piątek, 21 listopada 2014

Kiedy słońce było bogiem

Dziś po południu na piętnaście minut wyszło słońce. Ostatni raz widzieliśmy je dokładnie dziesięć dni temu. Przez ten czas non stop chmury, mgła. Piętnaście minut wystarczyło, żeby poczuć się lepiej.

Patrząc z innej strony: Przez ostatnie dziewięć dni przez niecałe dziewięć godzin można było swobodnie przemieszczać się w otwartym terenie bez użycia sztucznego oświetlenia. Dziewięć godzin, wieczność. W Oulu na północnym krańcu Zatoki Botnickiej niewiele ponad pięć. Stamtąd pochodzi kolejny już pracujący u nas Fin. Pięć godzin, ileż można w tym czasie zrobić. A dziewięć godzin? Przyjeżdżający do nas Hiszpanie dziwią się, jak u nas w ogóle da się żyć. Finowie jakoś koniec końców wracają do siebie. A Polacy zawsze tęsknią do ojczyzny. Takiż to świat.

A mnie się ciepło robi na sercu, gdy wspominam moje wspinanie się po hałdach w mojej małej śląskiej ojczyźnie. Naszło mnie to ostatnio już kilka razy. Żeby zobaczyć Tatry, których stamtąd nigdy zobaczyć mi się nie udało. Może jeszcze kiedyś.


poniedziałek, 17 listopada 2014

Galeria. O zmyśle orientacji.

Centrum handlowe, Galeria Riviera. Nie mylić z Riwierą. Poszedłem tam, bo poszedłem. Bo była blisko, bo coś musiałem kupić, i wreszcie, bo nigdy tam nie byłem, choć stoi już od ponad roku. Pamiętam jeszcze czasy, gdy dopiero ją budowali. Byłem na nich wściekły bo zabrali mi drogę, która istniała na mapie. Tylko na mapie. Mojej mapie. Musiałem się przedzierać przez chaszcze. Podobno przejście całości galerii bez wchodzenia do sklepów zajmuje wieczność. Tak mówią. Ja odwiedziłem dwie miejscówki, bardzo szczęśliwie szybko je znalazłem i w dość jak na galerie błyskawicznym tempie zakupiłem co chciałem i po około pół godziny skierowałem się w stronę wyjścia.

Mój (męski) zmysł orientacji wskazuje mi odległość i kierunek, ale nie akceptuje faktu, że na drodze stoi ściana. Wiem, gdzie mam iść, ale tam nie ma przejścia. Galeria handlowa to miejsce, gdzie chodzenie na przełaj może się skończyć na policji. Włącza się na chwilę (kobiecy) zmysł orientacji. Nie pamiętam dokładnie jak szedłem, pamiętam tylko parę miejsc, które mijałem, więc próbuję iść po łańcuszku zapamiętanych punktów charakterystycznych. Ale ten rodzaj zmysłu nie jest u mnie chyba na tyle dobrze rozwinięty. W pewnym momencie brakuje jakiegoś ogniwa.

W lesie potrafię przy pomocy mapy z samymi poziomicami oraz kompasu precyzyjnie nacelować na dowolny punkt. Kilometr dalej, dwa kilometry. A teraz się z pieprzonej galerii nie mogę wydostać. Może trzysta metrów do wyjścia? Jest wyjście ewakuacyjne, jest zabawa. Odchylam wielkie wrota. Pusty korytarz, zakręt, kolejne wielkie wrota, korytarz, jeszcze jedne drzwi. Jestem na jakimś podziemnym parkingu. Dobra, jak się wydostać z tego parkingu? Przecież nie pójdę po rampie dla samochodów. Zresztą, ona prowadzi do góry a ja jestem na poziomie 0. Dobra, odwrót do galerii. Jedne drzwi: "Dostawy". Drugie drzwi: "Tylko do użytku personelu". Nie jestem dostawą więc wchodzę w drugie drzwi. Nie jest dobrze, korytarze, drzwi, pewnie i kamery. Odwrót. Znowu wydostaję się na "zewnątrz". Podjeżdża policja. Szybko reagują, przechodzi mi przez głowę.

Z zimną krwią mijam radiowóz. Oczywiście panowie przyjechali w zupełnie innym celu. Na parkingu jakaś pani pali papierosa, pytają ją o drogę do jakiegoś sklepu. Ja za nimi pytam o drogę. Jak się okazuje, idąc tak jak samochodem trzeba obejść całą galerię od północy. Zupełnie bez sensu. Zatem jeszcze raz atakuję wejście dla personelu. I za którymiś wrotami jest galeria. Wtapiam się w tłum jak jakiś agent. Jestem prawie w punkcie wyjścia. Haha. Szukam czy mam ze sobą kompas. Czasami go ze sobą noszę. Nie dziś. Byłoby by śmiesznie.

No dobra, miło było ale się skończyło. Nad korytarzami znajdują się spoilery. Można sobie popatrzeć gdzie jest wyjście. Tymczasem zabawa przednia była. Czasami fajnie jest doświadczyć galerię handlową z innej perspektywy.


niedziela, 9 listopada 2014

Zupa dyniowa. Kulinarny horror halloweenowy

Środa, 29 października 2014. Zwykły dzień tygodnia.
Marta ugotowała zupę dyniową i już trzeci dzień z rzędu obiecuje, że da mi spróbować. Ma to być zupa dyniowa w wersji na bardziej słodko, z dodatkiem między innymi pomarańczy. Jestem bardzo ciekaw. Wreszcie ta chwila nadeszła. Jestem pod wrażeniem i jeszcze tego samego dnia idę do Biedronki i kupuję dynię. Wiadomo, że jeśli już kupię dynię, to nie będzie wyjścia.

Czwartek, 30 października 2014. Dynia kupiona, mosty spalone.

Marta dyktuje mi też przepis z zastrzeżeniem, że wszystko jest na oko, na co też się zgodziłem, bo sam gotuję na oko. Tym razem mam jednak mocne postanowienie trzymać się jej naocznego przepisu na tyle na ile pozwoli mi moje oko. Przepis brzmiał więc: dynia 1,5 kg, marchewka 2 sztuki, ziemniak 1 sztuka, pomarańcza 2 sztuki, skórka pomarańczy starta na tarce, cynamon, curry, sproszkowany imbir, sól, pieprz, miód. Kupuję więc wszystkie wymagane składniki rezygnując jedynie z miodu.

Piątek, 31 października 2014. Halloween.
W pracy pełno ludzi poprzebieranych za straszydła. Zamiast miodu kupuję blender.

Sobota, 1 listopada 2014. Kucharzu do dzieła.
Od krojenia i obierania dyni dostaję odparzenia na jednym z palców. Cały dzień na tym spędziłem, robiłem na raty, żeby nie zajechać nadgarstka. Wreszcie gotowe. Ziemniak i marchewka wydają się być przy dyni miękkie jak masło. Już się wszystko ładnie gotuje w garnku, czas na pomarańczę. Skórka sparzona, troszkę podgotowana na wszelki wypadek. Skórkę z pomarańczy próbuję trzeć na tarce, ale w ogóle nie idzie. Pakuję więc wszystko pod blender. A potem jeszcze pomarańczę. Jak leci. Bez zastanowienia wwalam wszystko to do zupy. Sypię ostrej sproszkowanej papryki, cynamon i imbir. Tylko jakoś nie mogę się przemóc, żeby dodać curry. Pobulgotać blenderem i zupa gotowa.

Wielkopomna chwila: degustacja: konsystencja kaszki, bardziej gęste niż niegęste. Smak. Dyniowo-pomarańczowy. No i co jest? Co to za piekący posmak na końcu języka.

Horror. Pełny gar zupy, starannie obieranej, krojonej, gotowanej dyni. Spieprzone. Nie do zjedzenia. Klątwa zupy dyniowej. Za drugim razem nigdy nie wychodzi.

Niedziela, 2 listopada.
Jest pomysł, jest nadzieja. Przez noc zupa bardziej zgęstniała, odchodzi od krawędzi garnka. Łyżka stoi jak nic. Upiekę z niej ciasto. Ciasto zupowe. To może być przełom w kulinarnej historii świata. Zupowo-dyniowo-pomarańczowe ciasto. Niestety nie posiadam zbyt wielu składników, żeby zrobić ciasto, więc wsypuję rodzynki, cukier, mąkę i proszek do pieczenia, na szybko mieszam i pakuję do naczynia żaroodpornego. To wszystko co mam. Kolejna wielkopomna chwila. Ciasto... nie nazywałbym tego ciastem. No dobra, lepsze niż ta zupa, nie czuć piekącego posmaku, natomiast konsystencja to gumowate (bardzo rozciągliwe!) ciasto zakalcowe o smaku dyniowo-pomarańczowym, choć smak pomarańczowy dominuje. Ocena: niedostateczny z plusem. Ten plus, bo się dało zjeść. Bo głodny byłem. To nie znaczy, że bym tym kogokolwiek poczęstował.

Wtorek, 4 listopada.
Kolejne podejście do ciasta. Zakupiłem jajka, margarynę, i więcej mąki. Zrobię ciasto jak człowiek i się nie będę tajniaczył po krzakach. Rozrabiam mąkę z margaryną, potem jajko i cały dyniowy wkład. Rodzynki, cukier, cynamon i dużo proszku do pieczenia. Potem zagniatam dosypując bardzo dużo mąki i podsypując proszkiem do pieczenia. Jeszcze dosypuję mąki, żeby ciasto było całkiem gęste. Zagniatam aż będzie odchodzić od ręki, podsypuję cały czas mąka i proszkiem do pieczenia. Taki lęk przed zakalcem. No i do pieca. Dałem z siebie wszystko, ciasto pięknie rośnie bez użycia termoobiegu.
Wielkopomna chwila. Degustacja. Jeszcze ciepłe, w ustach rozchodzi się smak pomarańczy i proszku do pieczenia... Jury orzekło też, że za suche. Za mało słodkie. Resztka cukru to za mało. Ocena dostateczny - można jeść, ale trzeba zapijać.

Czwartek, 6 listopada.
Ostatnie podejście. Zakupuję maślankę i cukier. Mniejszej ilości proszku do pieczenia pozwalam przereagować z niewielką ilością maślanki. Mniej mąki, więcej rodzynek. Ciasto rzadsze, ale odchodzi od ręki. Celebracja chwili pieczenia. Rośnie jak poprzednio. Wielkopomna chwila: ciasto zupowo-dyniowe runda trzecia. Mniej suche (choć wciąż) i to nawet jeszcze na drugi dzień. Konsystencja lekko piernikowa. Ładnie pachnie. Ocena dobry plus. Jeszcze nie jest to ideał, plus jest za to, że podobno ciasto dyniowe nie jest łatwe. A już tym bardziej jeśli robi się je z zupy.








środa, 5 listopada 2014

Najciemniej pod latarnią

Dlaczego pod latarnią jest zawsze najciemniej? Zawsze myślałem, że chodzi o to, że szukamy daleko zamiast rozejrzeć się wokół siebie. To zapewne też. Ale dzisiaj taka dodatkowa refleksja: gdy stoję w nocy pod samotną latarnią wszędzie dookoła jest ciemno, bo oczy przyzwyczajają się do jasności latarni. Gdy wejdę w "ciemny" las, po jakimś czasie moje oczy przyzwyczajają się i zaczynają widzieć coraz więcej i nie tylko to, co jest w zasięgu latarki. Z czasem coraz więcej aż do momentu, w którym dochodzę do wniosku, że gdy zapalę latarkę, przestanę cokolwiek widzieć. I tak dziś wieczorem (właściwie nocą ale w lekkim świetle księżyca) przejeżdżam rowerem kilka kilometrów po lesie zupełnie nie znając drogi i bojąc się zapalić lampki.

Tak latarnia ogranicza pole widzenia. Pod latarnią najciemniej - bo najmniej widać; bo widać tylko wąski wycinek rzeczywistości.