środa, 27 sierpnia 2014

Kręgi kamienne w Odrach

Musi się pan położyć dokładnie tak jak ja, instruuje mnie kobieta, która przed chwilą leżała na ziemi na plecach, z lekko rozchylonymi nogami i szeroko rozłożonymi ramionami. W kurtce i kapturze na głowie leżę i patrzę jak kołyszą się nade mną korony starych sosen. Obok mnie jeszcze dwie osoby.

W miejscu zwanym elipsą moc osiąga rząd stu dwudziestu tysięcy jednostek, gdzie pięćdziesiąt tysięcy to promieniowanie uznawane za boskie. Nie przyjechałem tu po to, a jednak leżę na ziemi i patrzę w niebo a za mną na ławeczkach siedzą ludzie. Jedna z nich, sędziwa staruszka, zadawszy retoryczne pytanie: za jakie grzechy oni tutaj tak leżą, ledwie słyszalnym szeptem w kółko niczym mantrę odczytuje tekst z tablicy informacyjnej.

Gdy byłam tu po raz pierwszy mało brakowało, a zaczęła bym lewitować, wspomina kobieta. Ja dzisiaj nie dochodzę do tego stanu, ale pamiętam doskonale, to wspaniałe uczucie, gdy pewnego razu, dawno temu, straciłem poczucie kontaktu z podłożem. Gdybym ponownie osiągnął ten stan, nie miałbym zahamowań, by pójść kolejny krok dalej.


Goci nie postawili kilku kamiennych kręgów i nie zbudowali tylu kurhanów w przypadkowym miejscu. Nie przypadkowo te właśnie głazy porośnięte są unikatowymi gatunkami porostów, które z niewiadomych względów nie chcą rosnąć nigdzie indziej. Ale dla niektórych to jest i będzie jedna wielka ściema.


wtorek, 26 sierpnia 2014

Tanie noclegi

Gdy w wyszukiwarce wpiszemy hasło "tanie noclegi" wyskoczą nam setki wyników i zapewne żaden z reklamowanych miejsc nie jest tani, a już na pewno nie tak tani, jak Bory Tucholskie u schyłku sezonu.

Nocleg numer jeden. Zajeżdżam na miejsce zaznaczone na mapie jako kemping. Pod tym względem moja mapa pozostawia wiele do życzenia; poza tym obejmuje zasięgiem całe Bory Tucholskie i dość wolno się rwie. We wspomnianym miejscu nie ma pola namiotowego, jest ośrodek wypoczynkowy nie oferujący możliwości rozbicia namiotu. Odsyłają mnie na drugą stronę jeziora. Tam za znakami docieram do gospodarstwa agroturystycznego, gdzie koleś oświadcza mi, że można rozbić namiot, ale nie ma wody, tzn. ciepłej wody, i śpiewa cenę: 15 złotych za namiot i 10 złotych za osobę. Jeszcze dwa lata temu bym na taki układ poszedł, ale nie dziś. Zachłanny Kaszub chce się na wszelką cenę dorobić. Niech się dorobi. "Nie, to jest za drogo" (na takie warunki) mówię mu i jadę dalej. Jest w pobliżu jeszcze jeden ośrodek wypoczynkowy. Zajeżdżam na miejsce, jakieś kolonie czy coś, pełno młodzieży. Recepcja była czynna do osiemnastej, czyli zamknęła się ponad godzinę temu. Jadę wgłąb ośrodka, wzdłuż jeziora. Zaczynają się przyczepy kempingowe i ich mieszkańcy zaabsorbowani sobą. Jadę dalej, a tam kawał ziemi wyglądający jak nieużytkowane pole kempingowe. Dojeżdżam do końca, jakieś 150 metrów od ostatniej przyczepy. Nikt się tu nie zapuszcza. Po zmroku rozbijam namiot. WC, prysznic, wszystko na kempingu 150 metrów dalej. Rano bez pośpiechu zwijam się. Wyjeżdżam około dziesiątej. Noone gives a fuck.

Nocleg numer dwa. Zajeżdżam o szesnastej na pole namiotowe, na którym nie planowałem nocować, więc jadę na małą przejażdżkę, z której wracam za kwadrans ósma. O tej mniej więcej porze zachodzi słońce. "Kiosk" z recepcją już zamknięty. Nic nie szkodzi. Ciepły prysznic cały czas działa, więc pełna kultura. Około dziewiątej a może trochę później jestem gotowy do pójścia spać, ale akurat zapraszają mnie na ognisko "stacjonujący" tu Niemcy, więc czas leci miło do godziny jedenastej. O wpół do szóstej wstaję i idę na ścieżkę przyrodniczą do pobliskiego rezerwatu. Krótko po siódmej z powrotem w namiocie, padnięty idę dalej spać. Wyjeżdżam po dziesiątej, jest poniedziałek, na recepcji nie ma żywej duszy.

Nocleg numer trzy. Nad jeziorem ma być pole namiotowe. Jest tylko pole biwakowe nie nadające się na rozbicie namiotu z wielu względów. Jest też pokaźna ilość przyczep kempingowych i innych domków letniskowych przy samej plaży. Teren ściśle prywatny. Tylko co dziesiąty jest zamieszkały. Pomysł przespania się na kanapie pod werandą jednego z nich upada. Robi się zimno i pojawiają się komary. Rozbijam namiot zaraz obok. To nic nie szkodzi. Z przyczepy sto metrów dalej nikt mnie nie widzi. Po drugiej stronie jeziora są zbyt zajęci ogniskiem. Do ósmej rano będą spać. Zresztą, kogo to obchodzi. Można się wyspać nawet i do dziewiątej.

Życie jest piękne a noclegi darmowe. Można by tak jeszcze z parę dni pomieszkać sobie w Borach Tucholskich, ale do pracy trzeba wracać.











środa, 13 sierpnia 2014

Idzie jesień

Idzie jesień, pierwsza jej oznaka przyszła niczym pierwsza wiosny oznaka, gdy przy kilkunastostopniowym mrozie na porannej plaży słońce przygrzewało w twarz. Idzie jesień, pierwsza taka noc zimna, że na plaży bije ciepło od morza. Idzie jesień, niczym bocian albo Włóczykij instynktownie czuje potrzebę udania się na południe, w Bieszczady i leżenia na trawie z oczami wpatrzonymi w niebo pełne gwiazd i uszami wsłuchanymi w ciszę.

A morze takie spokojne niewzruszone niczym tafla jeziora.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Weekend, czyli: niech żyje imitacja wolności

Bycie przeziębionym w lecie jest bardzo niebezpieczne. Piątek, czuję, że mam podwyższoną temperaturę, ale też czuję, że jeśli przesiedzę weekend w domu to będzie jeszcze gorzej. W sobotę rano pakuję sprzęt i jadę z rowerem do Kościerzyny. Gdyby to był zimowy weekend, przesiedziałbym go w domu w okolicach kołderki.

Podróż dwupiętrowym wagonem, który wygląda jak najnowsze osiągnięcie niemieckiej sztuki kolejowej lat sześćdziesiątych. (http://kolej.darlex.pl/pociagi/rumunia/pietrowy/pietrowy08.jpg). Przypierdala się do nas jakiś obleśny koleś o świńskiej twarzy i w czarnej koszulce Jacka Danielsa będącej rozpoznawalnym atrybutem alkoholików, już nieco wstawiony, pije piwo, jest nachalny i po jakimś czasie już nawet fajki wyciąga, więc jest interwencja u konduktora. Potem idzie do ubikacji i pomysł, żeby go tam zamknąć nawet nie musi doczekiwać się realizacji, bo koleś nawet się nie zamknąwszy nie potrafi się otworzyć. Jest trochę walenia w drzwi, ale generalnie spokój do końca podróży. "Wszyscy przeciwko mnie".

Na zatracenie. Gdy główne drogi szutrowe przestają satysfakcjonować mnie jakością, zjeżdżam na leśne. Wychodzi na to samo, ale za to nadkładam większy dystans. Gubię się co jakiś czas, potem odnajduję. I czas płynie tak jakoś szybciej. A na co ja liczyłem? Na piaskowym podłożu Borów Tucholskich drogi gruntowe nie mogą być inne.

Smażony pstrąg szczerzy na mnie swoje zęby z talerza. Zapłacić dwadzieścia dwa złote i być dalej głodny. No to skandal. No i największą satysfakcję pstrąg sprawił mi za pomocą dodatków: plasterka pomidora i dwóch kawałków pomarańczy.

Sok owocowy jest w upał Twoim największym wrogiem. Kupujesz takie coś w wiejskim sklepie za jakąś astronomiczna kwotę, zanim się zagrzeje do trzydziestu stopni wypijasz jednym haustem jedną trzecią, potem "drugą trzecią" i jesteś skończony. Boli brzuch, czujesz się napompowany jak balon a dalej chce się pić. Reszta na dobitkę, bo nie będzie resztka chlupała w kartoniku.

Nad cichym i pustym jeziorem rozkładam się i leżę na karimacie, leżę godzinę, drugą godzinę, już czekam na zmierzch, lekko schowany w zaroślach a lekko widoczny. Po drugiej stronie daje się słyszeć jakaś rodzinka, która przyszła szukać zejścia do wody, słyszę ich każde słowo, to jezioro to taki amfiteatr, wodna scena i strome zalesione brzegi niczym widownia. Opisują miejsce, w którym sobie leżę i nie potrafią go znaleźć. Po karimacie chodzi olbrzymi czarny żuk. Taki żubr wśród owadów. Jest piękny, misterny i jedyny w swoim rodzaju.

Gdy zapada zmierzch jadę na małą rundkę po okolicznych jeziorkach by w końcu wrócić na swoje miejsce. Wieczorna kąpiel w jeziorze. W dzień woda wydawała się za zimna. Podobno jestem przeziębiony. Zanosi się na deszcz, namiot rozstawiony na ostatnią chwilę.

Zapomniałem łyżki. Fasolki po bretońsku ze słoika nie je się wygodnie nożem. Zatem na kolację kanapki z dżemikiem. Może nie jestem głodny, bo cały czas jestem chory, może cały czas mam podwyższoną temperaturę tylko nie czuję tego, bo jestem w domu, swoim prawdziwym domu. A może dlatego, że opiłem się tego cholernego soku. 

Nocleg na dziko w lesie lub podobnej okolicy wymaga posiadania zatyczek do uszu. Nocna symfonia natury. Ryby podpływające na powierzchnię, żeby zaczerpnąć wody, potem jakieś szuranie i węszenie jakby bobry (nie wiem czemu o bobrach pomyślałem), jakieś coś szeleści mi o namiot, jakby kret się próbował wybić do ziemi po moim namiotem. Plus tysiące innych dźwięków. Czasami mam ochotę wyjść na zewnątrz i spojrzeć temu nocnemu światu w oczy, oswoić go zamiast się bać i zatykać uszy.

Śmierć komara i kolejna krwista plama na namiocie. Pajęcza sieć na "okienku" namiotu. Tylko jedna noc.


Rozbijanie namiotu na dziko nad jeziorem to jeden z najgorszych pomysłów. Rano jakieś sto metrów od namiotu w krzakach wędkuje koleś. Wydawało mi się, że nie da się tu wjechać samochodem. Ile człowiek musi jeszcze zobaczyć. Ale chyba mnie nie zauważył.

Napięty grafik to odjazd ostatniego pociągu z Kościerzyny o wpół do szóstej. Następny o czwartej w nocy. Alternatywnie pięćdziesiąt kilometrów. Ciągle marzy mi się wyjazd daleki, daleki, na wiele dni bez konieczności powrotu. Miesiąc, dwa, trzy, wędrówka, bo w sercu mam jakąś taką dzikość. Nie spieszyć się nigdzie, jechać sobie gdzie popadnie. Grosse Freiheit. To nawet nie jest namiastka. Nie jest sztuką mieć wszelki możliwy sprzęt trekingowy. Sztuką jest umieć z niego zrezygnować. Człowiek poznany w pociągu myśli, że jadę na urlop, taki jestem obładowany. A tak naprawdę zabrałem ze sobą ciepły śpiwór, namiot, karimatę, ciepły polar, garnek, małą butlę z gazem, ręcznik, wodę mineralną, apteczko-kosmetyczkę i sprzęt foto. No prawie nic. No, jeszcze jedzenie, które ledwie tknąłem. Nie chcę imitacji wolność, chcę wolności, choć wiem, że to droga na zatracenia. To jest moje nieszczęście.

Pod sklepem zagaduje mnie starszy człowiek. Opowiada mi o dziewczynie, którą spotkał w latach siedemdziesiątych samotnie wędrującą po Bieszczadach. Gdybym żył w latach siedemdziesiątych i był na jego miejscu i spotkał ją, ukląkł bym przed nią w wyrazie szacunku. Jak na Hołdzie Pruskim. Te czasy już minęły, dziś Bieszczady to już mało. A mnie się cały czas marzy Biebrza, dzika Biebrza i słońce wschodzące nad jej mglistymi oparami.

Borsk. Nie mam ochoty jeść obiadu nożem, więc zamawiam w jakiejś przydrożnej restauracji naleśniki. Nie długo się cieszę letnim powietrzem, bo się schodzą ludzie w celu uczestnictwa w polowej mszy świętej. Głupio jeść na mszy naleśniki. Trzeba się udać do środka restauracji. Ewangelizacja. Ktoś mi próbuje podrzucić w pociągi jakiś "święty" obrazek. Na ten temat mam już swoje zdanie.

Nieugaszone pragnienia są bardzo niebezpieczne. Rodzą potrzebę zakupu smakowej wody mineralnej o smaku cytrynowym, która jest tylko imitacją wody. Jest bezczelną profanacją wody. Woda, po której jeszcze bardziej chce się pić, woda, która oprócz wody w największej ilości zawiera cukier. Potem benzoesan sodu. Jestem zniesmaczony dosłownie i w przenośni.