardzo ruchliwa, jedziemy niemalże w tunelu drzew, w Polsce takie drogi to zazwyczaj drogi śmierci, tutaj jednak mamy niemieckich kierowców, którym w dodatku duży billboard przypomina, że „Das is kein Ort zum Sterben” – to nie jest (dobre) miejsce, żeby umierać. Dzięki temu po paru kilometrach jesteśmy w Putbus, białym miasteczku pełnym oślepiająco białych domków, gdzie ewangelicki kościół, w którym można zakupić książki(!) przypomina z daleka klasycystyczny pałac.

W Putbus dopada nas kryzys już dość poważny. Po prostu się nie chce, coś by się zjadło, wypiło, odpoczęło, ostudziło, zatrzasnęło w samochodzie chłodni. Siedzimy na dworcu, na który podjeżdża zabytkowy parowóz (Rasender Roland) i Aga wpada na pomysł, żeby sobie nim podjechać. Już dziesięć minut później siedzimy razem z rowerami i jedziemy do Goehren, czyli do samego końca trasy kolejki. Niesamowite, bo planując trasę myślałem sobie: o, Rasender Roland, fajnie by było go zobaczyć. Wagony wyglądają od środka jak trójmiejska SKM, za oknami widoki zarezerwowane wyłącznie dla pasażerów kolejki, okraszone czarnymi kłębami dymu. To jest najprawdziwsza kolej parowa, sunie nie więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, ale widać jak systematycznie posuwamy się do przodu.

W Goehren bardzo wygłodniali zamawiamy Bratwurst, który jednak jest dość przeciętny jak na niemieckiego Bratwursta. Ale jak człowiek głodny to zje wszystko. Rozbijamy się na Campingu Regenbogen. Pani na recepcji dość długo zajmuje wyliczenie ceny za nocleg dla dwóch osób z namiotem, które przyjechały rowerem, nie przywiozły ze sobą żadnego zwierzątka domowego ani nie potrzebują podłączenia do prądu. Po uwzględnieniu wszystkich krzywych, zmiennych oraz składowych pada wynik: dwadzieścia Euro i trzydzieści centów. To i tak jedyny camping w tej miejscowości. Na szczęście standard odpowiada cenie, szczególne wrażenie robią prysznice z przyległościami, swoisty „pałac łazienkowski”.

Rozbiwszy się (nie rowerami tylko namiotem) jedziemy póki jeszcze nie jest ciemno na półwysep Gross Zicker, który jest kolejnym skansenem domków krytych strzechą. Strzechą kryte jest dosłownie wszystko; gdyby były tu biurowce… Tutaj mało, że mamy rezerwat biosfery to jeszcze rezerwat przyrody (albo odwrotnie). Widać to, widać, zwłaszcza na godzinę przed zachodem słońca; to magiczna godzina fotografów. Na sam brzeg schodzi się po stromych schodkach, prawie drabince. Aga twierdzi, że jest jak w Chorwacji. Ale co dokładnie? No wszystko. Nie byłem na Chorwacji, ale jeśli się wybiorę to będę wiedział, czego mam się spodziewać. Na plaży wielkie kamienie, a te małe gwarantują cudowny masaż zmęczonych stóp. Aaaaaaach. Wcale nie mam ochoty zakładać z powrotem butów.

Z górki na samym krańcu cypla rozciąga się widok na wyspę Greifwalder Oie, na której wieczorem mruga latarnia morska. Wyspę, na którą w dzieciństwie często wpatrywałem się na mapie, wyspę, która była dla mnie synonimem pięknego, nieznanego świata, dalekich podróży. Wyspa wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Po przeciwległej stronie zachodzi słońce. W powietrzu unosi się owca…

Już chyba po zachodzie słońca jest, gdy z powrotem wsiadamy na rowery i jedziemy na kemping. Jest wizyta w pałacu łazienkowskim, jest grejpfrutowa herbatka z polowej kuchenki, jest kolacja, której składu już nie pamiętam, jest pięknie. Nie ma tylko komarów, ale jakoś sobie bez nich dajemy radę.

Regenbogencamping / Goehren
Obsługa:                    dobra, jak na każdym dbającym o klientów niemieckim kempingu
Cena: (10,15 EUR)    jak na Niemcy to już cena już z górnej półki ale odpowiada jakości
Sanitariaty:                podobnej klasy widziałem w Holandii, lepiej już nie będzie.
Lokalizacja:               Lazurowe Wybrzeże



Dzień 3 (poniedziałek) - good morning St. Tropez

Po spakowaniu się wydostajemy się z campingu Regenbogen prosto na plażę. Miejsce widziane po raz pierwszy zawsze robi największe wrażenie. Tego miejsca nie widziałem przedtem nawet na zdjęciu i chyba byłem pod większym wrażeniem niż na widok słynnych kredowych klifów. Bo to jest radość dla wszystkich zmysłów. Nie za gorąco, słońce przyjemnie grzeje, dopiero co wyprana koszulka chłodzi, woda czysta i już nie za zimna, wspaniały piasek, prawie pusta plaża i łódki z czerwonymi lekko powiewającymi flagami, w tle klif a w bardzo dalekiej dali białe kredowe klify lekko wyłaniają się z lekkiej porannej mgiełki. Aż chciało by się zostać.

Zabudowane molo w Sellin, do którego dojechaliśmy po sforsowaniu makabrycznego podjazdu, widziałem przedtem na zdjęciu i wydało mi się jakimś po części nierealnym, trochę kiczowo-abstrakcyjnym elementem mającym na celu szpecenie krajobrazu, na żywo robi zupełnie inne wrażenie, a już w szczególności przy takiej pogodzie. Plaża równiutko zaorana, kosze plażowe w idealnym szeregu, to miejsce to angielski ogród wśród plaż. Na końcu mola można za pięć euro dać zamknąć się w kapsule i zjechać kilka metrów pod wodę. Jakoś się nie skusiliśmy.

W Sellin znajdujemy sklep Edeka, który zaopatruje nas w niezbędne śniadanie, które spożywamy na ławce przy drodze. Każde miejsce jest dobre na piknik. Starszy pan przechadzający się z chodzikiem alejką zagaduje nas. Sprawia wrażenie człowieka, który lubi się cieszyć cudzą radością, i roznosić ją dalej niczym pszczoła pyłek. Już nie pamiętam o czym nas zagadywał, ale na sercu się zrobiło zdecydowanie cieplej.

Do Binz wiedzie nas leśna szutrowa droga pnąca się w górą i opadające jak w górach. Na podjazdach sobie idziemy pieszo, nie ma się co szarpać. Pachnie lasem – tym, czego na Rugii jest mało. Na niecały kilometr przed Binz zjazd w prawo w pieszą ścieżkę (nie wiadomo czy wolno tam rowerami wjeżdżać) i po dosłownie stu metrach jesteśmy w innym świecie. Piaszczysta plaża usiana wielkimi wypolerowanymi przez lodowiec głazami zakręca się w lekką zatoczkę, na której końcu wyrasta soczyście zielona kępa lasu. Czysta woda odbija kolor nieba. Słońce w zenicie niczym nieograniczone świeci. Nazwaliśmy sobie to miejsce Malediwami, choć tak naprawdę podobny krajobraz jest na Seszelach. Jedne i drugie na Oceanie Indyjskim. To jest doskonałe miejsce na nieco dłuższy postój.

Ścieżką rowerową wśród kwiatów opuszczamy Binz i po bardzo niedługim czasie jesteśmy w miejscowości Prora, znanej chyba tylko z gigantycznego niegdyś nazistowskiego ośrodka wypoczynkowego ciągnącego się przez kilka kilometrów wzdłuż plaży. Obecnie przekształcane ze stanu ruiny w Muster-Wohnung. Dla mnie brzmi to trochę jak jakaś powtórka historii. Z plaży za Prorą widać inne białe „klify” czyli obrzydliwie szpecące krajobraz budynki morsko-kolejowego terminalu w Neu Muhkran. Nad całym zestawem torów kolejowych trzeba przejechać bardzo wąskim chodnikiem przy drodze. Nie jest to droga marzeń; tak nas ścieżki rowerowe na Rugii rozbestwiły…   

Kryzys. Znowu jest ciepło, choć wcale nie gorąco. Jesteśmy lekko niedożywieni, a do tego Agi swego czasu kontuzjowana stopa daje o sobie znać. Dlatego, gdy przy skrzyżowaniu w miejscowości Lancken widzimy olbrzymiego (a co tam, monstrualnego!) Lidla, zaraz wstępuje w nas nadzieja. Zjemy, odpoczniemy i się będziemy naradzać. W sklepie nie ma żywej duszy, mam wrażenie jakbym był w sklepie widmo. Tylko kasjer jest. No i wszystko inne, czego nam trzeba do szczęścia nie wyłączając olbrzymiej chrupiącej czekolady. Rozbijamy się na trawniku pod lidlowym parkingiem i cieszymy się chwilą. Każde miejsce dobre na piknik.

Na skrzyżowaniu musimy wyglądać na bardzo zagubionych, bo podjeżdża do nas dziadek rowerzysta w kasku i pięknym niemieckim językiem (tak, Niemców klasyfikuję według tego, jak wyraźnie mówią) oferuje nam szereg cennych informacji. I tak dojechawszy za radą na dworzec autobusowy w Sassnitz pakujemy się w ostatni jadący pod Koenigsstuhl (centralny punkt parku narodowego Jasmund) autobus z przyczepką rowerową. Kierowca, który na początku wydaje się być jedynie na swój niemiecki sposób niemiły, okazuje się ostatecznie być jakimś nie panującym nad emocjami jaskiniowcem, bo zamiast normalnie mi powiedzieć, że w normalnych okolicznościach najpierw trzeba zdjąć z rowerów bagaż a potem ładować na przyczepkę, a tymczasem w obliczu braku czasu należy się wpakować rowerami do wnętrza autobusu, to ten wydaje z siebie w tubylczym języku szereg nerwowych krzyków, z których coraz mniej rozumiem, mimo iż znam tubylczy język (bo jak się człowiek zestresuje to się spirala nakręca) i dopiero Aga ratuje, bo trochę bardziej to ogarnia. Tym niemniej jest to wszystko bardziej niż niesamowite. Kolejny nieoczekiwany środek transportu.

Po rozstaniu się z naszym przesympatycznym kierowcą parkujemy rowery pod Nationalparks-Zentrum Koenigsstuhl i idziemy troszkę pozwiedzać park. Bardzo niedaleko znajduje się punkt widokowy Victoriasicht, gdzie z niewielkiego metalowego „balkoniku” wmurowanego w klif można sobie popatrzeć pionowo sto metrów w dół. Niczego innego lepiej nie próbować. Oświetlona promieniami zachodzącego słońca woda ma kolory tęczy: przechodzi od niebieskiego przez lazurowy w zielony a potem żółty i lekko pomarańczowy. Na środku na kształt Buki wystaje potężny kawał wapiennej skały.

Po bardzo długich schodach schodzimy na samą plażę (zajmuje to co najmniej dziesięć minut), gdzie moją bardzo nową 16-gigabajtową kartę pamięci Sony (a co, kryptoreklama się należy!) trafia szlag i usuwa mi kilkadziesiąt zdjęć. No nic tak nie poprawia humoru. Karta wyłączona z użytku w nadziei na odzyskanie zdjęć, co się ostatecznie udaje.

Nie możemy za długo siedzieć na plaży (to znaczy na tej kupie otoczaków), bo jesteśmy „umówieni” na polu namiotowym w Nimperow. Jedziemy przez las trasą rowerową i po wzięciu zakrętu o jedno skrzyżowanie za wcześnie bardzo szybko jedziemy w zupełnie przeciwnym kierunku. O ile przedtem Aga często dopytywała się, czy aby na pewno dobrze jedziemy, o tyle tym razem byśmy się ładnie wybrali, gdyby się nie dopytała.  Bo to jest ta pora, gdy w lesie robi się już dość „nastrojowo”, zwłaszcza gdy nie wie się, gdzie się jest. Dobra, wiele razy bywało znacznie gorzej.

Kemping (Waldacamping) wydaje się nieco zakamuflowany, gdy trafia się na niego od kuchennych drzwi. Po części schowany w lesie, po części na łące z ładnym widokiem, bez żadnego ogrodzenia. Nie sprawia wrażenia przesadnie nowoczesnego, jest za to bardzo swojsko, i do tego bardzo tanio, właściwie jak w Polsce. Jest dość sporo Holendrów (czyżby przyciągnęła ich cena?) i nawet przez jakąś Niemkę zostaję wzięty za Holendra („no bo tu taka holenderska rodzina z dziećmi jest, więc myślałam, że jest pan jednym z nich”)

Rozbijamy się w tej mniej leśnej części kempingu i mamy widok na długi i spektakularny zachód słońca. W oddali widać zatokę a po jej drugiej stronie przylądek Arkona i mrugającą latarnię morską. Tam mamy zamiar pojechać jutro. Wypijamy po piwie; co jedliśmy na kolację nie pamiętam, choć z reguły wolę nie pamiętać, niż pamiętać jeszcze następnego dnia.

Waldcamping / Nimperow
Obsługa:                bardzo miły pan na recepcji   
Cena (7 EUR)        jak na Niemcy to naprawdę bardzo tanio
Sanitariaty:            jakościowo dobrze, ilościowo średnio
Lokalizacja            nie ma plaży ale jest łąka, las i fragmentaryczny widok na morze



Dzień 4 (wtorek) – niech wiatr będzie z wami

Ranek budzi nas wiatrem. Bardzo silnym, wiejącym mniej więcej z północy, może z północnego wschodu. To znaczy również, że jest raczej zimny. Namiotem trzęsie, ale podobno wytrzymuje on nawet gradobicia. Gorzej, że mieliśmy dzisiaj zamiar jechać na północ, na Kap Arkona. No cóż. Zmieniamy plany i dajemy sobie cały dzień na Nationalpark Jasmund. Na parkingu przed Koenigsstuhl słychać tylko jeden dźwięk. Nie nazwę tego szumem, bo szum jest cichy, a to jest dźwięk rozpędzonego wiatru uderzającego z całym impetem o las. Gałęzie się nie kołyszą na wietrze, są permanentnie wygięte od wiatru, który nie wieje tu w porywach tylko cały czas z tą samą stałą prędkością. Idziemy z Agą wzdłuż klifu i po niedługim czasie słychać trzeszczenie jakiegoś drzewa. Aga uważa, że to jeleń (i że jelenie bywają niebezpieczne, co jest prawdą), ja zaś próbuję ją przekonać, że to drzewo. Cóż, nawet jakby mi się udało, to trzeszczące pod naporem wiatru drzewa też nie bywają bezpieczne.

Umawiamy się, że Aga idzie pozwiedzać Nationalparkszentrum a ja pójdę wzdłuż klifu (szukać motywów fotograficznych). Mam na to dwie godziny z lekkim hakiem, więc się nie bawię w spacer dla emerytów, tylko ostro z buta. Ten słynny widok na klif – reklamujący park narodowy na znaczkach pocztowych – dostępny jest kawałek na północ od doliny potoku Kieler Bach. Wąwozem potoku wiedzie również zejście na kamienistą plażę, zwieńczone stromymi metalowymi schodkami. Przy tej pogodzie spacer pod klifem jest zdecydowanie pomysłem samobójczym. Już pomijając fakt, że fale docierają miejscami pod samą wapienną ścianę, nie wiesz co i kiedy spadnie ci na głowę. W drodze powrotnej spotykam już wiele osób (to dobrze, znaczy że nie tylko ja jestem szaleńcem), a pierwszym z nich jest Kanadyjczyk. Podobnie jak ja, tutaj spaceruje samotnie.

Po pokazaniu Adze zdjęć oczywiście okazuje się , że koniecznie musimy jeszcze raz pójść do tego miejsca. Ale w międzyczasie jeszcze wstęp do Nationalparkszentrum – bardzo interaktywnego muzeum stawiającego na wszystkie zmysły. Te osiem Euro, które na pierwszy rzut oka wydaje się kosmiczną ceną za wstęp na punkt widokowy, prezentuje się znacznie lepiej niż osiem Euro za wstęp do na przykład zamku Neuschwannstein. Do tego można się w muzeum ogrzać i odpocząć. Co ciekawe, w przeciwieństwie do polskich standardów, za wstęp do samego parku narodowego nic się nie płaci.

Tym razem nie idziemy znowu tą samą trasą, tylko jedziemy rowerami do miejscówki Waldhalle – miejsca oznaczonego na mapie jako gościniec lub jakiś inny nocleg. Budynek trochę przypomina jakieś schronisko na odludziu. Ni żywej duszy. Stamtąd ruszamy już piechotą na północ i jeszcze raz docieramy do wspomnianego punktu widokowego, tylko od drugiej strony. Dalej wieje, ale wiatr już tak nie przeraża. Tyle, że męczy.

Ja jestem już po prostu padnięty. Niech wiatr będzie z nami – jedziemy na południe do Sassnitz, gdzie jest dworzec kolejowy. Tylko tam na rozkładzie ni śladu pociągu do Stralsund. A już na pewno nie tego, o którym wspominał pan na recepcji w Nimperow. I podczas gdy ja już jestem pogodzony z myślą o kolejnym noclegu pod namiotem lub o dotarciu do Świnoujścia około północy, o tyle Aga kombinuje, szuka możliwości, walczy o każdą minutę. I tak się okazuje, że pociąg do Lietzow, który właśnie podjechał, jest zschynchronizowany z kolejnym pociągiem do Luebeck. Aga bardzo zestresowana dopytuje się wszystkiego po kilka razy, aż w końcu pani konduktorka ją uspokaja. Ja się nie stresuję, ja po prostu jestem w półśnie, nie do końca rozumiem, co się wokół mnie dzieje i nie odróżniam liczby trzydzieści sześć (cena za bilet) od sześćdziesiąt trzy (kwota, jaką zamierzam zapłacić).

W Lietzow wysiadamy i w dokładnie to samo miejsce tylko po drugiej stronie podjeżdża następny pociąg. Mało, że niskopodłogowy, to jeszcze w tę niewielką przestrzeń między pociągiem a peronem wysuwa się z pociągu niewielki stopień, tak że nawet jakbym chciał wpaść tam stopą, to nie da rady. Normalnie nie mogę się doczekać podróży koleją w mojej ukochanej ojczyźnie.

W Sassnitz w czasie między przesiadkami idziemy na rodzinny, domowy obiad do McDonalda, niestety obalamy mit, że w Maku jedzenie jest wszędzie takie samo. W Polsce jest wyraźnie lepsze. No ale nie ma co wybrzydzać. Na bezrybiu i Mak ryba. 


Dzień 5 (środa) – Dąb Wikingów


W środę rano (ale nie tak znowu rano) idziemy z Agą na miasto celem zakupu mapy wyspy Wolin oraz lekkiego zwiedzenia miasta. Na plaży widzę jak mewa próbuje lecieć pod wiatr. Przez bardzo długi czas udaje się jej szybować na wietrze w jednym miejscu, potem zaczyna powoli szybować do tyłu, potem już coraz szybciej, aż w końcu zostaje dosłownie zdmuchnięta. Pod naszymi nogami tuż przy ziemi suną gnane wiatrem tumany piasku. To jest tak, jakby stojąc w miejscu mieć wrażenie, że pędzi się nisko nad ziemią z ogromną prędkością. Mimo to po wizycie na plaży mam wiatrowstręt i morzowstręt. Chcę do domu!

Po zjedzeniu strategicznie ważnego obiadu około godziny piętnastej opuszczam Świnoujście korzystając z przeprawy promowej Warszów i już po nie więcej niż pół godziny jestem na tyle zdesperowany jazdą pod wiatr, że dwa kilometry za stacja kolejową Przytor skręcam w las żeby zjechać na niebieski szlak rowerowy. W lesie pewnie aż tak nie będzie czuć wiatru. Faktycznie, nie tylko nie ma wiatru ale i zjazdu na trasę rowerowa. Jadę więc czerwonym szlakiem pieszym i proszę, godzinę bez Agi a ja już się wpakowałem w na jakąś błotnistą, zarośniętą ścieżynę, po której ledwo się da jechać. Mam zamiar dotrzeć po niej (oprócz tego, że gdziekolwiek dalej przed siebie) do zaznaczonego na mojej mapie Dębu Wikingów. Oczywiście nazwa jest bardzo kusząca, na widok takiej nazwy rozsądek się wyłącza z dyskursu pozostawiając wyobraźnię samą na polu walki. Jednak Dębu Wikingów nie ma, jest za to coraz bardziej zagęszczający się las paproci, w których wprawdzie bardzo miło by się maskowało namiot, gdyby nie to, że jest jeszcze za wcześnie. Na pocieszenie dodam tylko, że również Internet milczy na temat rzeczonego dębu, a zatem: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Znajduję za to trasę rowerową i po niedługim czasie jestem pod Międzyzdrojami, skąd skręcam na południe (wreszcie nie pod wiatr) i ekspresem jestem w Wapnicy. Reklamujący się na mapie Dąb Prastary jest na swoim miejscu – na przydrożnej łączce opatrzonej tabliczką: „Zakaz wstępu. Teren prywatny”. Nie, nikt mi nie może zabronić kontaktu z ogólnonarodowym dziedzictwem przyrodniczym. Jego wiek jest szacowany na około sześćset lat. Mój plecak bardzo mizernie przy nim wygląda. Ale kupiłem go dopiero dwa miesiące temu, jeszcze się rozepcha… W Wapnicy znajduje się również Jezioro Turkusowe, które nawet w pochmurny dzień jest turkusowe, a w każdym razie ma inny kolor niż standardowe jeziora. Ale i tak sprawia wrażenie przereklamowanego.

Zaraz za Wapnicą jest Lubin. Mam nadzieję tu przenocować, więc skręcam na pierwsze lepsze pole namiotowe. Okolica dość opuszczona, co najmniej mało atrakcyjna. Na prywatnej posesji rozstawione przyczepy kempingowe, i nie robiący specjalnie dobrego wrażenia budynek. Znaleziony w nim człowiek sprawia wrażenie kogoś, kto ma ochotę popełnić samobójstwo. Zero życia w człowieku. Płacę mu za nocleg i rozstawiam namiot, po czym jadę na punkt widokowy. Niestety wstęp płatny, do tego zamknięte, a człowiek, który mógłby mnie wpuścić, informuje mnie (telefonicznie), że nie ma go obecnie w pobliżu. Jadę więc na Górę Zielonkę, z której też widok niezły. Niezliczone małe wysepki na Zalewie Szczecińskim płaskie jak stół i całe porośnięte trzciną układają się w piękną mozaikę. Na bardzo krótko słońcu udaje się przedrzeć przez chmury. Rzuca się snopami na trzciniastą mozaikę wysp i kanałów.

Pod wieczór słońce wynagradza pochmurny dzień paroma dłuższymi promieniami rzucanymi na wpół opuszczony port rybacki – wbrew wszystkiemu bardzo kolorowy w swojej  niezliczoności porzuconych przedmiotów. Pierwszorzędnych wrażeń estetycznych dostarcza prysznic kontrastujący z ogólnym przeciętnym wrażeniem, jakie sprawia pole namiotowe. Gdy przez okno w drzwiach a następnie przez zieloną zasłonkę wbija się w zaparowane pomieszczenie zachodzące słońce…

Nie mam co już dzisiaj robić, na zewnątrz jest za zimno, więc pakuję się w ciepły śpiwór, wcinam dwa kotlety, w które z matczyną miłością zaopatrzyła mnie Agi ciocia i uraczywszy się schłodzonym Lechem (lepiej by pasował grzaniec, ale jaka temperatura takie piwo) w absolutnej ciszy (tylko wiatr czasami słychać) idę spać jeszcze przed dziewiątą. To lubię w urlopie – idzie się spać razem ze słońcem.

Kemping nieznany z nazwy / pierwszy napotkany kemping w Lubinie
Obsługa:                jak wyżej
Cena: (15 PLN)    standardowa cena jak za taką usługę
Sanitariaty:           jakość ujdzie, ilość już nie
Lokalizacja:         miejsce zabite dechami. To nie Lazurowe Wybrzeże


Dzień 6 (czwartek) – Matko Boska Jądrowa, módl się za nami

Poranek jest zimny a naklejka na moim drugim Lechu, mająca sygnalizować, że piwo jest dobrze schłodzone, świeci się na niebiesko dając zielone światło do degustacji. Trochę to wygląda jakbym spał razem z piwem w lodówce. W takiej sytuacji normalnie człowiek nie ma ochoty na zimne piwo. Poza tym, prowadzę. Przy okazji wielkie podziękowania dla śpiwora Fjord Nansen Kjolen.

Jadę do Wolina, tam pakuję się w pociąg do Gdańska z przesiadką w Szczecinie. Taki jest przynajmniej plan. Z pomocą niebieskiej trasy rowerowej (oj, trochę za dużo kostki a za mało asfaltu) oraz lokalnej drogi dość szybkiego ruchu ale i szerokiego pobocza docieram do Dargobądza, gdzie mapa zwodzi mnie w kierunku zabytkowych ruin w komplecie z cmentarzem i pomnikowym drzewem. Tego zestawu jednak nie ma bądź też nawet nie wystaje ponad powierzchnię ziemi. Znowu wyobraźnia zaszalała, a ja cisnę krętą dróżką między lasem a polami, gubiąc po drodze kompas, w stronę Wolina. Kompas jest jednak na tyle ważny, że i jest zakończona sukcesem akcja ratunkowa.

Stacja kolejowa Wolin Pomorski wygląda na opuszczoną. Jeden tor jest całkiem rozmontowany, kasy są zamknięte. Zaczynam mieć wątpliwości, czy w ogóle coś tu jeszcze jeździ. Kilka dni temu jeździło, ale kto wie? Dzwonię na infolinię PKP i dowiaduję się, że najbliższy pociąg przewożący rowery jest o godzinie 13:40, skąd mogę się tego samego dnia dostać nie dalej niż do Koszalina. No to sobie wróciłem do domu. Dobrze, że przynajmniej mapy polskiego wybrzeża zabrałem ze sobą. Średnio jestem tym wszystkim wniebowzięty.

Jadę do Biedronki, żeby się nieco zapakować jedzeniem, bo nie mam już dosłownie nic, i jadę pozwiedzać Jomsborg - zrekonstruowany gród Wikingów. Poza jakąś wycieczką podchodzącą pod szkołę podstawową nie ma tam prawie nikogo. Wycieczka przemieszcza się dość sprawnie z miejsca na miejsce i nie przeszkadza w zwiedzaniu. Osada jest zrekonstruowana z ogromną dbałością o szczegóły. Wygląda trochę tak, jakby się tutaj cały czas mieszkało. No, tylko wojowie popłynęli dokądś połupić, popalić i pogwałcić. Na „strychu” jednej z chałup cała sterta kolczug i kaftanów.

Napatrzeć się mogę do woli każdemu detalowi, bo mi niespieszno. Tutaj nie ma rzeczy zbędnych. Wszystko ma swój cel i głęboki sens. Tu jest bardzo minimalistycznie a mimo to bardzo przytulnie. Prawie mam ochotę położyć się na wyłożonym baranimi skórami (zapewne wieloosobowym) łożu, albo posiedzieć na skórze dzika w zadymionym pomieszczeniu razem z (dość mało rozmownymi) paniami coś tam tkającymi. Chodzi o ten dym, ten zapach dymu cofający człowieka tysiące lat, i to ciepło niosące się w zimny i wietrzny dzień od palącego się na środku chaty ogniska.

Wróciwszy na stację kolejową decyduje się pod wpływem starszej pani jadącej do Kołobrzegu zakupić bilet do miejscowości Będzino pod Koszalinem, a stamtąd pojechać na kemping do Mielna a następnego dnia do domu. Pierwsza przesiadka jest w Goleniowie, gdzie korzystając z całej godziny zjadam na dworcu ciepły posiłek pod tytułem kebab nie w bułce. W Goleniowie okazuje się, że pociąg jedzie tylko do Kołobrzegu a na następny trzeba czekać kolejne dwie godziny. Tak więc decyduję się nie jechać tam, tylko wysiąść w Kołobrzegu i pojechać rowerem wzdłuż morza na wschód aż trafi się kemping. Brak mapy nie powinien być tu większą przeszkodą. Just follow the shore.

Na stacji dosiada się obok mnie pani i czyta tekst pod tytułem „Morderstwo w pubie – przykład inscenizacji rozprawy karnej” Z drugiej strony siedzi babcia, która tłumaczy, że była przekonana, że pociąg, na który czekamy, nie kończy trasy w Kołobrzegu. Tak szybko się to wszystko zmienia.
Chwila grozy to moment, w którym na stację wjeżdża opóźniony o piętnaście minut szynobus, w którym dość sporo ludzi skompresowanych w bynajmniej nie bezstratnym formacie. Konduktor oznajmia mi, że tu nie wejdę; ja mu, że nie mam zamiaru nocować na dworcu; ludzie wsiadają, wysiadają, następuje format dysku, zalogowani rowerzyści, którzy okazują się być Niemcami, kompresują się jeszcze mocniej i znajduje się trochę karkołomne miejsce. Lekko obrażony konduktor (jakby zły, że dopiąłem swego) oznajmia mi, że jak się tu komuś coś stanie przez mój rower to ja będę za to odpowiadał. Szybko się okazuje, że większość danych skompresowanych w pociągu to Niemcy. Dzisiaj u nich dzień wolny, więc jadą na długi weekend do Polski.

Gdy wjeżdżamy do Kołobrzegu na niebie nie ma pojedynczej chmurki. Cóż za bezczelna ironia. Zanim zapadnie zmrok mam jednak jeszcze trochę czasu. Jadę więc na wschód niesamowitą trasą rowerową R10 - Bike the Baltic, miejscami niemalże brzegiem plaży. Mijane po przeciwległej stronie bagna i rozlewiska cieszą oko. Myślę, że mógłbym tak długo jechać. Oczywiście z czasem trasa rowerowa przestaje być wyłożoną kostką alejką i zmienia się w drogę z betonowych płyt, leśną drogę bądź mało uczęszczaną wiejską ulicę – ale to nie zmienia zbyt wiele. Jest cudownie. Mijam miejscowości nawet nie mając pojęcia jak się nazywają, na nocleg zatrzymuję się dopiero w Gąskach, bo mam zamiar jeszcze sobie pochodzić po plaży.

Cała okolice poobklejana jest plakatami i innymi naklejkami reklamującymi sprzeciw mieszkańców przeciwko planowanej elektrowni atomowej. Nie pisałbym pewnie o tym, gdyby nie przydrożny krzyż dedykowany wyłącznie tej kwestii: na nim od góry do dołu wielkimi literami: BROŃ OD ATOMU.

Kemping zdominowany jest przez turystów niemieckich. Generalnie najazd. Ale zapytani o lokalizację recepcji kempingu sprawiają wrażenie zdezorientowanych; coś w stylu: a tak się tu rozbiliśmy, nie wiemy nawet czy tu jest jakaś recepcja. Na plaży już trudniej rozróżnić Niemców. Wieje tak, że nie ma mowy o zdjęciu z siebie nawet kurtki. Zachód słońca jest za to piękny. Wieczór jest dość zimny, około godziny dwudziestej drugiej idę pod prysznic w towarzystwie ręcznika, żelu pod prysznic (który sobie dziś kupiłem) oraz identyfikatora (bo prysznic jest z czasomierzem). Miałem zamiar zrobić sobie takie SPA jakiego dawno nie było, a tu proszę, jest tylko woda zimna i lodowata. No to mamy Ice Spa Health & Beauty Resort. Nie ma wyjścia, w Bałtyku cieplejsza raczej nie jest. Idę się więc rozmrażać wewnątrz śpiwora. Śpiwór gadżetem roku, cudnie grzeje.

Kemping „U Gienia” / Gąski
Obsługa:               bardzo mili ludzie, pani na pożegnanie nawet podała mi rękę.
Cena: (20 PLN)    ma się wrażenie, że można by cenę negocjować.
Sanitariaty:          jak prysznic będzie bez limitu czasowego i w większej ilości to będzie dobrze.      Tymczasem poniżej przeciętnej. Psuje ogólne wrażenie.
Lokalizacja:        Kemping duży, wyposażony we własne wejście na plaże. Na kempingu słychać szum morza – ale nie za głośno. Duży plus.



Dzień 7 (piątek) – Ustka Usteczka

Na dzisiaj pogoda zapowiada się wspaniale, planuję sobie postój w Mielnie z pobytem na plaży, ale bardzo szybko otrzeźwia mnie masakrycznie zimny wiatr na samym morzem. Pozostaje więc aspekt krajoznawczy. Trasą R10 przejeżdżam przez Sarbinowo i Chłopy (ładne domki ryglowe) i wspomniane Mielno, które już zaczyna tętnić życiem i aż strach pomyśleć, co musi się tu dziać w szczycie sezonu. Za Mielnem wjazd na mierzeję oddzielającą Jezioro Jamno od Bałtyku i już jestem w Łazach. Łazy trochę senne, tutaj sezon się jeszcze nie zaczął, ale zakupy na drogę jak najbardziej udaje się zrobić. W Łazach skręcam w stronę lądu za szlakiem R10.

Kolejny cel to Iwęcino opisany na mojej mapie jako Wioska Końca Świata. Nie wiem, dlaczego akurat Iwęcino, bo koniec świata to raczej nie jest (chociaż Biedronki tam nie ma). I już prawie jestem zawiedziony, że mapa tak podle mnie zwiodła, ale znajduję tamtejszy kościół. To jest coś, czego jeszcze moje oczy nie widziały: czternastowieczne cegły poukładane z gotyckim porządku w bardzo niewielką, wręcz przytulną świątynię, na którą położono gont. Prawdziwy, drewniany gont. Ta kombinacja przebija wszystko. Wrażenia wizualne pierwszorzędne. Niczym nie otynkowany kościółek z alpejskiej wioski. W Iwęcinie znajduję również opuszczony, lekko pokrzywiony, bardzo przyjemnie starzejący się domek o konstrukcji ryglowej. W nieodległej szkole dzieci właśnie mają długą przerwę. Mnie właśnie padły ostanie akumulatorki i próbuję skompletować jakiś zestaw baterii, który będzie miał dość mocy by robić zdjęcia.

Jadąc dalej R10 znajduje w Bielkowie świeżo zrobioną ścieżkę rowerową, która, o ile dobrze pamiętam wiedzie do samych Dąbek (nie mylić z Dębkami), czyli z powrotem nad morze. Jezioro Bukowno zostało więc okrążone i bez zbytniego ociągania się (bo na plaży zimno a wiatr wieje w plecy) docieram do Darłowa. Przed samym Darłowem droga mogła by być lepsza, biorąc pod uwagę jej rangę i zatłoczenie. Nie polecam, ale może już wkrótce będzie tu ścieżka rowerowa. Zrobiwszy zakupy jadę na rynek Darłowa, żeby nie było, że byłem a nie widziałem. Trochę przypomina rynki tych mniejszych górnośląskich miasteczek jak Mikołów czy Tarnowskie Góry. Czyli jest bardzo przyjemny.

Muszę wyglądać na lekko zagubionego (tak zawsze wyglądam, gdy wjadę rowerem do miejscowości większej niż tysiąc mieszkańców. „Wo du willst gehen?” zagaduje mnie łamanym niemieckim jakiś tubylec, który tłumaczy mi później, że sam jeździ często do Niemiec i tam ludzie zawsze są bardzo pomocni, więc on też to odwzajemnia. Nie wiem, czy wyglądam na Niemca, ale wygląda na to, że o tej porze nie spotyka się tu rowerowych turystów z Polski. Za Darłowem wjeżdżam na szlak Eryka i docieram do bardzo malowniczej farmy wiatrowej, która mogłaby robić za tapetę Windowsa. W dość głupi sposób omijam punkt widokowy w Cisowie (bo mi się nie chciało patrzeć na mapę i pedałować pod górkę). Zjeżdżam stromo w dół na miejscowość Kopań (nad jeziorem Kopań) i dalej do Palczewic, po czym (znowu głupio) pakuję się na szlak „Wzniesienia Barzowickie” zamiast szlakiem Eryka i trasą R10. Szlak wprawdzie nie jest stromy, ale nadaje się raczej tylko dla pieszych. Z pewnością doskonały dla miłośników łąkowej zieleni.

Ponieważ mam jeszcze dość czasu postanawiam nie jechać na nocleg do Jarosławca, tylko od razu do Ustki. To by dawało dzienny dystans około dziewięćdziesięciu kilometrów, ale nie czuję się jeszcze zbytnio zmęczony i mam wiatr w plecy. Tak można załadowanym rowerem jechać średnio trzydzieści kilometrów na godzinę i zachwytem patrzeć, jak odległości topnieją. Zatrzymuję się tylko gdy widzę coś ciekawego, jak na przykład perfekcyjna ruina dość pokaźnego domu o konstrukcji ryglowej w miejscowości Korlino. To był swego czasu olbrzymi dom, mało kto ma teraz taki. Teraz ma w sobie coraz mniej z domu a coraz więcej ze szkieletu. Po dwudziestu czterech kilometrach jazdy z wiatrem jestem może trochę wygłodzony, ale jest na tyle wcześnie, że po przerwie technicznej na jedzenie można pojechać do Ustki nieco okrężną drogą.

Zapuszczam się jeszcze w ustronne miejscówki Pomorskiej Krainy w Kratę: Starkowo, Peplino, Wodnica. Turystyczna gratka dla koneserów. W Niemczech takie miejsca są zazwyczaj odpicowane na błysk i zdobią okładki broszur i katalogów turystycznych. Tutaj żyją swoim życie i nie pokornie przyjmują na siebie ząb czasu.

Pod wieczór, nie czując specjalnego zmęczenia, docieram na kemping w Ustce. Kemping co prawda znajduje w bezpośrednim towarzystwie kościoła, ale na szczęście nie daje mi się to w żaden sposób we znaki. Panuje względna cisza. Na kempingu rodzina z Wrocławia rozłożyła się dużym namiotem ogrodowym. Poza nimi dwóch motocyklistów pochodzenia niemiecko-szwajcarskiego (czytam tablice rejestracyjne) i to tyle. W nocy zjechało jeszcze dwóch motocyklistów z Warszawy.

Kemping morski NR 101 / Ustka
Obsługa:                          starsi państwo na recepcji, złego słowa nie powiem
Cena/jakość: (23 PLN)    standardowa cena dla polskiego kempingu tej klasy
Sanitariaty:                      jak na polskie warunki to wysoka półka, nówka wyremontowana
Lokalizacja                     d… nie urywa, do plaży daleko, do kościoła parę kroków



Dzień 8 (sobota) - we... surrender...


Na dzisiaj mam bardzo ambitne plany – choć nie bardziej niż wczoraj – dojechać do Lubiatowa, Białogóry albo Dębek. Stamtąd do Trójmiasta jest już tylko spacerek – trzydzieści parę kilometrów do Wejherowa. Poranek jest dość ciepły, ale pochmurny. Coś wisi w powietrzu. Wisi na tyle nisko, że las na dalekim końcu łąki pod Wytownem dosłownie ginie w chmurach. Nie jesteśmy w górach, żeby las ginął w chmurach – nad morzem jesteśmy…

W Wytownie bardzo miły kościółek – widać w jego szachulcowej konstrukcji niemiecką rękę. Po starej murowanej wieży widać zaś jej średniowieczne pochodzenie, choć nie wygląda na taką, co by miała już dość zęba czasu. To nie jakaś wielka płyta, to kawał kamienia na kamieniu. Tak mi się wydaje, choć nic nie wiadomo – jest otynkowana. Zjeżdżam ze szlaku zwiniętych torów, żeby w miejscowości Objazda zobaczyć „reklamowany” na mapie osiemnastowieczny kościółek ryglowy (który okazuje się nie mieć absolutnie żadnych walorów estetycznych), a kiedy próbuję na tenże szlak kilka kilometrów dalej wrócić, okazuje się, że go praktycznie nie ma, albo też jest to wersja dla miłośników pchania roweru po łąkach i nieużytkach.

Jadę więc drogami asfaltowymi, ale to nie zmienia faktu, że dopada mnie kryzys. To jest znowu ta pogoda: zimno, wieje, deszcz wisi w powietrzu, człowiek głodny. Już w Gąbinie, czyli kilka kilometrów dalej bardzo kusząco reklamuje się trasa rowerowa do Słupska – kilkanaście kilometrów. To akurat tyle, żeby się załapać w Słupsku na jakiś pociąg i być w domu o w miarę sensownej godzinie. I już budzi się we mnie moja bardziej leniwa strona. Jestem za blisko domu, pokusa jest za dużo. Jakby nie było wyjścia – to co innego. Ale jest, to korzystam.

Skręcam w kierunku ogólnie południowym z zamiarem zaliczenia jeszcze jednego obiektu terenowego – pozostałości węzła kolejowego Gabel. Nie wiem, czy mam tę nazwę rozumieć z niemiecka – jako nawiązanie do licznych torów kolejowych rozwidlających się jak widelec, czy też może istniała w okolicy jakaś wieś o tej nazwie. W każdym razie na mapie ani śladu. Oj, trochę zły jestem na moją mapę. Trasa rowerowa jakoś inaczej wiedzie… Ale może jestem stronniczy – wszak ta mapa, w odróżnieniu od mojej poprzedniej, nie jest laminowana. Tak, to na pewno dlatego jej nie lubię i zwalam winę za pomylenie drogi.

Nawet mimo że później mi się tę drogę udało odnaleźć i nawet dokładnie to miejsce, gdzie linie kolejowe musiały się zbiegać, to jednak wieży ciśnień nie wypatrzyłem w gęstwinie porastającego wszystko lasu. Po niecałej godzinie jestem w Słupsku – zobaczywszy przedtem neogotycki folwark przerastający swoimi rozmiarami zamek w Będzinie (sic!) oraz przejechawszy się rowerem po drodze śmierci (droga numer 213) na odcinku miedzy Lubuczewem a jakąś inną miejscowością, która była już poza moją mapą i w której zaczęła się cywilizowana ścieżka rowerowa aż do Słupska.

W Słupsku już na dworcu kolejowym jestem punktualnie o godzinie trzynastej. Koleś przede mną kupuje bilet na pociąg intercity do Gdańska na 13:05. Więc ja za nim, już nawet nie patrzę na rozkład. I niedługo po czternastej jestem już w Trójmieście. Jest wręcz nieprzyzwoicie ciepło, świeci słońce. Już mnie to nie dziwi, nawet mnie to nie denerwuje. Za miesiąc wsiądę w Gdańsku w ten sam pociąg i pojadę nim dalej, przez Mazury na wschód. Do krainy błękitnych cerkwi i prastarej puszczy.

niedziela, 22 czerwca 2014

Telepatia

To pewnie zabrzmi niedorzecznie, ale coraz częściej obserwuję, że ludzie czytają w moich myślach. W większości to, co ja chcę im przekazać, ale nie tylko. Powoli przestaję znajdować racjonalne wytłumaczenie dla np. czyjejś nagłej zmiany zachowania, albo do tego, że ktoś robi aluzje do faktu, o którym nie ma prawa wiedzieć. Podobnie sam mam wrażenie jakbym czytał w myślach innych osób. Może wiem, co myślą, może mi się tylko tak wydaje; może wydedukowałem to po ich zachowaniu a może dotarło to do mnie inną drogą. Dziwne, niepokojące, fascynujące. I niech mi ktoś spróbuje wmawiać, że telepatia nie istnieje.

wtorek, 17 czerwca 2014

Wolę jak w filmie

Nie potrafię pisać; strasznie ciężko pisze mi się dokumentalnie; nienawidzę dat, godzin, nazw miejscowych w moich tekstach. Nie potrafię reportersko trzymać się faktów, relacjonować, tworzyć łańcuszek wydarzeń połączonych związkiem przyczynowo-skutkowym. Muszę pisać obrazami, malować literami, bez związku, słowem zapuszczać się w gąszcz wyobraźni i gonić za królikiem, który ukradł moje "pióro". Wolę jak w filmie robić kadry, kręcić krótkie sceny, epizody i tylko wrzucać jak zdjęcia do albumu.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Urwisko - wyprawa do krainy bogów.

Poszedłem na urwisko. I odważyłem się zrobić ten jeden krok do przodu...

Urwisko -  marsz na orientację, druga edycja - zemsta szalonego zielarza, trasa TTT - wyprawa do krainy bogów; dystans: 19 km w linii prostej; limit czasowy: 8 godzin.
mapa: 1:25000 czyli 1 cm to 250 metrów, aktualność mapy - lata 70; czyli mapa pokazuje sytuację sprzed 40 lat. Nie bardzo nam to ułatwia zadanie, ale na tym polega też cała zabawa.

Zespół: Strzał w kolano
Skład: Marta z Olsztyna; Ja z Gdańska



Jak tam wrażenia?

Etap I - rywalizacja


To mój pierwszy nocny marsz na orientację. Zaczynamy o dziewiętnastej i mamy jeszcze dwie godziny do zachodu słońca. Idziemy więc przez znane mi skądinąd osiedle aż do wejścia w las. Bo ogólnie to nie pierwszy taki marsz w mojej karierze. Potem kolejno zaliczamy punkty korzystając z tego, że jest jasno. Nie ma się na razie nad czym rozpisywać. Cały czas stresuję się tym, że będzie ciemno i co będzie jak będzie ciemno. Za punktem piątym znajduje się tzw. zadanie: w miejscu zaznaczonym na czerwono znajdź tajemny podziemny schron pełen magicznego ziela. Znajdź najdłuższy podziemny korytarz i przerysuj liść zioła, które tam znajdziesz. Coraz bardziej daje mi się we znaki zapadający mrok. Ten niemiły moment, w którym jest już dość ciemno, że czuć nadchodzącą noc, ale jeszcze za jasno, żeby światło latarki pomagało. Na punkcie ósmym, do którego docieramy około 21, znajduje się "czas-stop" - można oddać mapę i zrobić sobie do godziny przerwy. Organizator zapewnia wodę mineralną w małych butelkach, kanapki, batoniki oraz browara, od którego butelki należy jednak oddać na miejscu. Już widzę siebie chodzącego w nocy po lesie po browarze. Dlatego wypijam wodę mineralną i przelewam browara do plastikowej butelki. Jakiś mały łyczek się oczywiście ustom należy :)

Etap II - współpraca

Przed dziesiątą ruszamy dalej. Bardzo szybko się okazuje, że idziemy razem w kilka osób, ostatecznie robi się z tego osób osiem. Ta sytuacja pozwala się odrobinę zdrzemnąć, bo można iść w owczym pędzie. W pewnym jednak momencie prowadzący grupę sprawia wrażenie, że nie wie, gdzie tak na prawdę jesteśmy. Ja też nie wiem, i nie stresuje mnie to tylko dlatego, że to nie ja się zgubiłem, tylko ktoś zgubił nas wszystkich. A więc wspólnota zaginionych owiec. Teraz poważnie. Cofamy się mniej więcej do miejsca, w którym coś się przestało zgadzać, robię sobie pobudkę i z użyciem kompasu zaczynam na spółkę z Martą prowadzić grupę. Ona widzi w ciemności, którędy prowadzi ścieżka, ja patrzę na mapę i kompasem pilnuję kierunku. Znajdujemy punkt 10, potem 11. Za nami ciągnie armia latarek, która kołysząc się do góry, do dołu i na boki, przypomina armię Hatifnatów. Razem z armią Hatifnatów przedzieramy się przez las w stronę otwartej przestrzeni. Nad łąką zza chmur wyłania się kawałek księżyca. Dobrze, że nie wziąłem ze sobą aparatu.


Etap III - ratuj się, kto może

Na terenie podmiejskim po przeciwległej stronie lasów, gdzie wyszliśmy, rozdzielamy się. Dwie dziewczyny idą na nocny autobus, bo uświadomiły sobie, że jutro muszą wstać o szóstej. Jest około wpół do pierwszej. Do znalezienia pozostaje nam jeszcze sześć punktów. Idąc piaszczystą drogą przez las bez użycia najmniejszego źródła światła łatwo jest się zapędzić, bo człowiekowi nie chce się wyciągać mapy, a właściwie świecić na nią. Rozszerzone źrenice zwężają się bardzo szybko i dookoła znowu panuje przerażająca ciemność. Mamy za sobą kilkanaście kilometrów przez las i jeszcze się nie pogubiliśmy - jest dobrze, nawet jeśli niepotrzebnie nadłożyliśmy te półtora kilometra. Na skraju lasu spotykamy sarenkę. Nie jest przestraszona tylko chyba raczej zdziwiona. Nie ucieka. Pewnie nic nie widzi, gdy świecimy w jej stronę latarkami. Trzynasty punkt znajdujemy, bo to słup linii energetycznej - punkt terenowy. Trzeba spisać zawartość tabliczki na słupie. Przed znalezieniem kolejnego punktu atakuje nas poważny kryzys. Chodzimy tam i z powrotem po lesie nie bardzo mając pojęcie, co się dzieje. Marta chce wracać. Ja jestem głodny. Po przejściu kawałka drogi tam, z powrotem, po czym znowu tam i znowu z powrotem (to obłęd jakiś jest, człowiek o tej porze w tym miejscu już myśli nieco inaczej) w końcu skręcamy w przecznicę, gdzie spotykamy naszych, którzy wyszli z przecznicy naszej przecznicy. Na ich skrzyżowaniu znajdujemy kolejny punkt terenowy - tak mały, że i w dzień ledwie widoczny. Marta przyznaje się do kontuzji przez co jestem zmuszony iść szukać kolejnego punktu sam. O rany, całe 100 metrów samotnie w las. To straszne jest. Ale punkt znajduję. Dwóch ostatnich postanawiamy nie brać, ale w końcu przemógłszy się wspinamy się dwanaście poziomic do góry (podejście 45 stopni) z chirurgiczną precyzją znajdujemy ostatni na trasie punkt. Gdy przed trzecią nad ranem wychodzimy na osiedle, na północnym wschodzie robi się jasno.

Ten jeden brakujący punkt kosztuje nas bardzo dużo. Bo zostawiłem na karcie startowej jedno puste miejsce, co było złamaniem obowiązku kolejności potwierdzania punktów. Marta wyliczyła, że gdyby nie to, mielibyśmy piąte miejsce, a nie dziesiąte. Ha ha! Bardzo dobrze, bo ja mam niedosyt. Na następną imprezę też się wybieramy :)

piątek, 6 czerwca 2014

Misterium smaku - szybkie standardowe danie na wiosnę

Wzięło mnie lekko na gotowanie.

jedną cebulę kroimy z kucharskim zacięciem w kostkę i podsmażamy na oleju (ja tam daje rzepakowy, tak ładnie na żółto kwitnie) na dużej patelni. Kiedy jest już lekko podsmażona posypujemy obficie ostrą sproszkowaną papryką. Przez chwilę nad patelnią unosi się niesamowity i wspaniały zapach grzybów. Dorzucamy pokrojoną w dużą kostkę, nieobraną ze skórki cukinię oraz wkrajamy świeżego pomidora. Taki skład mieszamy i pozwalamy cukinii i pomidorowi lekko zmięknąć. Lekko doprawiamy ziołami prowansalskimi, nie przesadzamy. Na tarce ścieramy dwa ząbki czosnku i wrzucamy, gdy czujemy, że już cukinia zaczyna mięknąć.

W tym czasie w osobnym garnku gotujemy makaron, może być świderki, może być inny (dzisiaj jestem bardzo liberalny kulinarnie). Ważne, żeby nie rozgotować, może być nawet al dente, z tym, że bliżej do al niż do dente. Makaron wrzucamy na patelnię i lekko podsmażamy razem z całą resztą. W gotowe danie wkrajamy ser feta, ilościowo wedle uznania.

Wczoraj wyszło znakomicie i bardzo dobrze smakowało odgrzane w mikrofali, może to dzięki dość aromatycznej cukinii.

czwartek, 5 czerwca 2014

Za co kochamy wiosnę

Wiosnę kochamy bez wątpienia za młode ziemniaki, z których skórka odchodzi podczas mycia, a cała reszta nadaje się do zjedzenia. Takie ziemniaki gotowane w mundurkach nie rozpaćkają się po garnku, nie nasiąkną tym, co było w kranie.

Wiosnę kochamy również za pyszne i soczyste ogórki szklarniowe, które można zetrzeć na tarce, odlać nadmiar soku i dodać do nich świeży zeszłoroczny czosnek oraz grecki jogurt, który dojrzewał na starannie pielęgnowanych krzewach w pełnym greckim słońcu. Należy również dodać sól, która gdzieś tam była wydobyta, na potrzeby reklamy też na wiosnę.

Kochamy wiosnę za świeżą i chrupiącą pierś z kurczaka, uprawianą na najlepszym gruncie, dojrzewająca w soczystym słońcu i starannie wyselekcjonowaną ziarnko po ziarnku przez naszych ekspertów. Na wiosnę najlepiej kochać pierś z kurczaka smażoną na głębokim oleju z zerowego tłoczenia (albo nawet z tłoczenia numer minus jeden) z dodatkiem przyprawy do kurczaka. Pamiętajmy jednak, że musi to być przyprawa do kurczaka uprawianego na najlepszym gruncie i dojrzewającego w soczystym słońcu. Nie żadna inna. Bo to bardzo ważne jest...