wtorek, 31 grudnia 2013

Colin Thubron "Po Syberii"



Podróżnik musi wierzyć w doniosłość miejsca, w którym się znalazł, a tym samym w swoje znaczenie
 
"Przez chwilę myślę, że mam przed sobą kolejnego pijaka ze wsi. Wtedy dociera do mnie, że to nie okno. To lustro." Tak, Syberia potrafi człowiekiem sponiewierać. Colin Thubron miał prawie sześćdziesiąt lat, gdy wyruszał w podróż po Syberii. Był koniec lata. Gdy wracał, temperatury spadały poniżej trzydziestu stopni Celsjusza. Nie zabrał ze sobą zbyt wiele dobytku. Co nie znaczy, że się na tę wyprawę nie przygotował.

Cała podróż jest starannie zaplanowana, wizyty u różnych ludzi poumawiane. Tego nie da się nie zauważyć czytając „Po Syberii”. Thubron nie jedzie na Syberię tylko w sensie geograficznym. On zagłębia się w Syberię jako stan umysłu. Najpierw wnikliwie studiuje przeszłość, potem ogląda na żywo jej konsekwencje. Przede wszystkim rozmawia z ludźmi. Z tych wszystkich zebranych próbek wyłania się obraz ludzi zagubionych we współczesności, nie rozumiejących jeszcze do końca tego, co się wydarzyło. Wyrwani ze swojego świata przez socjalizm, wciąż nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości po jego nagłym i niezrozumiałym zniknięciu. Trochę przypomina swoją "introspekcją historyczną" współczesnego niemieckiego (choć doskonale znanego w Anglii) pisarza W.G. Sebalda.

Thubronowska Syberia to więc swoista galeria postaci. W Jekaterynburgu Anglik daje się ugościć swojemu rosyjskiemu rówieśnikowi, który mieszkając sezonowo w szałasie na dzikim wysypisku, niedaleko miejsca, w którym zamordowano carską rodzinę, od 38 lat wędruje po Rosji. Zapijaczony potomek Rasputina, łudząco podobny do swojego słynnego krewnego; Sekretarz Generalny Instytutu Naukowego, który marzy o lepszych czasach dla nauki; komunistka, która nawet po przejściach obozu pracy próbuje wmawiać sobie, że komunizm był dobry; lekarz z rozpitej wioski pod kołem podbiegunowym, który z poczucia misji skazuje się na izolację z dala od rodziny; archeolog, który z uporem maniaka wierzy, że znalazł na Syberii ślady najstarszej ludzkiej cywilizacji.

Gdy patrzę na Syberię na dwóch kartkach A4, na nazwy miejscowości, rozsiane na odludziu, może trochę marzę, żeby tam być. Ale po lekturze Thubrona dociera do mnie, że to miejsce, z którego ludzie uciekają. To takie miejsce, w którym zaczynamy rozumieć i doceniać to, co mamy, ale i widzieć, że to, co mamy, przysłania nam to, czego nie mamy. "To w głębi duszy dobrzy ludzie" mówi lekarz z zagubionej na dalekiej północy wioski wręczając podróżnikowi plastikową torbę pełną ryb - prezent od jej mieszkańców.

Pod Syberią leżą najbogatsze pola naftowe na świecie. Co zostanie z Syberii, gdy i na nie przyjdzie czas?




Postanowienia noworoczne

Nigdy nie robiłem postanowień noworocznych, ale jako że już trzeci rok z rzędu robię sobie podsumowanie mijającego roku, żeby choć w zarysie wiedzieć, na czym mi minął, skupiając się na tym, co się udało, a nie co się nie udało, w tym roku zapisałem swoje w moim notesie również cele. Są wśród nich dwa cele twarde i cztery cele miękkie. Ale tak naprawdę wszystkie z nich są miękkie, bo każdy z nich mogę sobie zamienić na coś innego, co wpisze się w ogólną ideę żyć, poznawać, doświadczać, pokonywać siebie. Nie jestem niewolnikiem tego, co sam napisałem. Formułuje tylko cele osobiste, żadnych zawodowych, żadnych finansowych, tylko te niematerialne; rzeczy, których robienie pewnie się nie opłaca, ale na pewno warto.

Witold S. - o tym, jak pozory mylą.

Od Małgorzaty W. trafiłem prosto w "objęcia" Witolda S. Przeprowadzka z Krakowa do Gdyni w weekend nie jest prostą sprawą. W piątek jeszcze jestem w starej pracy, która nie odpuszcza prawie do samego końca, w poniedziałek muszę być w nowej pracy, która też nie ma zamiaru odpuszczać. Nie mam do dyspozycji samochodu.

Mniej więcej na dwa tygodnie przed datą przeprowadzki dzwonię do człowieka, któremu na imię Witold, w sprawie wynajmu pokoju. Pan Witold jest bardzo przyjazny i entuzjastyczny. Nie przeszkadza mu, że będę w Gdyni dopiero w dniu przeprowadzki. Umawiamy się, że jako gwarancję, że na pewno przyjadę tego pierwszego czerwca wpłacam mu 650 złotych kaucji. Dzięki temu mam ze swojej strony też gwarancję, że nie jadę do Gdyni w ciemno. Witold jakoś narzeka, że przesłałem mu tylko screena z wyciągu bankowego jako potwierdzenie, a nie nie wiadomo co. Coś strasznie dokładny jest.

Poniżej ogłoszenie z internetu:

Pokój w mieszkaniu bez właścicieli - w cenie wszystkie opłaty
Ogłoszenie wprowadzono: 12.05.2013
Cena:     650 zł

umeblowane
Rodzaj:     Pokój
Powierzchnia:     46,00 m2
Cena za m2:     14,13 zł
Miasto:     Gdynia
Informacje dodatkowe:     balkon, internet, kuchnia,
dane kontaktowe: Właściciel tel.: 501-243-***
[cenzura autora blogu]
Gdynia
Cena do negocjacji. W cenie wszystkie opłaty. Może być dla pary. Do wyboru jeden z pokoi w 2-óch mieszkaniach. Ciepło i cicho. Kompletne umeblowanie i wyposażenie. Okna PCV. W pobliżu pełna infrastruktura łącznie z Lidlem i Biedronką. 3 minuty do przystanków autobusowych. Nie jestem biurem nieruchomości. 


Sobota rano, a już raczej nie rano, tylko wczesne przedpołudnie. Po całonocnej prawie nieprzespanej nocy w kuszetce jestem półprzytomny. Witold (elegancki pan z wąsem koło 60-tki) przyjeżdża na dworzec i podwozi mnie do mieszkania swoim Citroenem. Samo mieszkanie trochę nie do końca przypomina mi to, co widziałem na zdjęciach w internecie. Zwłaszcza kuchnia i łazienka. Ale jestem zbyt zmęczony, żeby się nad tym zastanawiać. Wpłacam 650 złotych czynszu na pierwszy miesiąc i podpisuję papierek. Gdybym miał wybór, nie podpisał bym go. Ale nie miałem wyboru:

"Niniejszym kwituję odbiór zadatku od Pana [tu moje nazwisko oraz wszystkie moje dane z dowodu]  w kwocie 650 złotych tytułem gwarancji spisania umowy najmu pokoju lokalu mieszkalnego (poczynając od dnia 1.06.2013) mieszczącego się w Gdyni przy ulicy [adres udostępnię zainteresowanym] z kwotą najmu 650 zł w tym opłaty (prąd - gaz -) oraz kaucją powstałą z zadatku w chwili podpisania umowy. Opłaty dokonywane będą do 5-go każdego miesiąca. Brak wpłat w ciągu siedmiu dni po terminie w sytuacji nie podpisania umowy przez najemcę będzie oznaczać rezygnację z jej podpisania. Wpłacający oświadcza, iż mieszkanie widział i w całości je akceptuje, łącznie z jego wielkością, charakterem, rozkładem i wyposażeniem. Strony oświadczają, że są świadome, iż zgodnie z przepisami K.C. rezygnacja z podpisania umowy przez wpłacającego powoduje, że traci on zadatek w całości, a w przypadku rezygnacji przez przyjmującego musi on wpłacającemu zwrócić zadatek w podwójnej wysokości." [wszystko pięknie ozdobione podpisami] [ podkreślenia w tekście autorstwa autora blogu]

Tak więc zaakceptowałem mieszkanie w takim stanie jakim było, oraz zobowiązałem się do podpisania umowy, nawet jej nie widząc, pod rygorem przepadku kaucji. No ale cóż było robić. Trzeba było się wziąć za sprzątanie mieszkania, które pozostawiało dość sporo do życzenia. W moim pokoju nie stroniono od papierosów i chyba nawet różnych innych "palideł". Witold szybko otworzył okno, żeby nie za bardzo dawało po nosie. Na odchodnym spisał liczniki (ciekawe po co) i powiedział, że obowiązuje nas tajemnica umowy handlowej czy coś takiego: jeśli ktoś z moich współlokatorów dowie się, ile płacę, to będzie musiał mi podnieść, żeby nie było żadnych ... no wie pan, [ten tego]. Tak, na pewno za pokój 8m2 (!!!) 650 złotych to jak za pół darmo. A umowę mi podrzuci w najbliższym czasie.

Po jakichś trzech dniach poznałem dotychczasowego współlokatora, który mieszkał tam już prawie rok. Darek miał koło 40-tki ale wyglądał na 50. Typowy robotnik. Piwko, papieros i takie podobne. Dość szybko stracił cierpliwość do światła, które nadmiernie palimy oraz wody, której przesadnie nie oszczędzamy (my tzn. ja oraz para, która się wprowadziła w tym samym dniu). Zaczęły wychodzić rozmaite "kwiatki". Darek pokazał mi umowę, którą nieświadomie w pośpiechu podpisał przyłapany w najmniej odpowiednim do tego momencie (tu tylko panie Darku podpisik i załatwione). Nie przeczytałem jej dokładnie, ale Darek wskazał mi na parę ciekawostek, jak na przykład opłaty licznikowe po przekroczeniu pewnego wcale nie dużego zużycia, konieczność wykonywania remontów w mieszkaniu.

Mamy więc niezbyt ciekawą sytuację. Niebawem, najpewniej w najmniej spodziewanym momencie wpadnie do mnie Witold z umową (tylko tu panie Piotrze podpisik i załatwione). Wtedy będę lekko do tyłu finansowo. Robię więc rozeznanie sytuacji, w jakiej się znalazłem i próbuję znaleźć wyjście.

Patrzę do internetu. Ogłoszenie zniknęło. Można to uznać w sumie za logiczne. Na szczęście na komputerze zapisałem stronę z ogłoszeniem. Tego się Witold raczej nie spodziewa. Podczas naszej rozmowy telefonicznej prosił o napisanie maila, przy czym wyraźnie podkreślił, żeby zacząć od słów "w nawiązaniu do dzisiejszej rozmowy telefonicznej", tak żebym w razie czego nie miał do czego się odnieść, bo jak mu udowodnię, że w rozmowie powiedział to, a nie tamto. A powiedział dużo ciepłych słów na temat mieszkania swoim ciepłym i budzącym zaufanie głosem. Takie sformułowanie jest dość oczywiste i nie wiem w jakim innym celu aż tak by to podkreślał. Na szczęście w mailu umieściłem link do strony internetowej z ogłoszeniem. Szukam w internecie podobnych przypadków, nic nie znajduję, szukam coś nieco o prawach konsumenta, ale wszystko wskazuje na to, że wpadłem jak śliwka w kompot. Mogę sobie odpuścić za cenę kaucji, ale kto chce płacić 1300 złotych za miesiąc mieszkania w norze. Dzwonię do rzecznika praw konsumenta, ale o czym mamy rozmawiać, jeżeli Witold mi nawet nie przedłożył umowy. Moja jedyna szansa leży w udowodnieniu mu, że dopuścił się oszustwa lub innego niedozwolonego działania.

W temacie oszustwa: w zamieszczonym ogłoszeniu oprócz informacji o braku opłat licznikowych znalazły się zdjęcia z kuchni i łazienki pochodzące z innego mieszkania. Różnica między zdjęciami a rzeczywistością to jakieś 20-30 lat skoku cywilizacyjnego. Idea jest taka, że w jednym ogłoszeniu reklamujemy dwa mieszkania, przy czym wybiórczo zamieszczamy zdjęcia tego, co najlepsze. To klasyk znany od dawna, a ja się dałem złapać.

Ja tymczasem dalej stoję w miejscu i pozostaje mi bezsensowne czekanie aż dostane umowę, bo bez niej tak na prawdę nie jestem w staniu podjąć żadnych kroków (np. prawnych, chociaż nie mam na nie czasu ani ochoty). Próbując więc zasymulować sytuację braku czasu idealną do "tylko tu panie Piotrze podpisik i załatwione" i informuję Witolda, że służbowo wyjeżdżam na dwa tygodnie do Holandii i wrócę właśnie tak wraz z końcem miesiąca, w związku z czym chciałbym od razu załatwić wszelkie formalności. W piątek Witold dzwoni do mnie najpierw, że za chwilę podjedzie do mnie do pracy, ale jakieś pół godziny później dzwoni, że tak się spieszył, że go policja zatrzymała i tak dalej. Coś jakby próba wzbudzenia we mnie poczucia winy. Myślę sobie: szkoda, że cię straż pożarna nie zatrzymała. Nie mniej jednak Witold trzyma haczyk mojej podróży służbowej dość mocno, bo po jakimś czasie wysyła sms-a z zapytaniem kiedy wracam. Nie jest to bynajmniej śmieszne. Okłamując Witolda tak bardzo dokładnie wyobraziłem sobie tę hipotetyczną sytuację, że dwa tygodnie po rzeczonym sms-ie stała się ona rzeczywistością.

W międzyczasie próbuję zebrać informacje na temat wizyt Witolda w moim pokoju. Od Darka wiem, że jest to stosowana tu praktyka, ale jakoś o dziwo nie udaje mi się złapać go na niczym, co dawało by mi argument przeciw. Jest jednak pewna zasada, która mówi, że im więcej ktoś mówi na temat uczciwości, tym bardziej prawdopodobne, że coś ma na sumieniu. Trochę podobnie jak z Jarosławem Kaczyńskim. Przekładając na Witolda: bardzo stara się robić wrażenie człowieka uczciwego, dokładnego i skrupulatnego. O reszcie uświadamia mnie Darek, z którym nie waham się wypić piwa w zadymionym papierosami pokoju: Witold ma kilkanaście mieszkań w Gdańsku, dochodów z żadnego z nich nie zgłasza do Urzędu Skarbowego. Wiem, bo moja ciotka pracuje w Skarbówce. Okazuje się więc, że najlepsze sposoby to sposoby najprostsze. Szantaż.

Nie jestem urodzonym szantażystą i w sumie nie czuję się dobrze robiąc ludziom takie rzeczy, ale w tym momencie znajduję się w sytuacji defensywnej i nie mam oporów. Studiuję internet pod kątem domowych sposobów ściągania odcisków palców, pod kątem prawnych aspektów zgłaszania do Skarbówki umów wynajmu mieszkania i podobne. Na smsy od Witolda odpowiadam w sposób bardzo szczery i bezpośredni, co zostaje odebrane przez niego jako bezczelne ("zrobił się strasznie arogancki"), w rozmowach z nim z lubością podkreślam swoją bliską znajomość z Darkiem (który zresztą opierniczył mnie jak do niego mówiłem na "pan"). Wygląda to z rozmowie z Witoldem mniej więcej tak: on mówi: pan Darek, ja mówię: Darek, on: pan Darek, ja: Darek. Być może więc Witold podejrzewa mnie o złamanie tajemnicy handlowej (słusznie zresztą:).

Przychodzi ten moment, gdy Witold przybywa w moje skromne progi celem podpisania umowy. Jest 26 czerwca, dość późno, żeby szukać na szybko nowego mieszkania. Jestem w oczach Witolda bardzo podatny na szantaż. Ale ja już znalazłem nowy pokój i definitywnie nie chcę mieszkać dłużej w tym miejscu. Dlatego wiem, że nie podpiszę tej umowy. Z początku Witold próbuje odstawiać scenę pod tytułem "no gdzież ja tę umowę włożyłem" (oj żałosnyś jest Witold). Umowa się jednak znajduje, a ja sobie ją z premedytacją czytam. Mam czas. Z nowych ciekawostek jest (bardzo na moją rękę) zapis, że zgadzam się na zajęcie swoich dóbr w przypadku zalegania z płatnością, co wywołuje we mnie tym razem już szczere i spontaniczne oburzenie. Witold się tłumaczy, że te wszystkie zapisy powstały w wyniku jego doświadczeń z dotychczasowymi najmującymi, ja zaś tłumaczę mu z iście adwokackim zacięciem, iż takie sprawy rozwiązuje się przy pomocy właściwych do tego organów prawnych takich jak policja, sąd czy (z naciskiem na zapewne nieprzyjemne dla Witolda słowo) prokuratura, a nie za pomocą jakichś dziwnych (żeby nie powiedzieć: szemranych) zapisów w umowie, która jest pełna różnych haków dających pole do wieloznacznych interpretacji i nadużyć, w związku z czym tej umowy w takiej formie nie podpiszę.

W odpowiedzi dowiaduję się, że skoro nie chcę tej umowy podpisać, znaczy to, iż na pewno mam jakieś nieuczciwe zamiary, bo przecież uczciwy i mający zamiar terminowo płacić człowiek nie bałby się zapisu o zajęciu swoich dóbr. [Oj, przeginasz Witold, zaraz po du**ie dostaniesz.] Nie mówiąc tego, co myślę, wyjaśniam bardzo rzeczowo i z dużą liczbą szczegółów cały mechanizm jego (Witolda) działania - po to, żeby wiedział, że wiem: sposób, w jaki formułuje ogłoszenie (na jego oczach czytam na komputerze zapisane ogłoszenie i porównuję je z rzeczywistością), w jaki prosi o napisanie maila, następnie jaki papierek podsuwa mi do podpisania wraz ze wskazaniem na zawarte w nim haczyki i ich konsekwencje, wreszcie sypię z rękawa faktami na temat jego postępowania wobec poprzedniego lokatora, chwaląc się przy tym znajomością z nim (nie daj Boże go więcej spotkać ani chwalić się znajomością z nim) jak i innymi faktami, jakie poznałem od Darka (Darka, nie pana Darka). Jednym słowem Witold jest w defensywie, ale jeszcze o tym nie wie, gdyż prosi mnie o podpisanie oświadczenia, że odmawiam podpisania umowy, na co piszę, że w związku z rażącą niezgodnością przedłożonej mi umowy z ofertą, w oparciu o którą wstępnie zobowiązałem się podpisać umowę, odmawiam podpisania umowy, oraz że niniejsze oświadczenie nie przekreśla moich roszczeń do zwrotu kaucji. Teraz już Witold wie, że jest w defensywie i zdecydowanie zmienia ton, sugerując, że jeżeli nie chcę podpisywać umowy, to się bez żadnych sporów ani wzajemnych żalów rozstaniemy a on mi zwróci kaucję.

Bitwa jest wygrana, ale trzeba uważać, bo wojna się jeszcze nie skończyła. W późniejszej rozmowie telefonicznej podkreślam, że kaucję mam mi zwrócić do ręki, w przeciwnym razie nie oddam kluczy. Witold prosi mnie, żebym przyniósł to oświadczenie, które podpisywałem pierwszego czerwca. Wiem, że będzie chciał je dostać z powrotem i wiem, że nie mam obowiązku mu go oddawać. Ale mnie wystarczy zdjęcie. Na pożegnanie Witold faktycznie oddaje mi kaucję w gotówce i prosi o papierek oraz o podpisanie kolejnego: iż nie roszczę żadnych dalszych pretensji. Nie roszczę, mam go w d***ie.

Koniec bajki. Nauczyłem się z niej (już na konkretnym przykładzie), że ci, którzy najwięcej mówią o uczciwości, są najmniej uczciwi; że najprostsze metody są najlepsze; że życie to nie bajka i trzeba mieć oczy wkoło głowy albo po prostu szczęście. Darek, któremu na pierwszy rzut oka nie w życiu bym nie zaufał, pożyczył ode mnie 50 złotych na trzy dni przed moją planowana wyprowadzką. Dałem mu ze świadomością, że tego nie dostanę z powrotem, ale że jest to niejako zapłata dla niego, za tę nieoszacowaną pomoc. I co? Nic, wziął i oddał.

Małgorzata W. - parę słów na temat chciwości

U Małgorzaty W. wynajmowałem pokój na krakowskim Prądniku Czerwonym przez równe dwa lata. W rozmowie telefonicznej pani Małgorzata wydawała się osobą bardzo miłą. Przy podpisywaniu umowy widać było jednak, że jest bardzo skrupulatna. Umowa obejmowała dwie strony z bardzo dokładnie sprecyzowanymi warunkami użytkowania mieszkania, natomiast samo mieszkanie dość szczelnie oklejone było różnymi karteczkami informującymi co należy a czego nie należy robić. Z pewnością należało zamykać drzwi do kuchni podczas gotowania, gdyż od ostrych zapachów pani Małgorzata mogła dostać ataku torsji. Z powodu astmy nie można było również używać w łazience dezodorantów ani innych intensywnych zapachów. Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ludzie miewają różne dziwactwa.

Gdy się wprowadzałem, pani Małgorzaty nie było na mieszkaniu. Była w szpitalu na jakiejś operacji na serce. Miała zapewne dość stresujące życie. Miała wielkie czteropokojowe mieszkanie, w którego trzech pokojach mieszkaliśmy my: ja, Kuba i Paweł. W dzień po wprowadzeniu się do mieszkania Paweł wyłowił ze skrzynki pocztowej za pomocą jakiegoś triku zawiadomienie adresowane do Małgorzaty informujące o mającym się odbyć zajęciu komorniczym. Na ten dzień na wszelki wypadek wziąłem ze sobą laptopa i lustrzankę do pracy. Ale nic się nie wydarzyło. Małgorzata miała dwójkę dzieci. Zamężną córkę Kasię, która się wydawała z urody dość podobna do niej, oraz syna Michała, informatyka, który robił wrażenie człowieka mającego ochotę zabić. Ni cześć, ni dzień dobry, żadnej odpowiedzi nie dało się od niego usłyszeć. Jeszcze nigdy tak gburowatego człowieka nie spotkałem. Ten dom na pewno nie kojarzył mu się dobrze. Mąż pani Małgorzaty był (jest) znanym krakowskim ornitologiem, doktorem nauk przyrodniczych. Miałem przyjemność uścisnąć jego dłoń. Nie wiedziałem wtedy kim jest. A i tak była to większa przyjemność, niż całe dwa lata z panią Małgorzatą. Byli rozwiedzeni. Mając na uwadze fakt, że cały blok należał do spółdzielni mieszkaniowej pracowników naukowych nie miałem wątpliwości z jakiego powodu i z czyjej inicjatywy doszło do rozwodu. I nie nazwę tego po imieniu.

Chciwość pani Małgorzaty zakwitła pewnego wiosennego dnia, gdy wręczając nam informację ze spółdzielni mówiącej o zmianie cen za rozmaite media (nie pamiętam dokładnie za co, dokładne cyfry mam z maila) z 1,26 zł na 1,19 zł za jednostkę, następnie z 1,30 zł na 1,23 zł oraz wreszcie z 1,85 zł na 1,41 zł zapowiedziała rychłą podwyżkę czynszu. Bardzo chciałem być wobec niej złośliwy i zasugerować obniżkę czynszu zamiast podwyżki, ale jakoś się powstrzymałem i w bardzo grzecznym i stonowanym mailu oświeciłem Małgorzatę, że zmiana z 1,30 na 1,23 to nie podwyżka, tylko obniżka. Kwestia podwyżki zaginęła bez śladu. Na szczęście pozostała wspaniała korespondencja mailowa, np:

Witam, Nawiązując do poprzedniej informacji o podwyżce czynszu na rok 2012 informuje że spółdzielnia przysłała informacje o podwyżce czynszu dopiero od maja 2012. Pismo zostawiam do wglądu na lodówce. Po przeanalizowaniu rachunków za prąd, gaz i internet, opłaty od kilku miesięcy są na stałym poziomie.
Dlatego ustalam jedną cenę za media w wysokości 72 zl miesięcznie
czynsz    *00 zl
internet    20 zł
media       72 zł
Razem  *92 zł  miesięcznie do maja 2012
Pozdrawiam
Małgorzata W.


Mail i karteczki były jej jedynym środkiem komunikacji. Potrafiła nie odzywać się do człowieka, tylko pisać karteczki. Nie potrafiła mi powiedzieć, że jeden dzień po terminie płatności za czynsz nadal nie ma pieniędzy na koncie, choć się ze mną normalnie widziała, tylko karteczkę pisała. Współczułem jej dzieciom, że musiały się w takim domu wychowywać. Paweł traktował Małgorzatę z przymrużeniem oka, mówił, że w tym domu obowiązują inne prawa fizyki. Zastanawiałem się, czy przy wyprowadzce naliczy mi odsetki za jeden dzień zwłoki z przelewem, bo taki punkt też był w umowie.

Jednym słowem, pani Małgorzata uosabiała skąpstwo i niepohamowaną chciwość. Z czasem przestałem się dziwić, skąd biorą się jej problemy ze zdrowiem i trudno mi było zdobyć się na jakieś współczucie dla niej. Byłem już nawet bliski wyprowadzki do jakiejś innej lokalizacji w Krakowie. Tak się jednak złożyło, że wyprowadziłem się całkiem z Krakowa. Całkiem z południowej Polski.

Tu się jednak historia nie kończy, ponieważ wpłaciłem 500 złotych kaucji i jakoś nie miałem zamiaru żegnać się z tymi pieniędzmi. Gdybym mi na nich nie zależało, nie spędził bym kilku godzin na doprowadzaniu pokoju do takiego stanu (w tym układu mebli) jaki zastałem na samym początku. Po niespełna miesiącu od wyprowadzki zadzwoniłem do pani Małgorzaty (od razu z podpiętym do telefonu dyktafonem), żeby zapytać, czy wszystko w porządku z pokojem i kiedy dostanę kaucję. Dowiedziałem się w tej do bólu grzecznej konwersacji, że nie dostanę całej kaucji, gdyż zaistniała konieczność uprania sofy, na której spałem (jak się w sumie okazuje, zupełnie niepotrzebnie używałem prześcieradła) oraz dywanu (w sumie to mogłem stawiać rower na dywanie, a już na pewno nie zajeżdżać odkurzacza próbując oczyścić go z psiej sierści) przez specjalistyczną firmę oraz wymycia okien, gdyż są brudne. Nie chciałem się wypowiadać na temat tego, co jest w jej mieszkaniu brudne (okap, na którym została biała plama jako relikt mojej próby umycia go), natomiast okno jest od dłuższego czasu zaparowane od środka i nie jestem w stanie go rozkręcić. Nie dała sobie wytłumaczyć, że rzeczy się zużywają. Bo to by ją pozbawiło pretekstu to zgarnięcia kaucji. Poza tym, pokój musi zostać gruntownie odnowiony, ponieważ ma się wprowadzić nowa osoba. Nie kłóciło się to w jej opinii z faktem, że wielokrotnie podkreślała, iż w najbliższym czasie ma zamiar sprzedać to mieszkanie, gdyż jest strasznie drogie w utrzymaniu.

Umówiliśmy się, że mam zadzwonić za tydzień. Tydzień później dowiedziałem się, że blat tak zwanego stolika nie trzyma się jego podstawy. Próbowałem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek się trzymał, czy tylko był przyklejony kilkoma kroplami jakiegoś kleju. Tym nie mniej poinformowałem Małgorzatę, że życzę sobie przedłożenia faktur za czyszczenie dywanu i sofy, gdyż w przeciwnym razie potraktuję jej postępowanie jako próbę wyłudzenia i będę stosował dalsze kroki, oraz że nie pozwolę, żeby za moje pieniądze remontowała sobie mieszkanie. Urząd Skarbowy zostawiłem sobie na wypadek ostateczności. Kwota, jaką miała mi wypłacić do ustalonego dnia stopniała z 250 złotych do 200 złotych. Miałem w tym czasie dostatecznie dużo innych stresów, żeby jeszcze się z nią wykłócać. Jednak kiedy trzy dni po ustalonym terminie pieniędzy dalej nie przelała, zadzwoniłem i jej powiedziałem, żeby skończyła ten cały cyrk, się dalej nie ośmieszała i po prostu przelała te pieniądze. Wystarczyło przypuszczalnie zmienić ton na taki, jakim się mówi do dziecka albo ucznia w podstawówce. Pieniądze się nagle znalazły na koncie.

Nie wierzę, że płaciła Urzędowi Skarbowemu podatek od tego dochodu. Szkoda mi było na znaczek i kopertę, żeby wysyłać umowę do Skarbówki. A może po prostu nie potrafię być mściwy. Czego mnie nauczyła pani Małgorzata? Nie wiem, czy mogę opublikować nazwisko pani Małgorzaty. Ale życzę jej z całego serca, żeby została na starość sama ze swoimi pieniędzmi. Takie noworoczne życzenia. To powinno wystarczyć.

niedziela, 29 grudnia 2013

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

Coroczny świąteczny spacer po raz kolejny zaprowadził nas w miejsce, gdzie tereny PKP zarastają roślinnością drzewiastą, gdzie nieużywane od lat szyny padają łupem złomiarzy. Ale o ile to jest normalna, naturalna a być może i pożądana kolej rzeczy, bo po co mają szyny rdzewieć jak można je wtórnie przerobić, i po co ma kilkadziesiąt (?) hektarów świecić pustką, skoro może produkować tlen, o tyle zdecydowane NIE mówię wyrzucaniu tam śmieci. Wiem, że ten teren wygląda nieestetycznie (ruiny kolejowej zabudowy), ale to nie jest żadne usprawiedliwienie.

Wśród sterty śmieci, a właściwie na samym jej wierzchu leży praca licencjacka autorstwa pani Anny Lenart (równolegle widnieje również nazwisko Kostka; zapewne w związku z zawarciem związku małżeńskiego) zamieszkałej najprawdopodobniej w Orzeszu, gdyż praca licencjacka (datowana na czerwiec 2013) zatytułowana jest "Podatki i Opłaty Lokalne Gminy Orzesze", natomiast Orzesze jest oddalone od miejsca wyrzucenia śmieci na tyle daleko, że można powiedzieć, że to już nie nasze podwórko. Nie czytałem tej pracy, ale domyślam się, że w Orzeszu sporo płaci się za wywóz śmieci. Poza tym "praca" zawiera pewne informacje na temat jej autorki lub kogoś z jej rodziny.

Praca została napisana na WSBiF w Katowicach pod kierunkiem prof. K. Znanieckiej. Są też podane jakieś inne namiary, jak np. numery 798-879-285 (po wybraniu numeru włącza się poczta głosowa Orange; spróbuję jutro o wcześniejszej porze) oraz 32-33-61-072 (jak nic numer stacjonarny).

Jeśli ktoś wie coś na ten temat, chętnie się z nim skontaktuję. Niech się ludzie chociaż nauczą chronić swoje dane osobowe.

sobota, 28 grudnia 2013

Słowo

Ostatnio, tj na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy, doświadczam czegoś jakby mocy sprawczej słowa pisanego. Słowo jest napisane pod czyimś adresem, ale jest dla adresata niedostępne. Coś jak napisanie na papierze toaletowym. A dzieje się tak, jakby mój przekaz odebrał. Może to zbieg okoliczności, trzy-cztery przypadki na miesiąc.Wolę wierzyć, że nie. Słowo od zawsze miało moc.

piątek, 27 grudnia 2013

świąteczny krzyż

Jak co roku cieszę się na święta (no prawie jak co roku) i co roku jeszcze bardziej cieszę się na tę chwilę, gdy wreszcie będę mógł wyrwać się z powrotem z tak zwanego "domu rodzinnego".

W międzyczasie jest "życzę Ci, żebyś", co równie dobrze mogłoby brzmieć: "Życzę sobie, żebyś" zawierające pewne sugestie, co mam w życiu robić i co jest dla mnie najlepsze oraz wieczne narzekanie w stylu "a trzeba to", a potrzebne to", "a musisz to robić", "a po co to", następnie tłumaczenie się z wszystkiego co robię, które uświadamia mi, że tym, co chcę w życiu zrobić to w najlżejszej wersji zapaść się pod ziemię, zniknąć stąd. Albo najlepiej nic nie mówić, bo jak się coś powiedziało, to potem trzeba się tłumaczyć, w przeciwnym razie zostanę uznany za aspołeczną jednostkę. Bo jak wytłumaczyć człowiekowi, który wszystko sprowadza do pieniędzy, że nie wszystko, co się opłaca warto robić. Jeśli coś kosztuje, jest złe. Bo kosztuje. Należy mieć wyrzuty sumienia, że się coś kupiło. Tak wychowany człowiek ma skrzywienie na całe życie.

Człowiek jest skazany na swoich rodziców, nie może udawać, że ich nie ma, nie może udawać, że jest sierotą. Nie zgadza się z nimi i to już jako prawie 30-latek, ale w odruchu obronnym już częściowo się do nich upodobnił, bo w przeciwnym razie dawno by zwariował. Znieczulił się, uciekł do swojego świata. A potem uciekł i próbuje wrócić do normalnego świata. I tylko od czasu do czasu jak głupi cieszy się, że jedzie do domu. A tam widzi, gdzie się wychował. Płakać się chce. Ale przynajmniej po płakaniu jest lżej na sercu.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wieża ciśnień

Wodociągowa wieża ciśnień przy ul. Gallusa (Katowice, dzielnica Brynów) została zbudowana w 1912 r. w celu zaopatrzenia w wodę pitną mieszkańców osiedla. Około 1918 roku teren wraz z wieżą kupiła kopalnia. Przez prawie 60 lat wieża służyła górnikom dostarczając wodę do łaźni. W latach 80. została wyłączona z użytkowania.

http://www.wiezecisnien.eu/Katowice_Brynow.htm

Wieżę znam od wczesnej młodości, na tyle długo, że jej widok był dla mnie czymś zupełnie normalnym, tak jak morze dla rybaka i góry dla górala. Lekko zwężająca się ku górze podstawa z cegły o wysokości około 10 metrów kończy się misternym zwieńczeniem i przechodzi w paskowaną zgniłozieloną głowę niczym makówkę zadaszoną okrągłym szpiczastym dachem w stylu kapelusza Chińczyka zbierającego ryż. W owej makówce mieści się zbiornik na wodę. Dziś już pusty.

Wieża stoi o dziwo niezamknięta. Być może dopiero od niedawna. Ale i tak wszystkie okna zamurowane lub pozabijane płytami pilśniowymi. Na pierwszy poziom wchodzi się po stromych drewnianych schodach. Podłoga nie wszędzie jest pewna. Dalej metalowe schodki z poręczą. Na drugim piętrze wielka sala. Ciemno jest na zewnątrz, ciemno jest w środku, nie obejdzie się bez latarki. Powietrze stoi w miejscu, jest tu dość ciepło. Do góry prowadzi przy ścianie następna drabinka kolejne cztery metry do góry. Na trzecim poziomie wita nas spód wielkiego metalowego zbiornika mocno osadzonego na grubych ścianach. Na nich pełno gołębich odchodów. Jest tu jeszcze duszniej niż poziom niżej.

Dopiero po jakimś czasie daje się zauważyć jeszcze jedna drabinka, najpierw wiodąca po ścianie a potem wpasowująca się w wąską przestrzeń między metalowym zbiornikiem lekkimi ściankami wieży ciśnień. Na górze są gołębie, trzepoczą się jak szalone, zaczynam się bać, jakby to był thriller Hitchcocka. W końcu się udaje, uspokajają się. Między zbiornikiem na wodę a ściankami wieży prowadzą szczelnie wytapetowane gołębimi odchodami deski, po których idąc można obejść zbiornik dookoła. Na skraju zbiornika i na nielicznym poprzecznych belkach siedzą gołębie. Jest klaustrofobicznie.

Wokół mnie osiedle, na którym spędziłem dzieciństwo i młodość. Dopiero po kilkunastu latach dane jest mi zobaczyć to miejsce od środka. Dlaczego? Bo tak naprawdę nigdy o tym nie marzyłem. Już nie mieszkam w Katowicach. Nigdy nie wiadomo, kiedy następny raz przyjdzie mi zobaczyć się z wieżą ciśnień.

niedziela, 22 grudnia 2013

Klaser

Trafiają w moje ręce dwa klasery pełne znaczków pocztowych - znaczków polskich w całych seriach, znaczków węgierskich, rosyjskich, jakiś niemiecki. Lata osiemdziesiąte, niektóre trochę starsze, niektóre trochę młodsze. Te znaczki miały zostać wyrzucone. Bezczelnie zostawione na śmietniku. Kuzyn wyprzątał mieszkanie, brat uratował znaczki.

Nie obędzie się w tej całej prostej i nieskomplikowanej historii bez puenty. Znaczki znaczkami, a na końcu albumu powycinane z różnych anglojęzycznych kolorowych czasopism obrazki porno, powkładane niczym znaczki. Patrzę na to w sumie z pewnym zdziwieniem. Potem wracam do znaczków i zdziwienie mija. Lata osiemdziesiąte, komuna. Wtedy to było coś. A teraz to już na nikim nie robi wrażenia.

piątek, 20 grudnia 2013

Zespół dnia następnego

Zespół dnia poprzedniego znany jest każdemu, mnie też się zdarza, ale tylko w postaci lekkiej suchości w ustach. Taką samą suchość, albo nawet większą miewam po zjedzeniu dużej ilości pizzy. Więc nie ma dramatu. Może dlatego bardziej daje mi się we znaki zespół dnia następnego.

Dopada mnie czasami coś takiego, gdy widzę ludzi chodzących na siłownię, na aerobik, pracujących i studiujących, kupujących to i tamto. Ludzi zabieganych, którzy wykorzystują każdą chwilę na maksa. Żeby jak najszybciej osiągnąć sukces: zawodowy, osobisty czy jaki tam inny. Tylko ja nic nie robię w kierunku np. awansu zawodowego, choć podobno mam potencjał. Nie chce mi się brać udziału w wyścigu szczurów, to nie jest na moje zdrowie. Czym więcej zarabiam tym więcej wydaję, i wcale nie oznacza to, że jestem bardziej szczęśliwy. Jestem tylko pozornie szczęśliwy, bo nie mam czasu na zastanawianie się. Ale życie i zdrowie łatwo przelatuje jak piasek między palcami.


Cały ten świat się niedługo załamie. Czym prędzej tym lepiej. Pracujemy coraz więcej, żeby coraz więcej zarabiać, ale nie mamy czasu, żeby cieszyć się tym co mamy. Spirala się nakręca. Potem umieramy młodo jak pewna 24-letnia dziewczyna pracująca na Indonezji w branży reklamowej. Mój współlokator potrafi pójść do pracy, po pracy pójść na imprezę, wrócić o 7 rano, pójść do pracy, po pracy pójść do znajomych i wrócić koło północy, potem pójść spać na parę godzin i rano znowu do pracy a za dwa dni powtarza cykl. Więcej napojów energetycznych i kawy, trzeba przecież żyć na maksa, żeby osiągnąć sukces i być szczęśliwym.


NIE, TAK ŻYĆ NIE CHCĘ!

Sukces to mieć to, co się chce.
Szczęście to chcieć to, co się ma.

czwartek, 19 grudnia 2013

tak zwani "przyjaciele"

Nie mogę w tym roku spędzić Sylwestra z moimi znajomymi. Pewien kolega, który pewien czas temu zmienił swój światopogląd na skrajnie prawicowy już ostatnim razem robił mi pewne niemiłe uwagi na temat mojego pochodzenia i po prostu wiem, że albo ja, albo on. Powiedziałam znajomym, że jeśli on będzie na tej imprezie to mnie nie będzie. No ale on jest dostawcą taniego alkoholu, więc oczywiście miejsca dla niego nie mogło zabraknąć. Ale kiedy czegoś potrzebują, zawsze do mnie przychodzą ze swoimi problemami albo się wyżalić...

To się nazywa sprzedać przyjaźń za alkohol. Smutne.

środa, 18 grudnia 2013

Żwawy marsz po pracy

Tak nazywa się cotygodniowa "impreza" organizowana przez trójmiejskie koło rowerowe. Wybrałem się na nią, ponieważ aa dowiedziałem się o niej (logiczne, że gdybym nie wiedział to bym nie poszedł) be marsz miał się odbywać w nocy (co dało mi kopa, żeby wreszcie kupić sobie czołówkę), następnie ce w lasach (oliwskich; ale generalnie chodzi o to, że w lasach) i w końcu de dystans trzynastu kilometrów idealnie dopasowywał się do moich potrzeb wysiłkowych po ośmiu godzinach siedzenia w pracy.

Przybyło osób około 15-20 i poszliśmy. To miała być krótka wycieczka, ale krótko dotyczyło nie dystansu, tylko czasu poświęconego na ten dystans. Obowiązywało tempo żwawe (6km/h), natomiast niektórzy w tym ja trzymali tempo 5km/h, co przez prowadzącego spacer zostało nazwane mułem bagiennym. 2,5 godziny zmieniło się w 3 godziny po tym jak poszliśmy w okolicę zoo. Najpierw jedna brama pokonana górą i dołem jak komu wygodniej, potem kolejna brama, której nikt się nie spodziewał. W międzyczasie zza kolejnego płotu świeciło na nas z ciemności efektem czerwonych oczu stado lam. Nic nie daje takiego kopa jak stado lam świecących na czerwono oczami.

Z trzynastu kilometrów zrobiło się piętnaście. Godzina dwudziesta pierwsza. Wracam do domu. Ulice rozświetlone latarniami. Zdążyłem już zapomnieć, że od pięciu godzin panuje ciemność. Ale gdyby tak raz na jakiś czas zgasić całe miasta...

niedziela, 15 grudnia 2013

Pamiętnik z Okersu Poswtania Warszaswkiego



W czerwcu 2010, obroniwszy pracę magisterską już w kwietniu, i mając za sobą jedną nieudaną rozmowę kwalifikacyjną oraz rundkę roznoszenia CV po szkołach, dostaję pracę w Poznaniu przy obsłudze telefonicznej niemieckojęzycznych klientów pewnego znanego operatora komórkowego. Mojemu promotorowi, chcącemu wysłać mnie na studia doktoranckie, uciekam niczym panna młoda sprzed ołtarza. Tymczasem już po trzech miesiącach wracam z Poznania z totalnym upadkiem wiary w siebie, z poczuciem, że całe pięć lat studiów to czas stracony. Nagle budzę się w otaczającym mnie świecie i uświadamiam sobie, że nie umiem nic... Przegrywam kolejną rozmowę kwalifikacyjną. Potem zostaje tylko wyjazd do Niemiec jako pracownik inwentaryzacji. Życie na walizkach i na krawędzi rzeczywistości. Na granicy ryzyka. W grudniu praca się kończy, w styczniu jestem już na krawędzi depresji. Czarne myśli cisną się coraz natrętniej do głowy...


Tak się zaczyna:


PAMIĘTNIK  Z  OKRESU  POWSTANIA  WARSZAWSKIEGO

JETZT HALTE DURCH –
und sei die Not auch groß.
Gott hat die Stunde schon bedacht,
da Er dir Hilfe bringt.


Czwartek, 13.01. 2011
Wysyłam CV na stanowisko specjalisty ds. obsługi prenumerat niemieckich.

Piątek, 14.01.2011
Około godziny 14 otrzymuję maila od rekrutantki, że zaprasza mnie na rozmowę w poniedziałek na 12:00 do Warszawy. W pierwszej chwili chcę zrezygnować: umowa o dzieło, nie wygląda to dobrze. Dla odwleczenia decyzji w czasie piszę jednak dyplomatycznego maila z paroma pytaniami. Odpowiedź nie jest specjalnie zachęcająca, ale w międzyczasie zmieniam zdanie: co mi szkodzi pojechać? Piszę, że na rozmowie się pojawię. Uświadamiam sobie, że dotarcie do Warszawy na godzinę 12 może okazać się niemożliwe. Pobudka o wpół do piątej i dziesięciominutowa perspektywa przesiadki, chyba że ma się stówkę na Intercity.

Sobota, 15.01.2011
Trwa kombinowanie i sprawdzanie różnych scenariuszy wydarzeń. Piszę na gg do Uli i pytam czy by mnie nie przenocowała w Warszawie. Ula nie wchodzi jednak na gg. Nie mam do niej aktualnego numeru telefonu. Nocleg w Zwoleniu nie wchodzi w rachubę, tam się przede wszystkim nie ma jak dostać w niedzielę wieczorem. Poza tym warunki noclegowe są niezbyt dobre. Ostatecznie mama załatwia nocleg u krewnych w Radomiu, stamtąd mam w niedzielę rano „uderzyć” na Warszawę.

Niedziela, 16.01.2011
Wszystko idzie zgodnie z planem. Siedzę w pociągu, który ma być w Radomiu około 17:30. Niestety wujek ma zapowiedziany mój przyjazd na około 19. Nie chce mi się czekać na dworcu 45 minut a kolejna zmiana godziny spotkania to już jakoś nie bardzo. Idę z ciężkim plecakiem na rynek w Radomiu, tylko po to, by stwierdzić, że nikogo i nic tam nie ma. Wujek na samym wstępie każe mi kupić bilet na jutro. W domu częstuje mnie rosołem i innymi przejawami polskiej gościnności.

Poniedziałek, 17.01.2011
Wujek odprowadza mnie pod sam dworzec. Przedtem robię sobie kanapki. W Warszawie koło stacji Warszawa Zachodnia dostaję skurczów żołądka. Stres. Na dotarcie na miejsce mam półtorej godziny. Mimo to jestem właściwie na czas i to bez żadnych przerw. Trochę przeceniłem swoje umiejętności. Znalezienie właściwej siedziby firmy okazuje się nieco trudniejsze niż znalezienie numeru 74. Do tego dochodzi budynek E, a jakby tego było mało, znalezienie właściwej klatki schodowej też jest nie lada wyzwaniem. Praca jest jakby znaleziona. Nie ma większych wymagań. Będzie tylko ciężka harówka. Ile zrobisz tyle zarobisz. Na początek dobre i to. W środę i czwartek ma być szkolenie. Jak tylko znajdę mieszkanie, będę mógł rozpocząć pracę. Po rozmowie kwalifikacyjnej czekam na Natalię, która z różnych względów znalazła się w tym dniu w Warszawie i chce mi zapłacić za już napisane kilka stron pracy. Długo czekam, ale zostaję podwieziony. Na Dworcu Zachodnim słyszę zapowiedź, że o 16 odjeżdża PKS do Tarnobrzega. Mam 15 minut. Po serii nieporozumień w kasie biletowej (najpierw pytam o bilet do Tarnobrzega, potem dziwię się, że jest taki drogi, a potem mówię, że jednak do Zwolenia) kupuję bilet. W autobusie doznaję swoistego odprężenia. Przez prawie godzinę bus jeździ po Warszawie. Trudno mi jest to zrozumieć. Około 19 jestem na miejscu. Załatwiam nocleg u Uli na noc z środy na czwartek.

Wtorek, 18.01.2011
Plan na dzisiaj: Rundka na dworzec w celu znalezienia połączenia do Warszawy na dzień następny; wycięcie i pocięcie starego suchego świerka, kolejna rundka po mieście w celu znalezienia połączenia z Internetem bezprzewodowym, która kończy się niechybnie koniecznością udania się do kafejki internetowej. Tamże wyszukiwanie ofert wynajmu pokoju w Warszawie, po powrocie do domu nerwowe dzwonienie. Ostatni punkt w planie to spotkanie z księdzem proboszczem w ramach wizyty duszpasterskiej, które jest chyba najbardziej stresującym do tej pory wydarzeniem. Odgrzewanie starych kotletów oraz smażenie nowych. W ogniu piekielnym. Pies ma więcej obiektywizmu i zrozumienia dla ludzkich spraw niż ksiądz. A koń widzi więcej w klapkach na oczach niż niejeden ksiądz.

Środa, 19.01.2011
Pierwszy dzień szkolenia. Startuję o 6 rano na dworcu w Zwoleniu. Autobus ma być w Warszawie o 9, ale kierowca mówi, że w praktyce będzie przed 10. To za późno. Na przedmieściach Warszawy zaczynają się potężne korki: to tłumaczy czemu autobus w praktyce jest tak późno. Przy pierwszej lepszej okazji „ewakuuję się” z autobusu i idę do metra. Stamtąd już szybko na miejsce szkolenia, zdążam bez zbytniego pośpiechu. Pierwszy dzień szkolenia nie wygląda dobrze, wszystko wydaje się bardzo trudne, czarno to widzę. Dostrzegam nowe perspektywy, jakie otwiera przede mną to wielkie miasto: Pałac Kultury i Nauki, Wisła, Metro. Mam dużo czasu, idę na ulicę Niską, gdzie ma się rzekomo znajdować biuro pośrednictwa wynajmu. Znalezienie właściwego adresu jest nawet dla wprawionego posiadacza mapy nie lada wyzwaniem. Wolę szukanie grzybów w lesie. Gdy wreszcie udaje mi się znaleźć właściwy budynek, okazuje się, że nigdzie nie ma tam żadnego biura pod podanym adresem. Ostatecznie okazuje się, że biuro jest w prywatnym mieszkaniu. I żadnej tabliczki, totalne zero informacji. W zamian za 150 złotych dostaję namiary na trzy pokoje po bardzo konkurencyjnych cenach. Wtedy pojawia się oferta z ostatniej chwili. 500 złotych, bardzo blisko metra, decyduję się pojechać tam na samym początku. Jeszcze przed obejrzeniem mieszkania rozmawiam kilka razy telefonicznie z właścicielką. Mieszkanie nie robi na pierwszy rzut oka specjalnie dobrego wrażenia. Poniekąd wkopałem się, zanim jeszcze zobaczyłem mieszkanie. W rozmowie ustaliłem, że będę mógł się wprowadzić od razu i zapłacić tylko za połowę miesiąca. No i w zamian za pisemną umowę. A umowę mam tylko na dwa tygodnie, więc jest to takie raczej mieszkanie na przetrzymanie. Kilkanaście minut później jestem na siebie wściekły: Mieszkanie w moich oczach coraz bardziej zaczyna być meliną. Wszystko stare i zniszczone, łazienka aż żal patrzeć, w kuchni brudno, nie ma gdzie usiąść, do swojego pokoju wchodzę przez pokój sąsiada, który nie stroni od papierosów, co wyraźnie czuć. Sąsiada jeszcze nie ma, na telewizorze leżą płyty z serialem „Kryminalni”. Jezu, w co ja się wpakowałem! Syn właścicielki nie wygląda na inteligenta, ale na szczęście i nie na kryminalistę. Taki prostolinijny robotnik. Mój sąsiad jest na szczęście stosunkowo normalny. Stosunkowo, bo nic w jego mniemaniu nie stoi na przeszkodzie, żeby jeszcze tego samego dnia chcieć pożyczyć ode mnie 20 złotych, które mi zamierza oddać, „jak kiedyś pójdziemy na piwo”. Wiem, że mi nie odda, więc pożyczam 10 i mówię, że ma być w poniedziałek w gotówce. Mówi, że mi położy w pokoju a ja, że ma mi oddać do ręki. Lepiej żeby za wcześnie mi tego nie oddał, bo potem będzie chciał pożyczyć więcej. Nie ma mowy. Niewielkiej postury sąsiad, którego imienia albo zapomniałem albo w ogóle nie znałem, pracuje na infolinii jako telemarketer i wciska ludziom prawie srebrne wisiorki po samych tylko kosztach przesyłki w wysokości 15 złotych.

Czwartek, 20.01.2011
Po krótkim czterogodzinnym szkoleniu jestem wolny, ale nie mam co ze sobą zrobić do godziny 17. Jeżdżę bez sensu po mieście, mam bilet dobowy to się przecież nie może zmarnować. Jest zimno, wieje wiatr, zaczyna prószyć śnieg. Czuję się jakbym był bezdomny. Jest w tym uczuciu szaleństwo, jest wolność, ale i niewyobrażalny wręcz smutek. Na Dworcu Centralnym sprawdzam pociągi do Radomia. Po cholernie długim czasie udaje mi się doczekać na autobus jadący na Dworzec Zachodni, gdzie sprawdzam PKS-y do Zwolenia i dochodzę do wniosku że sytuacja jest nieciekawa. Zdążenie na cokolwiek może nie być łatwe. Na Zachodnim próbuje złapać SKM czyli szybką kolej miejską. Jeden pociąg mi ucieka, bo nie potrafię znaleźć właściwego peronu. Na jednym peronie znajdują się mianowicie po lewej tor 21 a po prawej tor 23. Kurwa, co za jebane miasto. SKM odjeżdża z toru 22. W międzyczasie udaje mi się kupić nawet fajną i niedrogą torbę na laptopa i jeszcze parę podręcznych rzeczy. Będę komputer ze sobą nosił do pracy, przynajmniej już nie będę musiał wszędzie chodzić z wielkim plecakiem. Z Ulą idziemy do Sfinksa zjeść coś, bo jestem cholernie głodny mimo trzech bułek kupionych na dworcu, nie wspominając już o czterech ciasteczkach zjedzonych na śniadanie. Wreszcie czuję się jak człowiek, nie jak bezdomny włóczęga. I tu po raz kolejny odnoszę wrażenie, że moje życie przestaje być zwykłe, że zaczyna być wędrówką, która nie wiem gdzie i jak się skończy. Wspominamy dawne czasy, trochę optymizmu mi dziewczyna wlewa w serce. Opowiadam o swoim życiu i mam wrażenie, jakby wszyscy ukradkiem słuchali z zaciekawieniem. Może to i nie jest normalne, ale czuję się w tym momencie po prostu nieziemsko cudownie.

Piątek, 21.01.2011
Dzień, o którym wczoraj mówiłem: „zobaczymy jutro”. W pracy dostaję proste rzeczy, sama automatyka, łatwiejszych skanów do wprowadzania chyba mi na początek już nie mogli dać. Mimo to i tak nie wierzę, żebym zarobił coś ponad 50 złotych tego dnia. Tyle tylko że się utrzymałem przez ten dzień. Z pracy wybiegam wściekły. Na sam koniec trafił mi się trudny przypadek akurat jak się spieszyłem na pociąg. Do tego wszyscy do mnie wydzwaniają jak szaleni. Bob, który tego samego dnia tylko wcześniej też wracał z Warszawy, dzwoni i się pyta, czy „mam coś” na dzień Babci. Dobrze wiedzieć. Odpowiadam pytaniem: czy wie, gdzie na tym jebanym warszawskim dworcu są kasy biletowe. Latam po dworcu tam i z powrotem aż w końcu ustawiam się w kolejce przed kasą PKP IC bo innych kas nie ma. Oczywiście można tam kupić bilety KM oraz PR, ale po co to pisać, niech się ludzie domyślają. Wieczorem jestem w Zwoleniu.

Sobota, 22.01.2011
W zasadzie nic ciekawego. Przepakowywanie się, oglądanie filmów na kompie i próby stworzenia jakiegoś fajnego albumu ze zdjęciami. Nieudane ze względów technicznych.
Coś niedobrego dzieje się z Piscasą.

Niedziela., 23.01.2011
Spanie do godziny 11, śniadanie, odśnieżanie, potem w sumie trochę filmów, czyli w praktyce nic. Ucieczka od rzeczywistości. O 17 odjeżdża autobus do Warszawy. Jedzie aż z Tarnobrzega i spóźnia się aż o 45 minut. Jest zimno, pada śnieg. Na samych przedmieściach Warszawy okazuje się, dlaczego mógł mieć takie opóźnienie. Zatrzymuje się na światłach i już nie rusza. Kierowca prosi ludzi, żeby wysiedli i zaczęli pchać. Ja na pewno wysiadam i już nie wsiadam więcej. Idę do metra.

Poniedziałek, 24.01.2011
Okazuje się, że mój sąsiad nie jest w stanie zasnąć bez telewizora. Idę spać w pół do pierwszej, telewizor gra, budzę się około piątej, telewizor gra, wstaję przed szóstą, telewizor gra. Mówi, że lepiej mu się zasypia przy telewizorze. I ciągle przygłupawe filmy dla nastolatków na DisneyChanel. Pieniędzy oczywiście nie oddał. W pracy trochę trudniejsze rzeczy niż w piątek, chyba dzisiaj nie zarobię na jedzenie. Jestem głodny, głupawe śniadanie i kilka kanapek to za mało na 12 godzin. Zostaje godzinę dłużej w pracy, to już standard. Po pracy najpierw jazda na SGH w poszukiwaniu neta (jest sieć ale maksymalnie 3 kreski), potem na politechnikę (jest zabezpieczona sieć niezabezpieczona) a w końcu na ostatecznie bezowocne poszukiwanie wejścia na Akademię Rolniczą. Znowu czuję się jak bezdomny.

Wtorek , 25.01.2011
Codziennie rozmawiam z Ulą przez telefon. Nie starczy mi kasy na koncie do końca tygodnia, jeśli tak dalej pójdzie. Ale: jeśli tak dalej pójdzie, to dzięki niej od początku miesiąca chyba będę pracował na 1,5 etatu o ile nie więcej. Patryk, którego nie znam, pisze mi smsa, że rozmawiał z kierowniczką i że ta zadzwoni do mnie niedługo. Nie bardzo wiem nawet z jakiej firmy. Z Pauliną umawiam się na następny dzień na rozmowę w cztery oczy. Po pracy. A propos pracy: dzisiaj zarobiłem chyba na jedzenie. Na bilet dała mi babcia w niedzielę. Dzisiaj jest pierwszy dzień, w który w metrze chce mi się spać, powoli kończą się zapasy wyspania z poprzedniego miesiąca. Szkoła Główna Handlowa ma kilkanaście hot-spotów WiFi, Paweł [brat - przyp. aut] pomaga mi je znaleźć. Jest tylko jedno ale: nie wchodzi gmail. Pani Paulina przysłała mi na maila adres spotkania, a ja nie mogę wejść na pocztę. Ściągam z neta Thunderbirda i w domu instaluję. Powinno się udać. Jeśli nie to w pracy jest jeden komputer z netem do ogólnego użytku. Szukam nowego pokoju, ale sam nie wiem, czy na razie szukać. Poniżej 600 trudno coś normalnego dla siebie znaleźć. Poczekam do jutra.

Środa, 26.01.2011
Mam wrażenie, że w pracy dają mi łatwe rzeczy do robienia. Ale dobrze, właśnie o to chodzi, trzeba przecież zarobić. Mam 18% błędów. Norma to 2%. W następnym tygodniu muszę zejść mocno poniżej 10%. Na wywieszonych statystykach mam średnio po 100 kuponów dziennie, co daje około 50 zł dziennie, czyli 1000 zł. Czyli mogę już jeść. W pracy na kuchennym kompie sprawdzam adres firmy, do której idę na rozmowę kwalifikacyjną. Z pracy wychodzę już w pół do czwartej, żeby zdążyć jeszcze wpaść do SGH żeby wysłać Paulinie CV. Niestety Thunderbird nie działa. Cholera jasna, zaczyna się robić gorąco. Loguję się na administratora, ściągam na szybko TheBata, niestety ten też nie jest skonfigurowany, nic nie działa. Biegam po SGH w poszukiwaniu ksera, żeby mieć to CV chociaż wydrukowane. Na jednym kolejka i nikogo z obsługi. Szukam drugiego. Na rozmowę o dziwo udaje się zdążyć, jestem nawet przed czasem. Jazda jest bardzo szybka: rozmowa po polsku i po niemiecku, potem podrzucam CV (masz CV, a to świetnie; rzut okiem; o, studiowałeś w Katowicach, fajnie), robię test językowy (obiektywnie trudny, subiektywnie fajny i prosty), potem idę słuchać, jak inni przeprowadzają rozmowy, potem jest przerwa a po przerwie zapoznaję się z systemem i mam już dzwonić. Żadnej ankiety mi się nie udaje przeprowadzić, jest bardzo dużo automatycznych sekretarek i odmów. Po pierwszej spalonej rozmowie idę przed siebie, nie ma odwrotu. Kierownik mówi, żeby się nie przejmować, mało komu udaję się pierwszego dnia zrobić ankietę. Od jutra pracuję na 1,5 etatu. Za jedną ankietę mam 3 złote brutto, Nie wygląda to źle, jeśli zrobię chociaż 4 na godzinę to będzie fajnie. Umowa o dzieło po raz drugi. 12-13 godzin pracy dziennie. Jak tylko zacznie mi działać poczta mailowa to się wezmę za rozsyłanie zaproszeń na mój pogrzeb. Wsiadam do metra jadącego w przeciwnym kierunku. Zorientowałem się dopiero przed samą stacją końcową. Ale do Biedronki i tak bym nie zdążył, bo jest tylko do godziny 21. Nie wiem, co ja właściwie będę jadł. Jestem głodny i chce mi się spać. Nie wiem jak właściwie w ogóle może się chcieć spać jeśli się umiera z głodu. Sąsiada dzisiaj nie ma, dzięki Bogu, wreszcie odrobina wolności. Gotuję makaron i myję włosy jednocześnie, bo nie ma czasu. I tak pójdę spać dopiero o 12.

Czwartek, 27.01.2011
Staje się cud. Dwadzieścia minut przed trzecią koordynatorka mówi, że nie ma już żadnych zamówień do wprowadzania do bazy danych. Szybko jadę na zakupy do Biedronki. Po drodze wsiadam w niewłaściwy tramwaj. Zawsze się jakaś sensacja po drodze trafi. Chcę zostawić zakupy w domu i tu kolejne „wrażenia”: nie da się otworzyć drzwi. Nic tylko kopać. A tu Piotrek (syn właścicielki) wraca. Okazuje się, że mieszkanie jednak jest zamykane. Dowiaduję się, że nie mam klucza, bo i tak pierwszy wychodzę i ostatni wracam. A ja nigdy nie wiem, kiedy wrócę – mówię z wyrzutem. Do szczęścia potrzebuję jeszcze żelu pod prysznic i pasty do zębów. Pasta się kończy a od trzech dni myję włosy mydłem w płynie. W drugiej pracy jest bardzo wesoło. Siedzimy sobie i ankietujemy klientów. Udaje mi się zrobić 8 ankiet razy 3 złote brutto to 34, czyli prawie 20 złotych netto, plus nieco ponad 100 wpisów z pierwszej pracy to około 50 złotych, co w sumie daje 70 złotych; 1400 złotych miesięcznie, za 12 godzin pracy, nie licząc dojazdów. Reszta pozostaje milczeniem.

Piątek, 28.01.2011
Milczenie staje się jeszcze większym milczeniem. W DC (pierwsza praca) jest około dwóch godzin przestoju. Nie ma żadnych skanów i tylko nieliczni mają maile do odpisywania. Przerwa techniczna to z niezrozumiałych dla mnie przy czym nie jest, z pewnością jednak dlatego, że za każdą minutę przerwy technicznej trwającej powyżej pół godziny muszą płacić 20 groszy za minutę. Już 20 minut przed trzecią jestem wolny. Po drodze do CCP (drugiej pracy) wysiadam na stacji Ratusz Arsenał żeby wyrobić sobie na ulicy Senatorskiej kartę miejską. Okazuje się, że punkt obsługi klienta niedawno się spalił. Przeniesiony na stację metra, o czym informuje mnie ochroniarz ZTM-u. Bilet miesięczny imienny: 78 złotych – to znacznie taniej, niż w Katowicach. Jedna dobra wiadomość. W CCP jest piątek: ktoś stwierdza, że w piątek będzie inaczej: nie wiadomo czy lepiej czy gorzej, po prostu inaczej. My wiemy, gorzej. Klienci chcą mieć święty spokój po całym tygodniu pracy. Pięć ankiet, to nie robi dobrego wrażenia. Dzwonię do jakiegoś kolesia, który łamanym niemieckim pyta się, czy nie możemy rozmawiać po polsku, mimo że przedstawiłem się wyraźnie jako Peter Krauss. Nie ma sprawy, mówię i zaczynam po polsku. Niestety koleś nie jest mi w stanie pomóc w wypełnieniu ankiety. Na koniec stwierdza, że świetnie mówię po polsku. – No bo ja jestem Polakiem! – Aha… Wracam z pracy, w domu jest właścicielka wraz z mężem. Jest też porządek. Dostaję drugi klucz, mój współlokator podobno nie ma pieniędzy i będzie się musiał wyprowadzić, Przypominam mu, że ma mi oddać pieniądze. Odda, a zanim to jutro nadejdzie, minie zapewne kilka dni. W kuchni pojawia się składane krzesło, nareszcie jest gdzieś usiąść. Do pokoju dostaję fajny stolik. Decyduję się zostać na następny miesiąc. Niech się jeszcze tylko normalny współlokator na następny miesiąc znajdzie…

Sobota, 29.01.2011
Chyba po raz pierwszy od wyjazdu z Katowicach pamiętam co mi się śniło. Dzwoni do mnie Piter z ISSP i mówi mi o wyjazdach na Węgry. Ma włosy dłuższe niż zwykle. Potem widzę jakieś statystyki śmiertelności podczas inwentaryzacji. Próbuję nadążyć za skomplikowanymi wyliczeniami. Sen jak sen, nic mnie w nim nie  dziwi. Dzisiaj wreszcie czuję się jak człowiek. Wysypiam się do dziesiątej, potem idę się wykąpać, jem w kuchni śniadanie na siedząco, nigdzie się nie muszę spieszyć. Z kubka cienką smużką paruje woda. Jest w tym widoku coś niezwykłego. Mojego współlokatora Kamila nie ma, mogę chodzić do kuchni tam i z powrotem do woli. Robię w pokoju porządek, ustawiam stoliki, rozkładam łóżko. Idę na zakupy, najpierw do Rossmana po mydło i pastę do zębów, potem do Biedronki, gdzie zostawiam całe 25 złotych. Później idę jeszcze raz biedronki i zakupy za 12 złotych, na cały tydzień musi to starczyć. Dzisiejszy obiad: 200 gram mieszanki marchewka/groszek/kukurydza (1,30zł), makaron (0,30zł), 100 gram mielonego mięsa (1,30zł), wypasiony obiad za 2 złote. To jest dobra wiadomość na dziś. Idę na SGH poszukać ofert pracy. Nic specjalnego. Wypisałem chyba ze 30 biur tłumaczeń, od poniedziałku zaczynam dzwonienie. Wklepywanie danych do bazy to nie żadna praca, żadne doświadczenie zawodowe, to nie ma żadnej przyszłości.
                                                                                                                     
Niedziela, 30.01.2011
Po śniadaniu wychodzę rano na miasto, rano to znaczy o 12. W planie mam Stare Miasto i Park Łazienkowski. Na znanej mi już skądinąd stacji Ratusz Arsenał wysiadam i idę w kierunku starówki. Po drodze miejsca znane mi wyłącznie ze słyszenia: Ministerstwo Zdrowia, które wcale nie wygląda jak miejsce, w którym ważą się losy milionów pacjentów, potem siedzibę Rzecznika Praw Konsumentów, następnie Sąd Najwyższy, który początkowo wziąłem za siedzibę muzeum Powstania Warszawskiego, a to ze względu na Pomnik Powstania Warszawskiego oraz na to, że budynek znajduje się po części nad ulicą. Docieram do Barbakanu i murów miasta i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, choć dobrze wiem, że to wszystko jest powojenne, co zresztą widać. Podobnie cała starówka: mimo, że całkiem nowa, to smaku dodaje jej lekkie zdezelowanie: Trochę przypomina Lublin, w każdym bądź razie nie ma w sobie nic z wielkiego miasta. W przeciwieństwie do krakowskiego i poznańskiego rynku jest bardzo skromnie: zaraz widać, że w średniowieczu ton nadawały Poznań, Wrocław i Kraków. Na rynku nie ma żadnych ogródków piwnych, są tylko wystawione na stelażach obrazy. Nie ma przytłaczającego swym przepychem ratusza jak w Poznaniu, nie ma sukiennic. Jest za to warszawska syrenka. Na Barbakanie, który jest tu czymś jakby drugą Bramą Floriańską stoją dwie osoby z wystawionymi na sprzedaż obrazami i jakiś koleś przebrany za Meksykanina. Kraków to jeszcze nie jest, ale jest już pewna analogia. Znacznie obszerniejszy jest Plac Zamkowy, ale nie ma tu już tej przytulności. Na Placu Zamkowym stoi mała trójwymiarowa makieta starówki z brązu. Odśnieżam ulice zasypane śniegiem aż po dachy domów, niestety mój mały palec jest momentami i tak za gruby. Przed Zamkiem oprócz monumentalnej Kolumny Zygmunta stoi dziesięciometrowa sztuczna choinka w kształcie stożka i pobłyskuje okręconymi wokół niej lampkami. Autobusem 195 z ulicy Krakowskie Przedmieście jadę w stronę Parku Łazienkowskiego. Wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia aż roi się od gmachów i pałaców. Dalej jadę Nowym Światem, największą (tzn. najbardziej uczęszczaną) Shopping Street na świecie, jak to pisała Anne Applebaum, żona ministra Sikorskiego, w jednym z podręczników do języka angielskiego, z których się uczyłem. Jest niezwykle popularna kawiarnia Coffeehaeven (*oczywiście chodziło o Cafe Blikle na placu Wilsona, pani Applebaum ma słabą orientację w terenie), o której pisała Applebaum i w której podobnież często spotyka się celebrytów. Na szczęście jadę autobusem i spotkanie z żadnym celebrytą mi nie grozi. Wysiadam przy parku. Zaraz po wejściu wita mnie pomnik Chopina. Przy wejściu znajduje się grająca ławka: naciska się metalowy guzik „play” i leci muzyka. Sam Chopin na posągu nie ma w sobie nic z tragiczno-martyrologicznej historii Polski, kompozytor ze swoją grzywą a’la Johny Bravo i szelmowskim uśmiechem wygląda bardziej jak nałogowy podrywacz, niż jak narodowy kompozytor. Następnie na mojej drodze staje Stara Pomarańczarnia, znana mi z Lalki Prusa. „Wokólski przechodził koło Starej Pomarańczarni”. Ja też tamtędy przechodziłem i co kogo to obchodzi. Przed budynkiem mały skwerek, na którym stoją ławki. Każda ma małą czarną tabliczkę z nazwiskiem fundatora. Wejścia „bronią” dwa lwy z głupawymi uśmiechami. Są tam jeszcze piaskowcowe popiersia rzymskich cesarzy oraz parę rzeźb, w tym jakaś pani z bardzo zgrabnym tyłkiem (du hast den schönsten Arsch der Welt, leci później wieczorem na MTV i zaraz tyłek pani z posągu staje mi przed oczyma). Pałac Łazienkowski ginie w lekkiej mgiełce. Jezioro wokół jest zamarznięte. Przy pałacu tłoczy się grupka ludzi: przyglądają się pawiom, które, w towarzystwie gołębi, niestety nie chcą rozłożyć swoich wachlarzy. Stara Kordegarda, Pałacyk Myśliwiecki i pełno posągów i popiersi. Byłoby co fotografować, gdybym miał ze sobą aparat. Chodzę ze wpół rozłożoną mapa w ręku, jakiś starszy pan pyta, czy to taka duża mapa Łazienek, odpowiadam, że na odwrocie jest całą Warszawa i że jestem tu pierwszy raz i wolę nie chodzić bez mapy. Pan serdecznie mnie pozdrawia i życzy miłego dnia, ja życzę mu tego samego. Jeśli wszyscy ludzie są tu tacy, to mogę tu zostać na dłużej. Jakaś młoda mama fotografuje swoje dzieci biegnące w jej stronę swoją lustrzanką z potężnym teleobiektywem. Chwilę się zapatrzyłem, pani się do mnie uśmiecha, ja też się do niej uśmiecham. Młoda parka prosi żeby zrobić im zdjęcie. Jestem zmarznięty, powoli idę w stronę wyjścia z parku, na sercu jest mi ciepło.

Poniedziałek, 31.01.2011
W DC znowu było na ósmą, a ja i tak przyszedłem na siódmą. Oczywiście w żaden sposób nie zostałem o tym poinformowany, ale to jest mi nawet na rękę: lepiej wcześniej zacząć i wcześniej skończyć. Dostaję pierwsze maile, ale tylko ze zmianą danych osobowych. I tak pewnie będzie połowa błędnie, bo co chwila zapominam wprowadzić adresy mailowe klientów do bazy danych. Trzeba szybko szukać innej pracy. Dzwonię po biurach tłumaczeń, na razie 4 biura, zainteresowanie waha się od 1 do 4 w skali 1-5. W pracy najpierw dzwoni do mnie jakaś kobieta i pyta o korepetycje. Mówię, że jestem w Warszawie i raczej nie da rady. Potem znowu dzwoni jakiś koleś i twierdzi, że już drugi raz próbuję się do niego dodzwonić. Nie wiem, o co chodzi. Potem jeszcze właścicielka mieszkania mówi, że ma chętnego na mój pokój: studenta AWF-u, który na dodatek chce zostać na dłużej, w przeciwieństwie do mnie. Z jednej strony nie chce mnie wyrzucać, z drugiej strony woli mieć stałego lokatora. Trochę gram na zwłokę, umawiamy się, że ewentualnie będziemy dzielić pokój i będzie taniej, ale pod warunkiem, że najpierw zobaczę tego studenta. Już się zdążyłem oswoić z tą myślą. Nie ma lekko. Punktualnie o 15 wychodzę z pracy, żeby wpaść na SGH i powysyłać CV do biur tłumaczeniowych. Tylko nie wiem, co zrobię, jeśli mi odpiszą. Mój mail działa tylko w jedną stronę. Próbuje ściągnąć jakieś oprogramowanie do łamania zabezpieczeń sieci WiFi. Jest filmik instruktażowy, ale trwa za długo, próbuję go ściągnąć, ale nie idzie. Nie ma czasu. Rejestruję się na jakimś portalu, żeby ściągnąć inny program,  tam trzeba się zarejestrować i, jak na ironię, kliknąć na link aktywacyjny wysłany na adres mailowy. Wreszcie udaje mi się ściągnąć: jest programik, i tylko pod spodem pisze, że za łamanie zabezpieczeń u sąsiada grozi do dwóch lat więzienia. Boże, dokąd to wszystko zmierza i jak to się wszystko skończy?, myślę sobie jadąc tramwajem do CCP. A tam na pierwszej możliwej przerwie z głupia frant wyciągam w kuchni laptopa, patrzę a tu sieć niezabezpieczona, cztery kreski zasięgu. Na gg pisze Dawid, nikt poza tym. Wszyscy inni już o mnie zapomnieli. I bardzo dobrze, jeszcze będą mieli okazję sobie przypomnieć. Piszę Dawidowi krótko, jaka jest sytuacja. Wchodzę na gumtree, tam pokój na Woli za 500zł plus opłaty. Ogłoszenie sprzed dwóch minut. Od razu dzwonię i umawiam się na 21 na oglądanie. Wychodzę z pracy wcześniej, o 20, w dobrym humorze, bo zrobiłem aż 11 ankiet, a każda teraz już po 4 złote brutto. Koleżanka z pracy, niejaka Zosia, dużo starsza ode mnie, pomaga mi znaleźć właściwy tramwaj. W międzyczasie jeszcze jeden telefon z pytaniem o korepetycje. Po drodze rozmawiamy o pracy i tak dalej. Daję jej namiary na DC, zawsze warto nawiązywać nowe znajomości. O 21 jestem przed blokiem na Magistrackiej, niestety ogłoszenie już nieaktualne. To by chyba było zbyt piękne. Tak źle jednak też nie jest: właścicielka wcale nie dzwoni, wcale nie dopytuje się gdzie jestem. Wszystko jest jasne: potencjalny współlokator zobaczył pokój i w ogóle całe mieszkanie. Ostatecznie jestem górą, najpóźniej we wtorek zapłacę za pokój i nie będę miał przez najbliższy miesiąc żadnych współlokatorów. Jutro może jeszcze czegoś poszukam. I znowu życie, które podtrzymuje tylko ciekawość następnego dnia: cóż to mi zgotuje pierwszy dzień lutego?

Wtorek, 1.02.2011
Czuję się jakby oderwany od swojej przeszłość. Nie widzę też przyszłości. Nie potrafię sobie wyobrazić nic, kiedy przypomina mi się moja przeszłość, moje podróże, górskie wycieczki, czuję się obco, jakbym to nie ja tam był, trudno mi w to wszystko uwierzyć. Straszne uczucie, że to wszystko już nie wróci. Dzisiaj w DC dowiaduję się o całej masie błędów, które wczoraj zrobiłem. Ja o nich wiedziałem, tylko dopiero teraz one wyszły na jaw. Dziewczynie, która mnie sprawdzała i przy tym ciągle do siebie wzywała, obiecałem, że dzisiaj będę już bardzo uważał. Wyrabiam dniówkę 50 złotych, to dobrze, bo w CCP dzisiaj tylko 5 ankiet. I po raz pierwszy usłyszałem słowo Arschloch. Jest plan, żeby zaczynać pracę już od 9 rano, na razie nie ma jednak dostatecznie dużo chętnych. Ja w każdym bądź razie się nie piszę na to. Za mieszkanie za następny miesiąc zapłaciłem. Przynajmniej się już żaden współlokator nie wpieprzy mi się przez najbliższe trzy tygodnie. Jutro do pracy na 8, więc zrobię rano zakupy. Dzięki Bogu, bo już się kończy chleb, masło i „nutella” trzeciej kategorii.

Środa, 2.02.2011
Trochę sobie pospałem, czym później się wstaje, tym trudniej zwlec się z łóżka. O siódmej wychodzę na szybkie zakupy do Biedronki. Jest już całkiem jasno, trochę dziwne  uczucie. Jest pełno ludzi. W Biedronce jestem chyba pierwszym klientem przy kasie, w metrze jedną z setek sardynek. Jutro też mam być sardynką, bo znowu na ósmą. W pierwszej pracy jestem tylko siedem i pół godziny, do 15.30. Na 16.25 jestem już w CCP. Życie jest brutalne, ale i śmieszne: kolega, który zawsze mówi, że ankieta będzie trwała 50 sekund, mówi, że ma problem: klient się rozłączył przed ostatnim pytaniem: „Liczyłem: 50 sekund minęło. Do widzenia”. Trzeba się bawić, życie jest zbyt tragiczne, żeby jeszcze do tego płakać. Jak to mawiał Ronaldo (Przemek) z inwentaryzacji: pierdol to, śmiej się! Klient mówi, że nie ma samochodu i odkłada słuchawkę. Ja się głośno pytam, czy ma może czołg. Na sali konsternacja, potem śmiech. Dzisiaj zrobiłem 11 ankiet, najlepszy Bartek, który wycisnął 23, był półtorej godziny dłużej ode mnie. Czyli nie jest źle, zwłaszcza, że bardzo mało telefonów wchodziło. W CCP bardzo duża rotacja. Jest trzech Niemców: Oliver, Roman (z Hamburga o ukraińskich korzeniach i lekko wschodnim wyglądzie) i Richi (z Dolnej Bawarii, ale o lekko południowym wyglądzie i rosyjskim akcentem). Jeśli przepracuję ponad 120 godzin to Konrad, który mnie „zwerbował” dostanie 250 złotych. Wieczorem w metrze dosiada się dziewczyna. Cały czas zakrywa twarz szalikiem. O co chodzi? W pierwszej pracy na przerwach dzwonię do biur tłumaczeń, w drugiej na przerwach szukam pracy i wysyłam CV. Kołowrotek.

Czwartek, 3.02.2011
Wczoraj dałem sobie bardzo ładną dziewczynę na pulpit. Od razu czuje się lepiej, jak ktoś się do mnie uśmiecha. Włączam komputer na przerwie w pracy i czuję normalną radość. W pracy robię ciągle dużo błędów, ale zarówno Natalia jak i inna koleżanka, które po jednym dniu opuściła szkolenie z powodu choroby mają tego znacznie więcej. Ta druga pracowała w CCP. Świat jest mały. Emilia, inna koleżanka, tym razem z CCP, pracowała w Warszawie jako opiekunka klienta niemieckojęzycznego Vodafone. Świat jest wielkości pomarańczy. Projekt się zakończył, może dlatego, że tam mogli obsługiwać klienta tak długo jak chcieli. O wskaźnikach zadowolenia klienta nie było ani słowem mowy. Ona tam już dużo wcześniej pracowała. Łukasz, nasz najnowszy kolega, pracował na Vodafone na obsłudze klientów telefonów na kartę. Natchniony moją nową dziewczyną dzwonię ot tak do kolejnych dwóch biur: Abraxas: - czy potrzebują państwo tłumaczy języka niemieckiego? – tak. Jestem w szoku: starsza po głosie pani trochę dziwnie mnie wypytuje, każe mi mówić po niemiecku, trochę jestem zaskoczony, w końcu stwierdza, że już mnie nie będzie męczyć i żebym przesłał swoją ofertę. Nie mogę usiedzieć na miejscu, w pracy znowu nie ma zleceń, około 13 (!) Agnieszka mówi, że mogę iść już do domu. Wreszcie! Lecę na SGH wysłać CV do Abraxas. O 15 jestem w CCP. Tu sprawdzają się słowa Kochanowskiego: „nie porzucaj nadzieje, jakoć się kolwiek dzieje”: przez pierwsze dwie godziny tylko dwie ankiety, ale pod sam koniec się rozkręca i jest w sumie 9. I tak nieźle.

Piątek, 4.02.2011
Stara prawda, że im później się wstaje, tym trudniej jest wstać znowu znajduje potwierdzenie. Dzisiaj wstaję dopiero o 7.30 a i tak mam problemy. Jest już jasno, za drzwiami mój współlokator zbiera się do pracy. Pakuję się         i czekam aż wyjdzie. Powoli i bez nerwów zbieram się, mam dużo czasu. O dziewiątej zaczyna się praca: mam dzisiaj bardzo fajne zamówienia i inne bardzo lekkie i szybkie rzeczy. Takie coś mogę robić codziennie. O 11 zaczyna się szkolenie BHP i takie tam podobne. Mówi o tym, jakie mamy prawa i obowiązki jako pracownicy, nawet w przypadku głupiej umowy o dzieło, np. o wypadkach w pracy, w drodze z i do pracy, o urlopach wypadkowych. Potem zaczyna o pierwszej pomocy, nie szczędząc przy tym makabrycznych opisów, na przykład o tym, jak w ekstremalnych wypadkach zatykać palcem tętnicę, z której się leje krew. W tym momencie szkolenie się dla mnie kończy. Robi mi się ciemno przed oczami, wyciągam telefon, żeby choć na moment zająć się czymś innym. Już kilka sekund koleś mówi na inny temat, a ja czuję, że dalej mi nie mija. Bez słów wstaje i kieruję się do wyjścia. Pierwsze drzwi jeszcze chyba pokonuję, a przynajmniej pamiętam, jak je otwieram. Potem już tylko budzę się z okropnym bólem głowy. Na początku nie wiem gdzie jestem, kręci mi się w głowie. Widzę, że ktoś się nade mną nachyla. Dziewczyna pyta się, czy ją słyszę. Pytam się, gdzie jestem. – W pracy. Pytam się jeszcze o okulary. Leżą obok mnie na podłodze. Ja leżę pod samą recepcją, na szarej wykładzinie dywanowej. Dostaję do picia wodę w przeźroczystym plastikowym kubku. Cały czas leżę, nie wstaję, bo zaraz kręci mi się w głowie. Pogotowie już zostało wezwane. W ustach czuję posmak krwi. Dowiaduje się, że mam coś na czole, ale do wesela się zagoi. Bardziej niepokoi mnie warga i zęby. Odnoszę wrażenie, że lekko się poprzemieszczały. Upadając uderzyłem najpierw w metalowe drzwi, potem w biurko recepcji i w końcu o podłogę. Przyjeżdża trzech wesołych kolesiów w czerwonych strojach, mierzą mi ciśnienie, 105/70, potem zabierają do szpitala. Biorę torbę, kurtkę i idziemy do karetki. Torbę niesie jeden z kolesiów, duży plecak zostawiam w szatni. Na własnej osobie zademonstrowałem jak wygląda wypadek przy pracy. Ze szkolenie pamiętam przede wszystkim, że mam zabrać ze szpitala całą dokumentację medyczną. Na izbie przyjęć najpierw EKG, potem tomografia głowy, bo się uderzyłem w metalowe drzwi, potem jeszcze badane poziomu glukozy. Na początku w ogóle nie kojarzę, co mówi do mnie pielęgniarka robiąca EKG. Stwierdza, że jestem przemęczony. Mówię, że robię po 12 godzin za biurkiem na 1,5 etatu. Ona twierdzi, że robi na 2,5 etatu, ale nie traktuję tego poważnie. W każdym razie podczas gdy tam siedzę, wykonuje do jakiegoś szpitala telefon z zapytaniem o pracę. Ludzie po studiach tak kończą. Ona ma przynajmniej adrenalinę w pracy, a ja? Stres i nuda. Prawda jest smutna: albo robisz non stop jak niewolnik, albo do widzenia. Nie robisz nic. Mówię jej, że od ponad dwóch tygodni śpię po 6 godzin, jeśli nie mniej. W międzyczasie przywożą starszą kobietę, rocznik 52, nieprzytomna, podejrzewana o zatrucie alkoholowe. Lekarz stwierdza, że dzisiaj sami pijani się trafiają. Zgłasza się synowa tej kobiety, mówi, że leży w szpitalu z dwójką dzieci (o co chodzi?) i że jej teściowa wzięła 20 tabletek nasennych. Nie chcę tego nawet komentować. Życie jest smutne. Wypisują mnie ze szpitala. Z głową jest wszystko ok., „komputer jest czysty”. Idę do pracy zabrać plecak i dzwonię do Godziszewskiej, że w poniedziałek nie będę mógł przyjść do pracy. Nie mówię dlaczego, informuję tylko o tym, że mnie wypisali i że teoretycznie wszystko jest w porządku. Jest lepiej, ale jakoś dziwnie boli mnie głowa. Na dworze zamieć, wieje jakby się ktoś powiesił, spotykam jeszcze dwie karetki. Trochę stoję w kolejce po bilet, potem czekam w hali dworca. Jakaś sympatyczna Japonka prosi o pomoc. Ci ludzie są po prostu jak do rany przyłóż. Ma bilet na IR do Krakowa, tylko nie wie, czy bezpośrednio, o której godzinie i z którego peronu. Pytamy w informacji, tam się wszystkiego dowiaduję, co nie zmienia faktu, że obsługa jest miła inaczej. Pociąg kolei mazowieckich do Radomia jest przepełniony, ale udaje mi się znaleźć miejsce siedzące. Jest nowoczesny dwupiętrowy pociąg, na dolnym pokładzie wygląda jak w samolocie. Gdzie PKP a gdzie Koleje Mazowieckie! Nie da się nawet porównać. Wyciągam laptopa i piszę, obok mnie jakiś miły starszy pan w garniturze. Nie ma lekko. Z dworca idę na przystanek autobusowy, skąd ma odjeżdżać busik do Zwolenia o 19.21. Mam jeszcze 20 minut, więc wracam się na dworzec zobaczyć w jakich godzinach mam pociągi do Warszawy. Pada deszcz, czasami ulewnie, do tego ciągle wieje. O 19.21 busika dalej nie ma, czekam do wpół do i idę na dworzec PKS, skąd ma być autobus 0 19.40. Niestety rozkład zdążył się zmienić i autobus był o 19.30. Nie szczędząc wulgarnych słów zachwytu udaję się na przystanek, jeszcze raz szukam czy nie ma czegoś jeszcze. Nie ma nic na rozkładzie. Jeszcze raz idę na dworzec PKS, potem wracam pod dworzec PKP, może stamtąd coś jedzie. Znowu na przystanek z busami, nie wiem nawet po co, jestem już i tak cały mokry, cały czas pada. I znowu idę do poczekalni dworca, bo mam na kompie zapisane godziny odjazdów. Powinno być coś o 20. Wracam na przystanek, już dzwonię do mamy, bo ona się lepiej zna na tych rozkładach, a tu jedzie BP Tour, dziesięć minut przed czasem. Szkoda gadać.

Sobota, 5.02.2011
Boli mnie szyja z lewej strony, lewa ręka, w którą się uderzyłem, cały czas czuję prawą jedynkę, zwłaszcza podczas jedzenia. Nic nie robię. Dzwoni Jola, już dawno o niej nie słyszałem. U niej nie ma lekko, jak się dowiaduje, że po dwóch tygodniach pracy w Warszawie trafiłem do szpitala, nie na żarty radzi mi, żeby zdrowie przedkładać ponad wszystko. Ona sama się za młodu nieźle szarpała, teraz zaczyna odczuwać skutki. Do połowy marca Jola będzie w Katowicach, więc obiecuję jej, że gdy tylko wrócę do Katowic to ją odwiedzę.

Niedziela, 6.02.2011
Idę z mamą na cmentarz. Ja mam w tym taki tylko interes, że się wreszcie gdzieś ruszę i porobię trochę zdjęć. Dźwięk migawki brzmi rozkosznie. Pół godziny przed wyjściem na dworzec dzwoni Natalia odnośnie pracy magisterskiej. Mówi, mówi, mówi; mam ochotę się zabić. Ona sobie gdzieś na miesiąc wyjeżdża. Człowiek jest niewolnikiem swojego własnego życia. W autobusie, który kosztował mnie całe 23 złote, w tym fabrycznie nową pięciozłotówkę, z której bardzo się ucieszył kierowca, oglądam dwa i pół odcinka pogromców mitów, żeby choć trochę szybciej ten czas zleciał. I tak czuję, że jakby znowu chciało mnie brać to samo co w piątek. W domu udaje mi się wykonać plan: rozpakować się, umyć się, zjeść i zrobić szczegółowy plan działania na następny dzień. Cierpliwość wobec Kamila powoli się wyczerpuje. Po dwóch udokumentowanych ubyciach kremu czekoladowego, jednym ubyciu pasty do zębów dokumentuję drugie ubycie płatków kukurydzianych. Do tego jeszcze niedawno pełne pudełko zapałek znika. Nie mam czym zapalić gazu, żeby ugotować makaron. Kamil śpi u siebie w pokoju, na stole puste pudełko moich zapałek i jeszcze drugie, w którym znajduje się całe 6 zapałek. Rekwiruję. Idę spać o 12 bo jutro śpię do 9.

Poniedziałek, 7.02.2011
Wstaję o 9, jem śniadanie, robię zakupy, wychodzę chyba o 11 a ten debil dalej śpi. I będzie mi mówił, że wstaje wcześnie rano. Idę na SGH na Internet, obdzwaniam resztę biur tłumaczeń, w których nie ma żadnych formularzy. Przedłużam książkę, o której myślałem że już dawno przekroczyłem termin. W biurze Abraxas dowiaduję się, że w każdej chwili mogę spodziewać się zleceń tłumaczeniowych, to samo w katowickim Linguaglobie. W CCP jestem już o wpół do drugiej. W pracy jestem pięć godzin, bo chcę sobie wcześniej zjeść obiad. Trochę sobie pogadałem z jakąś Rosjanką, której potrafiłem powiedzieć tylko tyle, że nie panimaji pa ruski i nie gawari pa ruski, na co ona zaczęła mi udowadniać że przecież mówię po rosyjsku. Poza tym znowu będą się liczyć odpowiedzi klientów, którzy nie pamiętają, gdzie kupili opony. To tyle dobrych wiadomości: siedem ankiet na pięć godzin, smutek ogrania. Od znajomej z AE we Wrocławiu dostaję zlecenie tłumaczenia na jutro do północy dziesięciu stron tekstu z dziedziny ochrony środowiska. Podejmuję się i jeszcze tego samego dnia siedzę do 1 w nocy, żeby jak najwięcej zdążyć zrobić. Zostają mi chyba trzy strony plus uzupełnienie reszty, bo tłumaczę bez żadnych słowników i neta. Czeka mnie pięć godzin snu. A miałem skończyć z samobójczym trybem życia.

Wtorek, 8.02.2011
Dziwna jest ta noc. Budzę się średnio co godzinę i mam zamiar się zbierać, ale za każdym razem orientuję się, że jeszcze nie czas, kładę się i błyskawicznie zasypiam. W końcowej fazie nocy wstaję już co 15-20 minut. To się nie skończy dobrze. Jestem jednak wyjątkowo wyspany. Kamil przekroczył już granicę śmieszności: podpisał papier toaletowy, który raz użyłem i który bynajmniej nie wyglądał na kupowany. Po płatków wrzuciłem karteczkę z napisem „nie żebym był złośliwy…” W pracy Agnieszka i jedna i druga pytają jak się czuję. Oczywiście doskonale, przynajmniej na razie. Dostaję rozliczenie za styczeń w wysokości 428 złotych za dziewięć dni pracy. To będzie około 1000 miesięcznie. Smutne jest życie. Infolinii na razie nie ma i najwcześniej będzie w połowie marca. Kolejna osoba dzwoni z zapytaniem o korepetycje. Godzinę spędzamy na szkoleniu z ochrony danych osobowych. Ciekawe, czy nam chociaż za ten czas zapłacą? O 12 robię sobie przerwę. Potem tylko ciemność. Gasną wszystkie światła. Komputerem doświetlam kuchnię, w której każdy świeci co najwyżej komórką. Kilkanaście minut później idziemy wszyscy do domu. Ja jeszcze nie: czas na SGH, siedzę do upadłego przy tłumaczeniu, robi się ciemno, uświadamiam sobie, że nie zdążę już do CCP, dzwonię i mówię, że nie mogę przyjść ze względu na sytuację losową. Coś jakby choroba. Przesiadam się w jasny korytarz ale bez gniazdka i spokojnie kończę tłumaczenie i panika: nie mam jak wysłać tłumaczenia Sabinie. Jakiś lokalny student pomaga mi na szczęście skonfigurować komputer, żeby działała poczta. Zbawienie. Wysyłam tłumaczenie, ale po powrocie do domu jeszcze raz jadę na SGH bo wydaje mi się, że nie wysłałem. Prawie godzina w plecy. Ogłosiłem się na FB, że mieszkam w Warszawie. Widzę ten podziw i respekt w oczach. Żeby tylko wiedzieli… Nie ważne co robisz, nie ważne jak żyjesz, ważne żeby tworzyć wokół siebie legendę, która przyćmi rzeczywistość.

Środa, 9, 02.2011
Tego pięknego ranka, po długim i wspaniałym siedmiogodzinnym śnie, nie ma w lodówce już nawet masła. Jestem totalnie wściekły, nie ma nawet czym posmarować chleba. Jest za piętnaście szósta. Wyciągam z pokoju zapasowe mleko, bo tego w lodówce też jakoś dziwnie mało się zrobiło. Zakrętkę pieczętuję kremem czekoladowym, z kosza wyciągam złotko po maśle i wkładam je na miejsce płatków, które chowam do pokoju. Do czego to doszło. W „świetnym” humorze idę do pracy. Dzisiaj wyjątkowo spokojny dzień: bardzo proste rzeczy i tylko jedna awaria systemu, z której udaje się wyciągnąć jednak zaledwie 16 minut przerwy technicznej – za mało, żeby za nią zapłacili, ale liczy się zasada. Zresztą, ciekawe czy wczorajsza awaria zasilania zostanie policzona jako przerwa techniczna. Mam same proste rzeczy, może się uda wyciągnąć z tego 60-70 złotych. Gorzej jak wyjdą błędy. Z pracy wychodzę wypruty, mam wrażenie, że snuję się jak cień. Nie mam siły podnosić nóg. Sabina nie daje kontaktu, wzięła tłumaczenie i zamilkła. Nic tylko się zabić. W CCP przez całą pierwszą godzinę nie udaje się zrobić ani jednej ankiety, nawet u Zosi nie może być gorzej. Cały czas wchodzą telefony i wszyscy tylko odkładają albo „nie mają” samochodów. Wypłata za poprzedni miesiąc to 59 złotych. To tak jakbym pracował tam pół dnia. Dzisiaj sześć ankiet w trzy godziny. Gdyby nie brak odwagi i zdecydowania już dawno bym się zabił. Od następnego tygodnia ma startować nowy projekt coś jakby telemarketingowy. Jeśli dożyję. Zosia daje mi namiary na pewne wydawnictwo, dla którego przetłumaczyła trzy drobne książeczki. Za marne pieniądze, ale mimo wszystko. Łukasz, który pracował w Warszawie na obsłudze vodafonowskich CallYa klientów radzi mi żeby się nie zabijać (w sensie pracy po 12 godzin) i spróbować na jakimś projekcie ze stawką godzinową. W powrotnym metrze znowu dostaję palpitacji na myśl o spotkaniu z Kamilem, któremu mam zamiar policzyć kości. Nie liczę, bo do podprowadzenia płatków przyznaje się Piotrek. Był głodny i nie chciał mnie budzić o trzeciej w nocy. Przynajmniej oddał. Głupio mu było bo już było jasne że się zorientowałem; na mleku złamana „pieczęć”, ale chyba nie ubyło. Przynajmniej na tyle uczciwy. Mówi mi, że od kiedy się wprowadziłem schudłem. A jeśli ja schudłem to już musi być naprawdę źle. Ostatnim razem schudłem ponad dwa lata temu w Trewirze. Życie daje po tyłku: w metrze ktoś zostawił na parapecie w wagonie dwie kanapki w woreczku foliowym. Jakiś inny młody człowiek bierze je ukradkiem wysiadając z metra. Wcale nie wyglądał na jakiegoś menela. Człowiekowi zabiera się resztki godności.

Czwartek, 10.02.2011
Bezczelność nad bezczelnościami. Trzy czwarte płatków, które zostały mi wczoraj oddane znika, jest tylko marna resztka. Wniosek jest prosty: mój współlokator oddał mi płatki zabierając je ode mnie. Jeśli dalej trudno to zrozumieć to wyjaśniam: najpierw nawyjadał mi płatków, następnie (po tym jak zabrałem je do pokoju) zabrał jeszcze i przyniósł mi twierdząc, że oddaje, a na samym końcu zjadł większość tego, co rzekomo oddał. Bo gdyby oddał ze swoich to by mu na pewno zostało i nie musiałby wyjadać moich. A żeby tak dostał wrzodów żołądka. Schowałem mleko, którego też jakby trochę zdążyło ubyć, na mój mały balkonik, bo temperatura lekko powyżej zera. Ale cały rok tak nie będzie. Za każdym razem wychodząc rano z mieszkania chcę założyć torbę na plecy niczym plecak. Ale to nie plecak, to Warszawa. Plecak jest daleko, daleko… Dzisiaj znowu było na ósmą, ja byłem na siódmą. Wczorajsze 168 sztuk trochę mnie podbudowało, do tego Agnieszka ostatnio wyjątkowo miła, zajmuję drugie miejsce (spośród czterech osób, z którymi byłem na szkoleniu) w rankingu ilościowym błędów, tzn. lepsza jest tylko Monika, ale to o sporo; do tego dostaję tzw. Listy, czyli wreszcie coś nowego, w sumie 55 sztuk tego czegoś. W pracy doskwiera głód, już wczoraj zapychałem go na kolację grejpfrutem, pomogło tylko do zaśnięcia. Mam zaległości w jedzeniu. Mam bardzo gwałtowne zmiany nastroju, co czterech wahań dziennie. Wracając z DC jestem stosunkowo żywy. Mam zamiar zrezygnować z CCP i zacząć żyć tudzież szukać pełną parą lepszej pracy. W CCP siedzę zupełnie zobojętniały: dwie i pół godziny i trzy ankiety. Do tego konkurs, kto zrobi trzysetną ankietę, krzyk, hałas, przekrzykiwanie, jakby wjechał gość z odkurzaczem to nawet bym nie usłyszał. A może był? To było co najmniej 80 decybeli, może nawet 100. Nie mam już jedzenia, Łukasz, który znalazł nową pracę na umowę o pracę, częstuje mnie pierogami. Nie wie wcale, że jestem głodny a mimo to częstuje. Wychodzę z pracy o 19, mam to w dupie. Gotuję olbrzymi obiad. Sabina pisze, że jest w szpitalu z powodu zapalenia płuc i że na pewno mi zapłaci. Odpisuję, że już się martwiłem. „Że się martwiłeś to zrozumiałe, bo dzisiaj trudno znaleźć uczciwych ludzi”. JETZT HALTE DURCH – und sei die Not auch groß. Gott hat die Stunde schon bedacht, da Er dir Hilfe bringt.

Piątek, 11.03.2011
Pisanie pamiętnika jest ostatnio jedynym sensem życia. Dzisiaj zaliczyłem aż sześć i pół godziny snu. Rano czuję się źle, ale za to później jest jeszcze w miarę dobrze. Parę słów o specyfice pracy: niemieccy klienci zamawiają gazety tyko po to, żeby dostawać prezenty. Mieszkający w tym sam domu małżonkowie zamawiają tę samą gazetę. Każdy z osobna. Dzisiaj dostajemy kupony klientów, którzy będąc na targach samochodowych dostali jeden numer Autobilda Klassik pod warunkiem, że złożą zamówienie na całoroczną prenumeratę. No i składają, a my musimy się z tym użerać, bo ulicy wpisanej na kuponie nie ma w podanym mieście, które z kolei nie ma nic wspólnego z kodem pocztowym. Idzie mi już coraz lepiej, ale czuje zmęczenie oczu. Rano Ula pisze smsa, że dzisiaj jest u niej coś jakby impreza i że jestem zaproszony; piszę, że będę. Zostajemy do 16, bo było na ósmą, a poza tym jest dużo pracy. Potem jadę do CCP z zamiarem rezygnacji. W poniedziałek w godzinach rannych zaczyna się szkolnie na projekt sprzedażowy Readers Digest. Ustalamy z Pauliną, że jak się już w czwartek zacznie dzwonienie na Readersie to będę sobie mógł przyjść i posłuchać i ewentualnie zdecydować, czy chcę to robić czy nie. Jadę więc prosto do Uli, początek zaplanowany jest na 18 więc będę akurat na czas. Czuję, że jestem już bardzo zmęczony. W metrze Marymont jakiś człowiek gra na harmonii znaną melodię „Hej sokoły”. Prawie zasypiam na ruchomych schodach metra. Na dworze wieje przenikliwy zimny wiatr. Zatrzymuję się jeszcze przy wyjściu, żeby posłuchać. Z Ulą się już od dawna nie widziałem, ale jeszcze gorzej miały się sprawy z Gosia i Kasią. Tą ostatnią poznałem w Lublinie podczas słynnego melanżu na urodzinach Beaty i od tej pory nie widziałem. Tak samo jak Gosi. Jestem na innym świecie, wśród przyjaciół. Przede wszystkim jest z kim normalnie porozmawiać. Opowiadam co u mnie, Ula jest przerażona jak dowiaduje się o moim pobycie w szpitalu. Trzeba się oszczędzać Chcą mi pomóc, Kasia (która twierdzi, że po polsku mówię z niemieckim akcentem!) zdradza, że normalna pensja na Warszawę to 3000 złotych. Postanawiam zmienić swoje życie. Planujemy szczegóły pobytu Słowaków, którzy mają przyjechać za dwa tygodnie. Oglądamy zdjęcia, jemy, pijemy grzańca i herbatę. Około wpół do jedenastej odprowadzamy Kasię na autobus. Ula ma tzw. wolną chatę. Jej siostra nocuje gdzieś indziej, pozostałych współlokatorek nie ma. Zostajemy na noc, nie ma sensu wracać do domu o pierwszej w nocy. Ja mam jutro wolne a Gosia idzie do pracy na jedenastą. Cudownie jest spać na miękkim łóżku pod wełnianą kołdra i móc pogadać sobie z kimś przed zaśnięciem.

Sobota, 12.02.2011.
Poranek jest mroźny i słoneczny. Po siedmiu godzinach snu wstajemy o dziewiątej, jemy śniadanie i udajemy się każdy w swoją stronę. Wpadam szybko do domu, jem płatki z resztą mleka, która o dziwo nie zamarzła na balkonie. U Kamila w pokoju jakiś kolega. W kuchni na lodówce leży pismo z sądu datowane na marzec 2011(!), z którego wynika, że Kamil jest pod opieką kuratora sądowego i by skazany. Dowiaduję się też przy okazji, że to właśnie Kamil nie zgodził się na współlokatora w moim pokoju. Przynajmniej tyle dobrego z jego strony. Biorę aparat i jadę do Łazienek. Robię trochę zdjęć, ale baterie jedne i drugie szybko głupieją a autofocus w ogóle nie trafia w cel. Frustrujące. Jest zimno i wieje silny wiatr. Park Łazienkowski opuszczam w akompaniamencie Szopena wydobywającego się z grającej ławki. Idę na SGH na Internet, po drodze urywa mi się pasek torby. Wszystko leci na ziemię, siłę uderzenia bierze na siebie laptop. Odpada kawałek obudowy przy zawiasach, ale to nic poważnego. Na SGH rozsyłam CV do trzech firm, w planie są jeszcze dwie kolejne, ale to sobie zostawiam na poniedziałek. Piotrze, do dzieła. Wracam do domu. Po drodze do Biedronki po chleb. Jakaś pani a wózkiem pełnym zakupów przepuszcza mnie przy kasie: pan tylko ten jeden chleb bierze? To proszę przede mnie. Kamila i jego kolegi nie ma. Na stole w pokoju leży duży pistolet, wygląda trochę jak z dzikiego zachodu… Serce mi wali jak szalone. Tego już za wiele. Gdzie ja w ogóle trafiłem? Jak stoję tak wychodzę na dwór i dzwonię na policję. Mam czekać na nich przed domem. Nie wiem po co to robię, nie wiem w co się pakuję. Jestem na tyle zdesperowany, że już mi wszystko jedno co będzie dalej. Już mam spakowane rzeczy, żeby w razie czego spieprzać byle dalej, już chcę dzwonić do Uli. Boli mnie głowa na samą myśl, że moi „koledzy” mogą zdążyć do tego czasu wrócić. I jak to wszystko się skończy? Ano poniekąd kompromitacją w oczach policji. Ów pistolet okazuje się wiatrówką i do tego niezbyt sprawną. Na takie coś nie trzeba pozwolenia. Resztki mojej twarzy ratuje fakt, że policjanci stwierdzają, że kolega pali jakieś zioło i to, że był karany. Tak to bym już na zupełnego idiotę wyszedł. Piotrka proszę, żeby nic nie mówił Kamilowi o wizycie policji. Mam nadzieję, że nie ma długiego języka. Jeden do zera dla niego. Na dzisiaj już zdecydowanie za dużo.

Niedziela,  13.02.2011
Bardzo powoli zbieram się do wyjścia. Po wielu perypetiach udaje mi się opuścić mieszkanie i skierować się do Biedronki po krem czekoladowy jako suplement chleba, który wziąłem jako prowiant na drogę. Pasek mojej torby, teraz już nieźle ochlapanej, zastępuję obskurnym paskiem od spodni, który niegdyś kupiłem w naiwnym przekonaniu, że jest to skóra, w wyniku czego wyglądam już nieco jak menel. Jeszcze tylko moja stara siwa kurtka by się przydała i już nie trzeba słów. W drodze widzę najsłynniejszy plac budowy w Polsce, a w każdym razie w Warszawie, świątynię Opatrzności Bożej, nad której budową opatrzność Boża najwyraźniej nie czuwa. Pałac Wilanowski robi wrażenie, idealnie wyszlifowany biały piaskowiec, na którym można ostrzyć noże (choć pewnie nie wolno), pozłacane elementy, miedziany dach pokryty patyną, niezliczone posągi i motywy na całej elewacji. Sporo ludzi z lustrzankami, mam wrażenie, że już tylko mój sprzęt ratuje mnie przed wyglądaniem jak menel. Siadam w parku na ławce i smaruję sobie chleb kremem czekoladowym. Potem udaję się jeszcze do pobliskiego rezerwatu Morysin, który o tej porze prezentuje się jako bezlistny zbitek drzew, przede wszystkim topoli. Siedzę trochę na wyschniętym pniu nad brzegiem pokrytego miejscami cienkim lodem kanału Wilanowskiego.

Poniedziałek, 14.02.2011
Z okazji walentynek skończyły się na Dworcu Gdańskim bułki kajzerki po 35 groszy. 1,20 za trzy bułki to trochę za dużo na moją kieszeń. Po pracy znowu mam doła. Czuje, że taka praca coraz bardziej daje mi po oczach. Piszę list motywacyjny po angielsku i wysyłam do Kasi, żeby rzuciła okiem. Znowu mam ochotę się zabić. Wracając metrem z SGH do domu postanawiam wziąć się za swój angielski. To postanowienie dodaje mi trochę otuchy. W biedronce stoję w kolejce dwa razy, bo jeszcze mi się zachciało skoczyć po zapałki. Całe osiem pudełek, nie wiem po co mi tyle, ale mniej się kupić nie da. Na balkonie maślanka zamarznięta, w lodówce kradzież zuchwała: z ośmiu jajek zrobiło się siedem. W ramach odwetu z dwóch kotletów robi się jeden. I niech tylko coś powie, bezwstydnik jeden. Jeżeli ja to wszystko przeżyję to już nic mnie nie zniszczy.

Wtorek, 15.02.2011
Rano okropnie boli mnie brzuch. Nie przysłużyła mi się wczorajsza rozmrażana maślanka. Wszystko trzeba chować. Syn właścicielki już się mnie boi. W drzwi wcisnął kartonik. Trzeba uważać co się robi, trzeba mieć oczy wkoło głowy. Przez pomyłkę zabieram w torbie mleko, którego zapomniałem wypakować do lodówki. W stołówce jak na złość lodówka nieczynna, mleko było otwierane, jeszcze brakuje, żeby się zepsuło. W pracy aż szkoda słów, nie mam mowy o pracowaniu tu dłużej niż do końca lutego. Dzwoni kobieta z Elavonu, najpierw prześle mi na maila cztery pytania po angielsku, potem ewentualnie da znać co dalej. Potem jadę na SGH, tam dzwoni Kasia P. z innego pośrednictwa i przedstawia ofertę pracy z księgowością w IBM BTO w Krakowie, choć o dziwo nie aplikowałem tam. Testuje mój angielski, pyta o hobby, ja odpowiadam parafrazując Armina van Buurena: „Im currently working on my photo portfolio.” Wypadam bardzo dobrze. Umawiamy się na piątek na spotkanie w sprawie innych ofert pracy w Warszawie. Skuteczność dwie trzecie. Wysyłam jeszcze dwie oferty, jedną do firmy, w której pracuje Ula oraz na stanowisko, o którym mówiła mi Kasia. Dawid pisze na WebGadu, że w Poznaniu jest dużo ofert pracy, brzmi to jak zaproszenie. Jadąc w metrze do domu bawię się: co stację przesiadam się o jeden wagon do przodu, w ten sposób z końca pociągu przenoszę się na sam początek. Gdy myślę, że mógłbym się teraz przenieść do Krakowa albo Poznania, ogarnia mnie niesamowite poczucie wolności. Ta myśl to coś jakby szczęście, uczucie nieśmiertelności. Dziś jestem tu, jutro tam, nikt nie wie, gdzie. Zadbaj o to, żeby twoje życie nie stało w miejscu, głosi jedna marmurowych z ławek przed Pałacem Ujazdowskim. Mama pisze smsa: Kupiłam ci poduszkę Jasia z haftem z napisem: troste kissen. Alles wird wieder gut! Na sercu robi mi się cieplej. W lodówce trzymam otwarte mleko, jest też kartonik po maślance, do którego nalałem tyle wody, żeby ważył dokładnie tyle samo, co mleko. Ależ ja jestem sprytny, tylko dlaczego muszę to wykorzystywać w tak głupich sytuacjach… Piotrek pyta się, czy mi nic nie kupić w Biedronce. Niemożliwe. Nie chcę nic. U Kamila jakaś inna pani, tym razem dymi się tak, że telewizor rzuca snop światła na pokój. Dobranoc.

Środa, 16.02.2011
Kupuję sobie zatyczki do uszu, już drugie, bo jedne zostały w Katowicach. Nie mam zamiaru po raz kolejny prosić Kamila, żeby przyciszył po północy telewizor. W dalszym ciągu śpię po 6 godzin dziennie, no może w porywach do 6 i pół. Dziś rano po raz pierwszy podmarzłem w swoim (pożyczonym) śpiworze. Wystarczyło, że kaloryfer nie był odkręcony na maksa. Na dworze już któryś z kolei dzień silny mróz, Choć tyle, że jest dużo słońca. Kartonik w dalszym ciągu w drzwiach Piotrka. Dzisiaj już o pierwszej nie ma co robić, więc idziemy do domu. Na pewno się nie zmartwią, jak wypowiem im umowę. Kasia P. nie wysłała maila z potwierdzeniem spotkania, jutro będę musiał do niej przedzwonić. Mówią, że nie wolno się poddawać. Ale czasami mam ochotę się ukołysać do wieczności. Na SGH dzwoni pani z Elavonu i umawiamy się na jutro na rozmowę kwalifikacyjną. Będę się ulatniał z pracy już o 15, mam to, mówiąc wulgarnie, w dupie. Za godzinę mi nie płacą. Przeczytałem skład kaszki, którą się żywię od trzech tygodni w ilości dwie torebki dziennie i włosy mi stanęły dęba: „[…] węglan wapnia, węglan magnezu, siarczan żelaza, siarczan cynku, substancja przeciwzbrylająca E341(iii), białko mleka, stabilizatory: E340(ii) i E 452(i), sól, emulgatory: E471 i E472e, aromat, proszek buraczany”. Po pracy kupuję w biedronce jogurt na jutro do pracy. Zjadam go jeszcze tego samego dnia na kolację. Dzisiaj kończy się pewna era. Od dzisiaj chodzę albo bez okularów albo w szóstkach. To, co było pomiędzy wyzionęło ostatecznie ducha.

Czwartek, 17.02.2011
Najnowsze wiadomości z dnia dzisiejszego: mleko wykazuje ślady używania, mięsa zrobiło się z dwóch trzecich niecała połowa opakowania. Zniknęło kolejne jajko, a z dwóch trzecich słoika sosu spaghetti zrobiła się dosłownie resztka, która nawet nie była w stanie porządnie zabarwić mojego dzisiejszego obiadu. Ani jeden ani drugi nie przyznaje się do zjedzenia tego wszystkiego. Kamil udaje, że nie wie, z jakiego powodu się wściekam w kuchni, ciekawe z czym zjadł wczoraj a raczej dzisiaj o czwartej w nocy swój makaron. Piotrek już trzeci dzień z rzędu tylko ciągle mi opowiada jak chodzi do biedronki i pokazuje mi co sobie kupuje. Niech sobie lepiej kupi pastę do zębów, bo wczoraj była bezczelnie podbierana. W jego pokoju (dzisiaj kolejne moje wejście) są wszelkiego rodzaju kremy do rąk, ale nie ma śladu pasty do zębów. I tak to już od kilku dni mam regularnie dwie niespodzianki dziennie: jedną rano i drugą wieczorem. Zaraz po zjedzeniu obiadu jestem głodny. Boże, miej litość. W pracy nie ma już żadnych niespodzianek: około godziny pierwszej nie ma już żadnych skanów, potem przez jakąś godzinę wpadają może 4 sztuki. Nie wiem, czy mam się śmiać czy płakać. Dzwoni Kasia P. i ma dla mnie dobrą wiadomość: w IBM BTO nie mieli jeszcze mojego CV. Widzimy się jutro w Orco Tower. Dzisiaj rozmowa kwalifikacyjna w Elavonie, przedtem udało mi się trochę spryskać testerami z Rossmana, żeby choć troszkę lepsze zrobić wrażenie. Kasia B. nieźle mnie magluje, po polsku, po niemiecku, po angielsku; gdybym w CV przyznał się do pracy w arvato to bym po prostu leżał i kwiczał. A tak, do tygodnia otrzymam wiadomość czy zostałem zakwalifikowany do ostatniego etapu rekrutacji. Skąd ja to znam? Na maila napisał mi dzisiaj Robert Magnum z inwentaryzacji: na samym początku maila słowa: Żyjesz??!! (z naprawdę dużą ilością znaków zapytania i wykrzykników. Jakby był jasnowidzem. Piszę na komputerze wypowiedzenie, żeby mieć na wszelki wypadek od razu pod ręką. Ula dowiaduje się, że być może będę pracował w Krakowie. Jest oburzona i chyba będzie bardzo zawiedziona jak się wyprowadzę; po co o tym wspominałem.

Piątek, 18.08.2011
Sześć przykazań:
1. W lodówce trzymaj tylko fabrycznie zamknięte produkty
2. Nie trzymaj w lodówce żadnych produktów, które nie wymagają warunków chłodniczych
3. Ani w szafce kuchennej.
4. Dokładnie oznaczaj i zapamiętaj ilość produktów zostawionych w lodówce
5. O ile temperatura na to pozwala, trzymaj jedzenie na balkonie.
6. Jeżeli nie, to zabieraj wszystko do lodówki w pracy.
Stosuj je codziennie, a nie będziesz cierpiał głodu.
Znowu pada śnieg, wieje wiatr. W pracy siedzę na telefonie. Dzwonią z IBM-u, z Elavonu, z CPL Jobs. Umawiam się w Elavonie na wtorek, w IBM-ie zaczyna się kombinowanie, żebym nie musiał jechać osobiście na pierwszy etap rekrutacji. Nie potrafię usiedzieć w miejscu, mam już powoli dość tej pracy. Kasia przekłada dzisiejsze spotkanie, więc jadę do CCP. W tramwaju dwie kontrole biletów. Potem wieczorem w telewizji mówią o tym, że kontrolerzy mają dostać prawo do „ujmowania” osób bez biletów. W CCP trochę słucham u niejakiej Ani na programie Readers Digest: nie chcę tego robić. Nie chcę, żeby mnie robili to samo. Potem na infolinię Vodafone dzwonią ludzie, którym w bardzo podobny sposób wciśnięto kit. Praca na Ridersie to tak zwane weryfikowanie baz danych: mamy w bazie adres klienta a naszym zadaniem jest sprawdzenie, czy klient ma dalej ten sam adres poprzez wymuszenie od niego zgody na przesłanie pierwszego darmowego numeru. Kiedy Ania dowiaduje się, jak wygląda moje życie, jest w szoku. Twierdzi, że za nic w świecie nie ruszyła by się z Warszawy tak jak ja z Katowic. Czyli jednak jestem szaleńcem. Jestem śmiertelnie zmęczony, chociaż ostatnie dwie noce spałem już po siedem godzin. W drodze powrotnej wysiadam z metra dwie stacje za wcześnie. Nie potrafię sobie przypomnieć momentu, w którym wysiadałem. Nie mam nawet siły pisać, ten wpis jest mocno uzupełniany dnia następnego.

Sobota, 19.02.2011
Dzień zaczyna się o godzinie dziewiątej, potem następuje około półtorej godziny wylegiwania się, kąpiel, wypasione śniadanie: płatki z mlekiem, do którego dodałem rozpuszczalną czekoladę – wszystko w ilości bez żadnych ograniczeń. W Biedronce już po raz kolejny piętnastominutowe stanie w kolejce po to by kupić drobną rzecz: pani kasjerka chyba zostanie niedługo moją fanką na Facebooku. Mówi, że ona by się wepchała na moim miejscu w kolejce. Naprzeciwko stacji metra co weekend targ, okolica tętni życiem. Przed wejściem paru ludzi wykłada swój towar: różne rozmaitości, które pochodzą ze wszelkiego rodzaju źródeł: tego nie kupisz w sklepie. Kupuję malutką kłódkę za cztery złote i znowu mogę chodzić jak człowiek z oryginalnym paskiem od torby. Dzisiaj idę z aparatem na Stare Miasto. Bez żadnego pośpiechu, z zamiarem konsumpcji tamtejszej architektury. Nabieram pełnego szacunku dla tego miasta: to jest piękne, wcale nie widać, że to wszystko było odbudowywane. Kiedyś oburzałem się słysząc o tym, że Starówka i Łazienki są obiektami UNESCO, teraz bym się wręcz dziwił, gdyby było inaczej. Krążę po kilka razy tymi samymi uliczkami i wciąż odkrywam piękno. Jest zimno, wieje wiatr, trochę zaczyna prószyć śnieg. Przez przypadek udaje mi się natknąć na Związek Polskich Artystów Fotografików – miejsce, które bezskutecznie chciałem odwiedzić w Katowicach tutaj stoi dla mnie otworem. Oglądam wystawę czarno białych zdjęć analogowych autorstwa Andrzeja Łapińskiego (nie wiem, czy dobrze zapamiętałem), jestem zachwycony. Po rynku krąży młody człowiek przebrany za szlachcica i dziewczyna w czerwonym płaszczu i futrzanej czapce z tej samej epoki. To moja czwarte przejście przez rynek dzisiaj. W końcu dziewczyna się do mnie uśmiecha, ja też się do niej uśmiecham, chwilo trwaj. Co Pani tu właściwie porabia. A tak chodzę i pytam ludzi czy nie są głodni. Pani zaprasza klientów do restauracji, zapewne staropolskiej. Życzy mi miłego dnia, ja jej też. Na Placu Zamkowy wsiadam w pierwszy lepszy autobus, nie wiem, dokąd mnie zawiezie, okazuje się, że do metra Świętokrzyska. Znowu ogarnia mnie to dziwnie cudowne uczucie nieśmiertelności: mam wrażenie, że mogę wszystko, jestem wszystkim, nic nie jest w stanie mnie powstrzymać, a moje życie jest czymś wspaniałym. Na stacji metra przytulam się do kolumny, macham do siebie widzianego na wyświetlaczu LCD pokazującego obraz z kamery. Poza tym wszystko w porządku. Jutro jeszcze jeden wolny dzień.

Niedziela, 20.02.2011
Nie ma mleka, a byłem przekonany, że miałem cały nienapoczęty kartonik. Na głodnego idę na zakupy. W planie na dzisiaj cmentarz Powązkowski i parę innych okolicznych atrakcji. Jest zimniej niż by się wydawało, wieje wiatr, ludzie opatuleni w czapki i szaliki, i z nich wszystkich tylko ja idę na cmentarz. Powązki robią wrażenie, tylu starych dziewiętnastowiecznych grobów zebranych w jednym miejscu jeszcze nigdzie nie widziałem. Aniołowie o kamiennych twarzach rozsiedli się na cmentarzach. Z początku nie potrafię nawet robić zdjęć. Nie jestem sam, jakaś dziewczyna też przyszła z lustrzanką podelektować się pięknem starych pomników. Uśmiecha się do mnie, ja do niej. Dla takich chwil się żyje. Zamykam oczy. Jest zimno, bardzo zimno, w tej śnieżnej zawiei moja ręka dotyka czegoś, co jest ciepłe. Grzeję się od rozgrzanego metalowego dekielka palącego się znicza. Mam nadzieję, przedostać się na żydowski cmentarz, który jest po drugiej stronie muru. Nie widać nic, poza ty, że rosną tam dosyć gęsto drzewa. Jest stara brama, ale przez nią też nic nie widać. Brama wstydu, wstydu za nasza nietolerancję. Zewnętrzny mur cmentarza powązkowskiego jest jednocześnie murem dawnego getta. Po drodze cmentarz muzułmańsko kaukaski – małe ogrodzone poletko, na którym spod śniegu wystają ledwie dwa niepozorne pomniki. Cmentarz ewangelicko-augsburski nie ustępuje swoim przepychem katolickim Powązkom. Wracam do domu ze swojej cmentarnej rundki, jej co nieco i jadę na SGH na Internet. Wieczorem dzwoni właścicielka mieszkania. Chciałaby, żebym się zdecydował, czy będę mieszkał przez następny miesiąc. Oczywiście zapewniam, że na 90% tak, ale ostateczną decyzję uzależniam od znalezienia lepszej pracy. Nie wiem, co mam sobie myśleć, Piotrek wypala w szklanej rurce papierosy aż do samego końca, może to są stare zbierane pety. Kamil skraja starego podpleśniałego ziemniaka i smaży na patelni.

Poniedziałek, 21.02.2011, jeden z moich ostatnich.
Poranek jest tak przeraźliwie zimny, że czuje w nosie ból. To może być minus dziesięć, może być i minus piętnaście. Może i więcej. W pracy kończymy już o piętnastej. Przez dwadzieścia minut czekam aż łaskawie dostanę skany do wprowadzania. Jutro przychodzimy już na dziewiątą. I jest poszukiwana osoba, która weźmie sobie jutro wolne. Jakby na komunikaty, które dostajemy, dało się odpowiadać, to bym się zapytał, czy to może płatny urlop. Z IBM-u nikt nie dzwoni, Kasia z CPL Jobs oczywiście też nie. Rozmawiam na gg z Anetą. To mój pierwszy gwóźdź: jej rówieśnik Kamil jest już zastępcą dyrektora w jakiejś firmie w Dąbrowie Górniczej. Co rusz dowiaduję się, że ktoś gdzieś znalazł dobrą pracę. Aneta mówi, że przecież w tylu firmach rekrutują. Sabina pisze smsa, pyta się, ile będzie kosztowało przetłumaczenie i gdy piszę o 150 złotych to strzela fochy jakby mi łaskę robiła. Wpłacę 150 zł, nie wiem czemu miałabym płacić jeszcze więcej jak było 7 stron poza tym znowu znalazłam błędy […] > To dlatego, że było bardzo mało czasu > wiem, że było mało czasu, ale to nie jest wytłumaczenie, moim zdaniem jeśli ktoś się na coś decyduje powinien to wykonać na 150 procent swoich możliwości a nie tylko kasować pieniądze. Ale takich ludzi w dzisiejszych czasach bardzo rzadko można spotkać :-(  Kilka słów, które potrafią zabić. Spałem 5 godzin, żeby to zrobić, nie poszedłem do drugiej pracy, siedziałem na SGH prawie po ciemku i pisałem. Jeśli w poprzednim tłumaczeniu też były błędy, to po co mi zleciła drugie. Mam nadzieję, że już nigdy nie spotkasz takich ludzi jak ja, którzy tylko potrafią kasować pieniądze. Nie wiem czemu, ale już nie chcę dłużej żyć. Nie potrafię już iść przed siebie, nie mam sił podnosić nóg, chce mi się płakać. Jak czułem się wczoraj, a jak dzisiaj. Gdzie jest grunt pod nogami, gdzie jest dno??!!

Wtorek, 22.02.2011
Dzisiaj już na dziewiątą, przed pracą idę na zakupy bo jeść coś pracy trzeba. Znowu jest przeraźliwie zimno. Chodzę już z szalikiem, ale tak naprawdę pomóc może już tyko kominiarka. Dzisiaj mimo to przestój: system się wiesza, po trzech minutach przełączam się na przerwę techniczną, chociaż mówią, żeby zostać w trybie praca. Po pracy okazuje się, że przerwa techniczna wyniosła u mnie tylko 28 minut. Nie zapłacą. Jestem podejrzanie żywy i pełen energii. Rozmowa kwalifikacyjna w Elavonie, tym razem z managerem Call Center. Magluje mnie ostro, ale ja też ostro daję, nie potrafi mnie na niczym zagiąć, no może z wyjątkiem symulacji ankiety, tyle że po polsku. Cały czas tylko powtarza: zakładając, że Pana zatrudnimy. Do końca tygodnia mają dać mi ostateczne znać. Mam wrażenie, jakbym już tę pracę miał, jednocześnie jednak wrażenie, że to będzie tylko odłożenie egzekucji o kolejne trzy miesiące. Zaczynam rozglądać się po agencjach reklamowych i tworzę swoje pierwsze artystyczne CV. Jest innowacyjne, ale wkrótce dochodzę do wniosku, że CV do agencji reklamowej musi być samo w sobie reklamą. Doładowuję sobie konto i mam darmowe rozmowy wewnątrz sieci; mamie się właśnie skończyło za to ja teraz mam.

Środa, 23.02.2011
Przychodzę do pracy na za 20 ósma, bo naprawdę nie wiem, na którą mieliśmy przyjść. Robią mi z tego powodu takie wyrzuty, jakbym nie wiadomo co zrobił. Czuje się po prostu jak śmieć. Codziennie przychodzą smsy ze zmianą salda o kilkadziesiąt groszy. Na nowej lokacie odsetki są przelewane na konto codziennie. I tak co dzień 33 grosze więcej. Ale Sabina nie przelewa. Zjechała mnie, jakbym jej rodziców pozabijał, a teraz jeszcze będzie mi łaskę robiła. Przetłumaczyłem 10 stron i zamiast zapłaty tak naprawdę tylko dostałem opieprz. Czuję się jak śmieć. O godzinie 14 nie ma praktycznie co robić, nie wspominając o trzech piętnastominutowych przestojach. Obliczam ile zarobiłem w tym miesiącu, nieco ponad 600 złotych, nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Czuję się jak śmieć. W dzisiejszym metrze piszą: Nowym zjawiskiem jest ubóstwo wśród absolwentów wyższych uczelni – dowodzi raport „ubóstwo i wykluczenie społeczne”. Mówię Agnieszce, że chcę wypowiedzieć umowę za porozumieniem stron. O tyle dobrze, że się chociaż odrobinę zrozumienia wykazuje. W CCP na razie zawieszam umowę na czas nieokreślony. Nie będzie problemu ze zwolnieniem się wraz z końcem lutego. Jutro przyjeżdżają do Warszawy Słowacy. No to się zacznie.

Czwartek, 24.02.2011
Dzisiaj w pracy otrzymuję bardzo ciekawą propozycję: zamiast się zwalniać, mogę pójść na miesięczny urlop i poczekać jak rozwinie się sytuacja. Jest też duża szansa, że cała firma DataContact przeniesie się do Katowic. To by było więcej niż piękne. Sabina wysyła smsa, że znowu jest w szpitalu, ale na pewno przeleje mi pieniądze za tłumaczenie. Ta kobieta potrafi człowieka wykończyć. W IBMie sobie nagle o mnie przypomnieli i umawiają mnie na poniedziałek na dziesiątą na telefoniczną rozmowę kwalifikacyjną. Dzisiaj jest już dużo pracy, wychodzę kwadrans po czwartej. Na 19 planuję zawitać u Gosi, gdzie planowane jest przyjęcie pierwszego uderzenia Słowaków. Piętnaście minut jadę metrem, dziesięć minut szukam przystanku autobusowego, potem jadę piętnaście minut autobusem, potem piętnaście minut szukam właściwego bloku, przy czym ta ostatnia przygoda jest najbardziej godna uwagi. Kto na tym osiedlu numerował bloki?! U Gosi pijemy jedną szklankę grzańca, potem drugą, jemy spaghetti z bardzo ostrym sosem. Gosia prosi, żeby nauczyć ją obsługiwać własny aparat fotograficzny. Ma na pulpicie zachód słońca nad jeziorem Strzeszyńskim z mojego wielkopolskiego albumu. Czuję się zaszczycony. Słowacy przybywają po jedenastej, jechali polskimi cestami całe dziesięć godzin, macie bardzo złe cesty. Przywieźli dwanaście butelek tokaju. W obawie przed ich zamarznięciem zabieramy je do domu, po czym wpijamy trzy butelki. Mnie się kręciło już po pierwszym grzańcu. Autobusy nocne jeżdżą co pół godziny, wychodzę o wpół do pierwszej, macham na jadący Autobus, jak to mi przykazała Ula. Metro Politechnika, drzwi pozamykane. Po kolei próbuję otworzyć każde z nich. Wszystkie zamknięte. Obok stoi para. Facet mówi, że o tej porze już metro nie jeździ. Ja pierdole. Ja też tak powiedziałem, mówi koleś. Następny autobus za 20 minut, i to tylko na dworzec centralny. A co potem? Dzwonię do Uli, Ula ma bardzo zachrypły głos, jest autobus do mnie, ale nie z Dworca Centralnego, tylko z niejakiej ulicy Franciszkańskiej. Na moje porwanej mapie usiłuję znaleźć tę ulicę, ale niestety nie potrafię. Na Dworcu masa ludzi, niektórzy grzeją się przy koksiakach. Jest grubo ponad minus dziesięć stopni. Strasznie daje po nogach. Zastanawiam się, w jaki sposób mam w ogóle szukać tej ulicy. I czy w ogóle szukać. Mam na to dziesięć minut. Nigdzie nie ma żadnej normalnej mapy komunikacyjnej, cały dworzec autobusowy rozkopany i zagrodzony. To jest ten sam moment, jak kiedy szukałem na dworcu kasy biletowej. A przynajmniej takie samo słownictwo. Ratunek przychodzi zawsze w najmniej spodziewanym momencie. Ale w moim życiu nic nie jest w stanie mnie zdziwić. Natrafiam na dwóch ludzi szukających poszukiwanego również przeze minie autobusu linii N44. W chwilę potem siedzę obok jednego z nich w autobusie. Podpity barman, który wyciąga puszkę piwa i pije. Gadamy, fajnie się z nim rozmawia, niestety głównie o tym, że życie jest ciężkie. Opowiada jak studiował zaocznie w weekendy i pracował jako barman, o tym, ze jego marzeniem jest dostać się na statek na kontrakt i popracować parę lat, żeby zarobić na mieszkanie i nie musieć spłacać kredytu przez 40 lat. Nie należy się poddawać, cokolwiek by się nie działo. Wysiada i życzy mi wszystkiego najlepszego, ja mu tego samego. O wpół do czwartej idę spać, gdybym musiał iść do pracy na siódmą, to miałbym przed sobą całe dwie godziny, na szczęście dzisiaj mogę się wyspać, bo mamy na dziewiątą.

Piątek, 25.02.2011
Z Elavonu nie dzwonią, więc kiedy dzwoni właścicielka mieszkania, mówię jej, że wyprowadzam się z końcem miesiąca. Jest wyraźne zawiedziona. Od samego rana czuję się okropnie. Straszliwie piecze mnie w żołądku, takiej zgagi nie miałem już naprawdę od bardzo dawna. Na szczęści z biegiem czasu mija mi zmęczenie, rozpędzam się i wklepuję zamówienia coraz szybciej, w ogóle nie ma przestojów, non stop wpadają mi na skrzynkę nowe skany, tak miało być przez cały miesiąc, a nie dopiero teraz. Wczoraj miałem 140 rekordów, dzisiaj będzie podobnie. I tylko dwa błędy. Boże, spraw, aby DC przeniosło się do Katowic. Zostańcie tak długo jak chcecie, pisze Iwona przez wewnętrzny komunikator, korzystajcie z tego, że jest co robić. Czyli jednak dobrze, że kończę, to może być ostatni podryg umierającego (pracujcie, bo to może być ostatni dzień, w którym jeszcze jest co robić). Po pracy dzwonię do Gosi. Mam jeszcze sporo czasu i tylko kawałek drogi do Uli. Jem obiad, próbuję się ogarnąć. Tylko próbuję, jedyne co mi się udaje to spakowanie się na dłuższy pobyt u Uli. W autobusie czuję się po prostu słabo. Wczorajsza noc ma swoją cenę. Słowacy dopiero co przyjechali. Na dole pod blokiem spotykam Jurija i Roberta idących do samochodu po jakieś rzeczy. Jest bardzo fajnie, rozmawiamy, każdy w swoim języku, tylko Ula pół na pół, ale i tak się rozumiemy, coś tam jemy, popijamy tokajem, dmuchamy materace i idziemy spać koło pierwszej.

Sobota, 26.02.2011
Spanie na najlepszym łóżku nie dorówna nocy w doborowym (żeby nie powiedzieć: wyszukanym) towarzystwie, nawet jeśli to jest spanie na podłodze na kocu. Dzień zaczyna się o dziewiątej, Ula z Gosią są już od godziny na nogach i przygotowują szwedzki stół na śniadanie. Takie śniadanie to po raz ostatni jadł król w Łazienkach. Tam też idziemy na początek. Po drodze Słowacy upatrzyli w przejściu podziemnym krówki w jakimś sklepiku. Zachwyt. Nie może obyć się bez zbezczeszczenia jednej z rzeźb w parku oraz bez dokarmiana pawi i polowania na vevericki. Jedna kolejka slivovicy własnej produkcji o Jurija. Potem jazda do Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie również nie może się obyć bez odrobiny zabawy. Kolejna kolejka śliwowicy na przystanku. Nieźle rozgrzewa. Kivamy na przejeżdżające autobusy, bo to zastavka na żądanie. Kiwamy na wszystkie po kolei, choć czekamy tylko na jeden. Jedziemy na starówkę do pierogarni Zapiecek. Rozsiadamy się wygodnie i składamy zamówienie: osiem osób, kilka rodzajów pierogów, wersja duża i mała, zapiekane i niezapiekane a do tego porcje mieszane. Pozdrawiam kelnerkę. Kiedy zaczęła przynosić pierogi wróciliśmy do początku świata. Na początku by chaos. Potem z chaosu wyłonił się podział na pierogi zapiekane i nie zapiekane, potem na ilość, a potem już i tak się wymienialiśmy pierogami. Rachunek był trzycyfrowy z dwójką na początku. Na dworze już się robi ciemno, idziemy na Stare Miasto, w bramie jeszcze jedna kolejka, tym razem na lepsze trawienie. Złote Tarasy. Godzina na zakupy. Idziemy z Gosią szukać prezentów dla naszych kamaradów. Mają być pocztówki i krówki, bez których oni już nie mogą żyć. Kończy się na pocztówkach, potężnej ilości wedlowskich cukierków i na ośmiu piwach, każdym innym. Moja torba ma szansę urwać się już po raz trzeci, na szczęście szansa nie zostaje wykorzystana. Piwa mają być niejako na drogę, na degustację, na prezent. Jednak jeszcze tego samego wieczora kończy się tokaj, kończy się śliwowica i pod degustację trafiają po kolei wszystkie piwa. Do ośmiu naszych dochodzą cztery słowackie. Jest wesoło i nie będę opisywał szczegółów. Około wpół do czwartej nie ma już co pić i idziemy spać. O dziwo, jestem bardziej trzeźwy niż po kieliszku metaksy w Prien czy nawet po dwóch piwach w Kiel.

Niedziela, 27.02.2011
Słowacy lekko skacowani, Polacy jak najbardziej trzeźwi. My nie jesteśmy typowymi Słowakami, mówią. Jedziemy do Pałacu Kultury, na tzw. vyt’ah. Bilet wstępu na głupi taras widokowy, z którego nawet nie da się zrobić zdjęcia panoramicznego, kosztuje 20 złotych. W gruncie rzeczy to wcale nie jest taras. A niech im tę całą windę szlag trafi razem z windziarką, która sprawia wrażenie, jakby robiła łaskę, że wciska w windzie guziki. Idziemy jeszcze na Dworzec, odprowadzić Lucię, która jedzie do Berlina, a potem jeszcze gdzieś dalej. Kiwamy. Przedtem oczywiście przeczesywanie dworcowego pasażu handlowego w poszukiwaniu krówek. Bez krówek się stąd nie ruszymy. I znaleźli, takie jakie chcieli. Jeszcze obiad u Uli, cukriky dla naszych przyjaciół i znowu kiwamy. Tym razem trochę już smutno. Smutno wracać do szarej rzeczywistości, samotności i „niewiedzenia” co dalej. Kończy się sen.

Poniedziałek, 28.02.2011
Poniedziałek, dzień, w którym ma się wiele wyjaśnić. Naprawdę nie wiem, co będzie, boję się tego dnia. Może się okazać dosłownie wszystko, nawet niewykluczone, że zamiast wracać, będę musiał na szybko szukać nowego mieszkania i szybko się przeprowadzać. Początkowy zamiar, aby umówioną rozmowę telefoniczną odbyć w domu szybko porzucam: Kamil nie przeżyje, jeśli nie walnie sobie z rana hiphopu. Ja chcę spokój, nie żeby się znowu kogoś prosić o coś. Jadę na SGH, w metrze dzwoni Ewelina i mówi, że rozmowa będzie o 12. W tym momencie nie wiem, po co tam jadę. Jadę więc do Gosi odebrać kartę pamięci, którą jej wczoraj zostawiłem. Kolejne błądzenie po metrze Politechnika i ledwo udaje mi się być na 12 w domu. Po rozmowie wiele sobie nie obiecuję, mają do mnie ewentualnie zadzwonić, czy będzie rozmowa osobista. Dzwonie do Elavonu, tam się dowiaduję, że decyzja będzie dzisiaj …albo jutro. Muszą jeszcze zweryfikować pewną informację na mój temat. Pewnie chodzi o to, czy nie byłem w KGB. Świadom jednak mojej przestępczej przeszłości oraz działalności w SB nie mam wątpliwości, że nie dostanę tej pracy. Mam wrażenie, jakby kamień spadł mi z serca, nie wiem czemu. Jem obiad, czyli resztę ziemniaków, jaka i została i około 14 wychodzę z mieszkania. Chcę iść na Pragę, tam gdzie jest najniebezpieczniej, tam, gdzie są stare rozpadające się kamienice i zdewastowane śmietniki, gdzie chodzą menele. Biorę ze sobą długi, ostry i do tego szpiczasty nóż z drewniana rączką, wkładam go do wewnętrznej kieszenie płaszcza, ostrze okręcam złożoną kilka razy gazetą. W metrze patrzę na ludzi przez pryzmat tego noża. Czy wiedzą, co mam, co by było, gdyby wiedzieli. Co by było, gdyby zatrzymała mnie policja. Jedyne, co mogłoby mnie uwiarygodnić to torba z lustrzanką i obiektywem. I ostatnie pytanie: czy w ogóle bym się odważył użyć noża w sytuacji zagrożenia. Przypuszczam, że nie, ale on dodaje mi pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Chodzę i jeżdżę po okolicy, ale nie ma śladu owej słynnej okolicy. Nóż zrobił swoje, ale nie tak, jak tego oczekiwałem. Mój ostatni spacer po Warszawie. Muszę się wyprowadzić już dzisiaj z pokoju, bo na następny miesiąc jest już lokator, a właścicielka musi wrócić, żeby posprzątać. Nie komentuję. Piszę przyszłemu lokatorowi karteczkę, żeby nie pożyczał Kamilowi pieniędzy i zostawiam w jednej z szuflad pełnej zużytych długopisów. Kamil na wieść o mojej wyprowadzce oczywiście ulatnia się w mig. Miałem 10 złotych. Biorę jego wiatrówkę i chowam mu pod łóżko, niech szuka, niech go szlag trafi. Z Piotrkiem umawiam się, że mam mu zasugerować, że mogłem ją sobie zabrać „w zamian”. Gosia zgodziła się mnie u siebie przenocować. Idzie na imprezę z koleżanką, więc umówiliśmy się na przekazanie kluczy do mieszkania. Droga przez mękę: przeprowadzenie się z jednego końca miasta na drugi. Jestem totalnie wyczerpany, bolą mnie plecy, boli głowa. Odpoczywam. Gosia wraca po pierwszej. Dobrze, że dostałem te klucze, że nie musiałem nie wiadomo gdzie czekać aż wróci. I znowu spanie. I znowu nie jestem sam.

Wtorek, 1.03.2011
To już marzec i jak się okazuje przed wejściem do metra, moja karta miejska nie jest już aktualna. Mam wybór: jechać bez biletu autobusem, jechać jeden przystanek metrem na bilecie, a potem iść pół przystanku do dworca, albo iść półtorej przystanku na piechotę. Ech, ta moja chciwość. Kupuje bilet na pociąg, do którego mam grubo ponad godzinę i idę posiedzieć  Złotych Tarasach. Niby pięknie, ale nic nie dołuje tak jak słuchanie rozmów ludzi, którzy robią interesy i zbijają majątek. A człowiek robi na innych i jeszcze do tego dopłaca. Robię sobie w najlepsze fotki w Złotych Tarasach. Pozdrowienia dla naprawdę miłego ochroniarza, który mówi, że tu mimo wszystko nie wolno robić zdjęć. Pytam, czy to teren wojskowy. Dowiaduje się mniej więcej tyle, że nie złapała mnie żadna kamera. I jest w porządku, wymiana uśmiechów. W Zwoleniu padam z nóg, czuje się tak jak wtedy, gdy wylądowałem w szpitalu. Czeka mnie spanie w prawdziwej pościeli na prawdziwym łóżku w pokoju pełnym prawdziwego ciepła z pieca. Chwilo trwaj.

Środa, 2.03.2011.
Moja przygoda z Warszawą powoli dobiega końca. W autobusie do Radomia słońce ogrzewa mi twarz. Wiosna już blisko, śnieg się cały stopił. Czy to był sukces czy porażka? Jeśli to była porażka, to tylko taka, po której prędzej czy później musi nastąpić sukces, jeśli tylko uda mi się nie stracić wiary w siebie i we własne szczęście. Z pociągu do Katowic patrzę na piękny zachód słońca na bezchmurnym niebie. Czerwona kula to chowa się za drzewami, to znowu pokazuje. W piątek jadę do Krakowa na rozmowę kwalifikacyjną. Nie wiem, gdzie jeszcze rzuci mnie życie. Nie wiem nic, dosłownie nic. Ale właśnie dla tej niewiedzy warto czekać na następny dzień, warto być ciekawym kolejnego poranka. Znajomi mówią: ty to się wozisz po całej Polsce. Jeśli jest w tym choć odrobina zazdrości, to wiem, że warto żyć.


*          *          *


SUPLEMENT

Dzwonię do Godziszewskiej najpierw na pierwszy numer, odzywa się automatyczna sekretarka, która informuje mnie, że dodzwoniłem się do firmy DataContact, przy czym wymowa jest następująca: „DejtaKontakt”. Innymi słowy: pracuję w firmie DaytaContact.

Mam wrażenie, że tutejsi ludzie są całkiem sympatyczni. Tu są wśród siebie, dopiero gdy wyjeżdżają za Warszawę zaczynają czuć się panami i zachowują się jak snoby. Inaczej sobie nie jestem w stanie tego wytłumaczyć.

Pisałem swego czasu o ulicy Nowy Świat, gdzie znajduje się kawiarnia Coffeehaeven, bardzo popularna wśród celebrytów, o której, jak mi się wydawało, pisała Anne Applebaum. Jak się okazuje, pani Applebaum pisała o Cafe Blikle.

Mój współlokator, znany z tego, że pożyczył i nie oddał do tej pory, oraz z tego, że zjadł i nie zwrócił, zajmuje się pisaniem tekstów hiphopowych. Już dwa razy słyszałem jak rapuje coś w swoim pokoju. Poniżej zaprezentuję wybranie fragmenty tekstu, jakie udało mi się przechwycić (sfotografować), o ile oczywiście uznam je za wartościowe.

Jak to jest, że jednego dnia czuję się jak młody Bóg mając świat u stóp, a drugiego dnia brak mi tchu i tak bez przerw raz pielęgnuję empatię do życia bojąc się w dodatku, że znów ból mnie dopadnie, raz pełen euforii kontempluję […dokładnie?] dzień będąc pewnym, że nic mi dziś na głowę nie spadnie i nie chodzi mi tutaj o stan samopoczucia tylko o sytuacje, emocje, uczucia wywołane zachowaniem innych ludzi w koło i moim zmiennym zachowaniem, raz mąż raz oszołom, raz wciąż [byłbym??] smażył zioło, no dobra teraz już nie ten etap mam za sobą lecz do alkoholu lgnę a raz abstynent z zaangażowaniem w życie rodzinne tak wstecz robiący swoim kobietom krzywdę mentalnie oczywiście, już nie myślę o głupotach tak lecz myślałem przecież jeszcze prawie wczoraj przecież to było niedawno kiedy byłem młodym gniewnym kiedy psychika chora podsuwała mi przekręty za które jest mi wstyd teraz bo to był szczeniacki przejaw zarobienia szybkiej kasy to lecz te typek na papierach szły głównie na przejaw i przelew a cycki? Tak był również taki etap to nie jest powód do dumy ale jakoś tak to jest że raz jak lato paruje później spadam w zimy biel i wiesz co zauważyłem nie jestem jedyny kobiety i dziewczyny faceci nawet dzieci mają również problem ten więc trzymaj się gdy zima mroźnie zawieje bo przyjdzie lato choćby przez chwilę będzie lepiej
Ref: jak są zmienne pory roku tak zmienne charaktery są, zmienne poglądy zmienna ona i on raz się cieszysz jak głupi mając ku temu powód zaraz dostając dowód, że ta radość to był błąd ziom, przejebane jak wiosna, lato, jesień, zima, lecz to nie Vivaldi gra to życie i (trzeba to jakoś wytrzymać) x2

Często kłamałem dla seksu zawsze podobałaś mi się teraz wiem, że Cię kocham tylko przysuń się bliżej wpuść mnie a powiem wszystko co chcesz usłyszeć ale nie przyznam Ci się, że nie jesteś tą jedyną ta jedyna teraz siedzi i bawi się moją córką dziewczyno, przepraszam za te kłamstwa i burdel, albo z inną było tak wpadnij na film, wiesz żałuję że to skończyło się w te kilka chwil później zadzwoniłem może jeszcze kilka razy w jednym celu ale ty i tak nie chowasz urazy, za to Ci dziękuję bo okazałem się chujem byłem i chujem i chuj że przez to chujowo się czuję, ale najgorsze przestępstwo padło z mojej strony kiedy obudziłem się obok kumpla byłej żony dziewczyny właściwie bo ma kilkanaście lat a co okazało się mój brat nadal z nią jest, oszukała mnie, upiła i wpieprzyła się do wyrka 16 letnia dziewczynka z dzieckiem i facetem przez nią straciłem kumpla lecz odzyskałem kobietę, za kumplem nie płaczę bo koledzy to szuje przytaczają romans przez który wpadam w furię,  faktycznie głównie to byłą wina moja, bo pływałem w gównie i nie przyjmowałem porad, dałem ją w sytuacji o której wstyd mi mówić a ten skurwiel to, żeby mi nabrudzić, podymać nie wiem kurwa co by się okazało, udawał przyjaciela by zrobić ze mnie durnia ale uważaj niedługo się zobaczymy, uważaj bo nie znasz dnia ani godziny.

Co się z nami dzieje przecież w wieku lat dwudziestu ludzie nie powinni mieć problemów z powodu seksu i ten sex nie powinien numerem jeden możemy pieprzyć się ale nie z każdym i wszędzie kurwa błędem jest ten body boom sam jestem ofiarą i materiałem na przestępcę bo chuj niestety czasami myśli za mnie i tak zostałem ojcem mając lat 18 niewiernym i głupim gnojkiem palącym trawkę ale w tym wieku każdy poluje na atrakcje niestety te atrakcje za sprawą wódki i Buszka wywołały sytuacje, że dałem swoją pannę i dziecko i kurwa wpuściłem kumpla do łóżka  do swojej kobiety po czym nie byłem z nią rok tak dowiedziałem się później jaki odjebała skok w bok, mimo, że to był szok to wybaczyłem jej to bo będąc z nią byłem też z inną kobietą i tak mam lat 20 dziecko i prawie żonę, pracę, wynajmowane mieszkanie i nieskończoną szkołę brudne sumie[nie] i obrzydzenie jak pomyślę sobie o przyjacielu który dymał moją żonę [i mimo tych lekcji niestety nadal mam ochotę na koleżankę bo kręci mnie jej…] to chore? Może ale niestety takie są media wariant sex plebs i brud wśród kurw nas ogarnia. oblezą otacza tu liczy się tylko chwila [ja to pierdole zawracam wstecz nie da się no to mogiła ale nie da się bo to sieć bez wyjścia cmentarz i mogiła.
Ref: Kiedy myślałem chujem widziałem tylko cipki a te cipki obsługiwały wszystkich miej szacunek do dam miej szacunek do siebie pierdol kurwy nie dosłownie i traf na TĄ kobietę. Ja to jebie chcę cofnąć lecz bije kolejna godzina zobaczymy co dalej pozwól czy czas będzie sprzyjał czy spędzę z Olą czas po finał czy wezmę z nią rozwód.

(Wartościowe jak wartościowe: życiorys w pigułce).

Najciekawsze przypadki w pracy (DataContact): W bazie jest klient dajmy na to Klaus Jurgen Bodmer. Ów klient wypełnia kupon, na którym na nazwisko Klaus Bodmer zamawia prenumeratę, a na nazwisko Jurgen Bodmer chce wziąć premię za polecenie prenumeraty swojemu alter ego Klausowi Bodmerowi. Na zaostrzenie apatytu dodam oczywiście, że zarówno Klaus Jurgen Bodmer, jak i jego „części składowe” mieszkają pod tym samym adresem. Różni ich tylko numer telefonu, ale to trudno jest teraz mieć dwa telefony?
Małżeństwo mieszka w jednym domu. On zamawia gazetę X, ona też zamawia tę samą gazetę. Jakby nie mogli czytać z jednej. Mogliby, ale chodzi o wzajemnie polecenie się i dostanie premii, która może wynieść nawet do 50 euro. Ciekaw jestem, ile kosztuje cała roczna prenumerata.
Targi samochodowe. W zamian za wypełnienie kuponu z zamówieniem rocznej prenumeraty Auto Bilda klienci otrzymują jeden numer gratis. Jak nietrudno się pewnie domyślić, na zamówieniach nie brakowało Dieterów Schmidtów, zamieszkałych przy Schmidtstrasse w Hanowerze, którego kod pocztowy pochodził z zupełnie innego landu.

*          *          *

EPILOG

Po powrocie do Katowic w środę wieczorem miałem cały czwartek dla siebie. Cały dzień, ale bardzo mało. W piątek miałem mieć rozmowę kwalifikacyjną w Krakowie w IBM-ie, na którą pojechałem trochę jak na stracenie. Było miło, testy językowe poszły świetnie i z teamleaderką Marysią rozstałem się w dobrym nastroju. Odpowiedź miała nadejść w ciągu dwóch tygodni. Telefon dostałem już w poniedziałek, w zbawiennym wręcz momencie, bo już próbowano wmanewrować mnie w pracę w branży handlowej na drugim końcu Polski. Dostałem pracę. Do następnego dnia do godziny 16 musiałem dać znać, czy znajdę mieszkanie. We wtorek, po uprzednim umówieniu się na oglądanie czterech mieszkań, wyruszyłem do Krakowa i zdecydowałem się na to mieszkanie, w którym teraz siedzę i piszę epilog do tej historii Jest mi tu dobrze, i na razie nie żałuję, że nie skorzystałem z Wisły, metra czy Pałacu Kultury. I niech już tak zostanie.

JETZT HALTE DURCH –
und sei die Not auch groß.
Gott hat die Stunde schon bedacht,
da Er dir Hilfe bringt.



TRZY LATA PÓŹNIEJ 

Łatwo jest oceniać, trudniej być obiektywnym. Trudniej zrozumieć. Może dopiero po jakimś czasie. Co złego można powiedzieć o człowieku, który zbiera na ulicy pety i dopala je w szklanej lufce? Co można powiedzieć złego o człowieku, który znaleziony nadpleśniały ziemniak kroi na frytki i smaży na patelni? To jego kolacja. A co jeśli obiad? Czy można mieć za złe, że desperacko wyjadają wszystko, co mam w lodówce? Co można powiedzieć złego o ludziach, którzy z własnego mieszkania wyprowadzają się gdzieś, niewykluczone, że na ogródki działkowe (!), żeby zdezelowane do reszty mieszkanie wynajmować. Bo sami po opłaceniu czynszu by nie mieli już pieniędzy na jedzenie. Co można o nich złego powiedzieć? Że są biedni. Ale to nic złego. Siedzący tu i piszący człowiek ma teraz 27 lat, zarabia średnią krajową i nie może powiedzieć, żeby nie miał co jeść. I ilekroć pomyśli, że jest mu źle, wraca wspomnieniem do czasów, kiedy było naprawdę źle.