sobota, 30 listopada 2013

Strzelanie

Andrzejkowego wieczoru nie spędzamy na dyskotece ani na laniu wosku przez klucz. W ten wieczór idziemy z koleżankami i kolegami z pracy na Laser Tag - miejsce, gdzie na zamkniętej przestrzeni w niewielkim labiryncie można postrzelać do siebie laserem. Byłby to paintball, ale nie jest ani paint ani ball. Nie jest to też 'painball'. Specjalnymi pistoletami i karabinami strzelamy do siebie niewidzialnymi wiązkami lasera. Celem jest 'zabicie' przeciwnika. Trafić można go w dwa czujniki zamontowane na kamizelce na ramionach, jeden na plecach lub jeden na brzuchu. Trafienie w ten na brzuchu najbardziej śmiertelne. W głowę można strzelać do woli, choćby i w swoją. Kamizelka nie jest zatem po to, żeby nas chronić. Niestety trudno się jej pozbyć, jest spięta z karabinem.

Podzieleni na dwa zespoły i mocno podjarani udajemy się na pole walki. Zanim jeszcze wszyscy dotrą, gra zostaje aktywowana i zostaję zabity już na schodach. Z głośnika na brzuchu dochodzi dźwięk umierającego człowieka, coś jak UUUUUAAAAAA, przy czym bardziej brzmi to jak jakieś zwierzę. Na szczęście po 10 sekundach znowu jestem aktywowany i mogę strzelać dalej. Strzelać pojedynczymi nabojami, seriami lub pociskami. Kiedy skończy się limit 30 sztuk amunicji, wykonuję czynność przeładowania magazynku i strzelam dalej. W labiryncie panuje półmrok a z głośników dobywa się muzyka, która sprawia, że cała zabawa staje się jedną wielką za przeproszeniem napierdalaniną. Nie ma miejsca, gdzie można się na dłużej schować, zaczaić. Zawsze jest się widocznym z kilku miejsc. I wygląda w moim wykonaniu pierwsza 25-cio minutowa runda jak dzika i chaotyczna bieganina kurczaka, do którego strzelają z różnych możliwych miejsc. Po pierwszej rundzie mam bilans -12, co znaczy, iż zostałem zabity 12 razy więcej niż zabiłem. Druga runda jest zatem bardziej zaplanowana. Zajmuję pewne stanowisko, z którego mogę strzelać do ludzi z góry i skąd w pierwszej rundzie sporo do mnie strzelano. Nie specjalnie mnie nosi gdziekolwiek dalej. Stanowisko udaje się utrzymać przez co najmniej 15 minut. Bilans wychodzi na +8.

Co może wyniknąć z sytuacji, gdy 14 osób zamkniemy na powierzchni około 100 metrów kwadratowych, damy im nieskończoną ilość żyć i amunicji i pozwolimy im do siebie strzelać? Nie powiem, żeby to było złe ale dobre to też nie jest. Gdzie taktyka, gdzie skradanie się do przeciwnika, gdzie realizm? Po głowie możemy sobie strzelać do woli. Nie ma żadnego celu taktycznego, jest po prostu za ciasno, nawet gdyby nas było o połowę mniej. Jakżeż bardziej emocjonująca byłaby gra, gdybyśmy mieli tylko po 100 nabojów i 5 żyć? Ciekawe jeszcze, co by powiedzieli na to nasi dziadkowie. Nie wiem, czy zrozumieli by, że to tylko zabawa.

A teraz wracamy do innej rzeczywistości. Sobota, piękny dzień, chmury wleką się nisko nad ziemią, ale nie pada. Jak na koniec listopada nawet nie jest jakoś straszliwie ciemno. Na ten dzień mam zaplanowane własnoręczne przyrządzenie makaronu oraz rosołu. Plan ambitny. To wszystko, co można o nim powiedzieć. Bo nie mam ani stolnicy ani wałka. Mam tylko za przeproszeniem deskę do krojenia oraz dezodorant. Tak więc moja wewnętrzna kobieta powoli usypia, za to budzi się wewnętrzny mężczyzna. Jest wpół do drugiej, ciemno będzie o czwartej, więc idę do lasu.

O tej porze roku w lesie właściwie nic już nie ma. Nie ma zieleni, nie ma grzybów, nie pachnie żywicą. Ale odczuwam potrzebę udania się do lasu i patrzenia jak zapada w lesie noc. Potrzebę bania się. Las mam 15 minut na piechotę od domu. Posuwam się w kierunku zachodnim omijając większe ścieżki, tak, żeby możliwie nie wiedzieć, gdzie dokładnie jestem. To taki test, będę szedł na zachód wgłąb lasu, a jak się dość ściemni to zacznę wracać, na azymut, być może z pomocą latarki. O tej porze w lesie jest pusto, cicho i wilgotno. Czasami zebrana woda skapuje z gałęzi. Pod moimi butami ziemia rozkopana przez dziki. Bajora, błota i kałuże dają się słyszeć jeszcze jakiś czas po moim przejściu cichym bulgotaniem.

Leśną droga idą ludzie. Nie spodziewałem się ich tu spotkać. Z bezpiecznej odległości chowam się za drzewem. Budzi się instynkt, na początku jest to instynkt ofiary, który bardzo szybko zmienia się w instynkt łowcy. Z dala od dróg skradam się za nimi i zastanawiam się, czy oni czują na sobie moje spojrzenie i mój wyimaginowany karabin snajperski. Tak, dziwnie się czuję na tym polowaniu. Czy takie polowanie na ludzi jest w ogóle legalne? I podczas tego polowania zupełnie przestaję odczuwać, że coraz bardziej się ściemnia. Ale tu ściemnia się bardzo powoli. Słońce schowało się już za pagórkowaty horyzont. Ziemia powoli kręci się i słońce jest coraz bardziej schowane.

Nagle przychodzi taki moment, dociera do mnie, że tu, gdzie jestem, nie słychać strzałów. Zestawiam wczorajszy hałas z Laser Tagu z tą ciszą idącego spać lasu. Panuje już półmrok, absolutna cisza zakłócona tylko parę razy śpiewem ptaka. Może powinienem się bać tej ciszy, w środku lasu nie wiadomo jak daleko od domu, ale ona mnie uspokaja. Zaczyna się doświadczanie paradoksalnego poczucia bezpieczeństwa. Wszystko to przez te strzały, których tu nie ma. Tu nikt nie strzela, tu jest bezpiecznie. Gdzieś tam daleko daleko wokół toczą się wojny, ale tu nic mi nie grozi. Tu nikt nie strzela. Tu nie słychać strzałów...

czwartek, 28 listopada 2013

Alkohol

Alkoholowe opowieści ... Licytacja

Koleżanka B:
Mamy takiego kolegę, który normalnie wygląda jak Jezus. No i pewnego razu (impreza) drzwi do pokoju się otwierają, staje w nich schlany kolega (nie ten Jezus, jakiś inny), rozkłada szeroko ręce i oświadcza: dzisiaj śpię u was, po czym pada na podłogę na wznak. Ja tylko wstaję, zamykam drzwi i idę dalej spać. Rano przychodzi kolega Jezus. Budzi się również schlany dnia poprzedniego koleś, podnosi powoli i boleśnie głowę, odwraca się, patrzy. A tam kolega Jezus. Więc na jego zamarłej twarzy maluję się śmiertelne przerażenie a z ust dobywają się słowa: Boże, schlałem się na śmierć.

Koleżanka A:
byliśmy ze znajomymi na Helu, jakoś tak na Sylwestra. Chłopaki się narąbali i porozbierali się do naga i zaczęli biegać wkoło budynku. My już wtedy poszłyśmy spać. Potem wzięli szufelki i udawali, że grają na gitarach. Byli już tak narąbani. Ja się z moim sąsiadem (i jednocześnie kolegą) zamieniłam łóżkami, ale on o tym zapomniał. Budzę się rano a w moim łóżku leży nago mój sąsiad Paweł. Dzwoni mama, odbieram, mama się pyta zadając jakieś ogólne pytanie w celu uzyskania "informacji" czy wszystko w porządku. W tym momencie Paweł doznaje przebudzenia się i centralnie do słuchawki rzuca tekstem: - Jak to nic nie piliśmy? Ale dlaczego ja leżę nago w twoim łóżku?

Koleżanka B:
Bydgoszcz, bliżej nieokreślona impreza, zakwaterowanie w hotelu. Zgromadziliśmy w jednym pokoju a nasze dokumenty telefony i klucze wrzuciliśmy dla pewności do jednej szuflady. Po jakimś czasie dzwoni telefon. Szukamy, szukamy, a to telefon Tomka dzwoni. Dzwoni jego tata, odbiera kolega: - To jest telefon Tomka ale to nie Tomek. - No tak, słyszę. - Tomek teraz... bierze prysznic. - No to przekażcie mu, żeby oddzwonił. Dobra, gdzie jest Tomek? Szukamy w naszym hotelu. Jest tylko jego kurtka, którą ktoś przyniósł razem z telefonem. Ale nigdzie nie ma Tomka. Dzwonimy do drugiego hotelu (tam też równoległa impreza) i pytamy czy nie ma u nich Tomka. Ni śladu. Kiedy go ostatnio widzieliście? Coś koło czwartej wychodził z kebaba. Dzwonimy do trzeciego hotelu z zapytaniem o Tomka. Tak też nic nie wiedzą. No nic, zgubił się to się i znajdzie. Po jakimś czasie (to już było rano, godzina może dziewiąta) dzwoni telefon z drugiego hotelu. Znaleźliśmy Tomka, spał na ławce pod hotelem. Po kebabie zgadał się z jakimś kolesiem, siedli na ławce i o czymś gadali. Potem tamten koleś sobie po prostu wstał i poszedł. A Tomek glebnął na ławkę i zasnął.

Koleżanka A:
Byłam swego czasu na Grunwaldzie, byłam tam łuczniczką (oczywiście cały strój, łuk itd), wcześniej w drużynie krzyżackiej, ale wtedy akurat w polskiej. Coś tam piliśmy w sensie miody pitne i jakieś tam wódki, potem kolega zapodał pomysł, żeby pójść do drużyny białoruskiej. Tam żeśmy się jakiegoś samogonu napili i się generalnie film urwał. Dowiedzieliśmy się potem jak wyglądała nasza droga powrotna do obozu z opowieści świadków. Świadkom nasza droga rzuciła się w oczy w momencie, gdy próbowaliśmy sforsować drewnianą barierkę. Kolega w krzyżackiej zbroi i płaszczu próbował się jakoś górą przerzucić. To się generalnie skończyło zatruciem alkoholowym na oddziale w szpitalu.

Koleżanka B:
Impreza. Kolega mi się tak dziwnie przygląda. Ja skądś cię znam. Ja się powoli czerwona robię a on myśli i myśli i przypomina sobie. Aż w końcu: Tak, to ty rzygałaś z balkonu przez pół ostatniej imprezy.

Koleżanka B:
Pewien kolega wraca do domu mocno nawalony z imprezy. Otwiera drzwi do domu, patrzy a tam na podłodze białe myszki. Przerażony zatrzaskuje drzwi i śpi na korytarzu jak popadło. Rano się okazuje, że to były takie zabawki dla kota.

środa, 27 listopada 2013

Pogoda

Pogoda oznacza pewnie w przybliżeniu zespół zjawisk atmosferycznych w danym czasie i na danym obszarze. Całkiem sporo się pamięta, gdy się nie zakuwa regułek. Samo słowo pogoda zapewne wywodzi się od czasownika (po)godzić się. Pogoda jest czymś, z czym trzeba się pogodzić, bo nie ma się na nią wpływu. Tak samo niepogoda, choć niepogoda zawiera się w pogodzie. Niepogoda jest takim rodzajem pogody, z którym trudno jest nam się pogodzić, choć nie wyboru. Co najwyżej można zrobić unik na inny obszar (patrz: definicja). Ale można też się z nią pogodzić, i wtedy niepogoda też będzie pogodą.

Ciekawe czy będę taki mądry i jak zacznie lać jak z cebra to wyjdę sobie ot tak sobie na spacer do lasu...?

wtorek, 26 listopada 2013

W świecie doznań. Letnia noc na plaży.

Letnia noc na plaży. Może komuś się teraz pomyśli: Jakie to romantyczne. Nie wiem, sami się przekonajcie.


Lipiec 2013, gorące lato nad Bałtykiem. Jedna z najdłuższych dzikich plaż w Polsce: Białogóra - Dębki. Późne popołudnie. Słońce kładzie się do wieczornej drzemki wzdłuż plaży grzejąc cały czas w twarz. Godzina przed zachodem słońca, to jest właśnie ta godzina. Drzewa są głębokie a fale szerokie. Kolory powoli zmieniają się w złocisto-wyraziste. Wspinam się na klif, rozglądam się za miejscem, gdzie spędzę dzisiejszą noc, miejsca, które będzie bezpieczne i nie rzucające się zbytnio w oczy. Potem słońce chowa się za czającą się na północno-zachodnim horyzoncie mleczno-mglistą masą chmur. Jadę na pole namiotowe. Jadę na pole namiotowe, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że chcę tę noc spędzić na plaży. Na polu namiotowym jest ciasno, głośno i drogo. Na polu namiotowym jest sklepik, do którego nie ma kolejki. Mogę tu z pełną premedytacją przeczekać aż zrobi się trochę ciemniej, wieczorniej, konsumując co nieco przywiezione ze sobą z czymś nieczymś zakupionym w sklepie. To drugie legitymuje moją obecność przy przysklepowym stoliku.

Po godzinie 21. Słońce już zaszło za horyzont, w lesie powoli nastaje półmrok, choć zanim zrobi się zupełnie ciemno minie ponad godzina. Może i dłużej. Ale tej nocy nie będzie ciemno. Plaża jest twarda i ubita. Jadę po niej blisko samego brzegu nieco dociążonym rowerem. Gdzieś w cieniu klifu kocha się jakaś para. Poza tym już pusto. Plaża przystrojona mniejszymi lub większymi kawałkami drewna. Do jednego z takich zestawów pniaków i sękatych kłód postanowiłem przypiąć tropik mojego namiotu, żeby stanowił coś jakby nisko zawieszone nad plażą okrycie. Na wypadek deszczu. Nie jest to wbrew pozorom zadanie proste, bo pniaki suwać się nie dają a tropik to nie guma. Po pół godziny, jak z dzisiejszej perspektywy wyceniam czas poświęcony na zamontowanie całego zadaszenia, mogę ładnie rozłożyć swój dobytek w deszczoodpornym miejscu i iść się wykąpać w morzu. Nocna kąpiel w letnim morzu, gdy już jest na dostatecznie ciemno, żeby moje "obozowisko" samo z siebie maskowało się na skraju plaży, cudowna.

Godzina 22. Jestem zdziwiony a jednak jakoś nie jestem. Na północno-zachodnim horyzoncie się błyska. Czy mogłem oczekiwać innego scenariusza, gdy w dzień temperatura przekracza 30 stopni i to nad morzem? Właściwie nie, w końcu po coś tę całą przeciwdeszczową płachtę instalowałem. No ale burza to burza, jest daleko, i niech tam sobie będzie. Jednakowoż rower, który do tej pory stanowił jeden z elementów mocujących namiot zostaje jako kawałek metalu oddelegowany na odległość 15 metrów w stronę wydm. Telefon komórkowy zostaje przestawiony w tryb samolotowy, żeby nie ściągnąć na siebie niepotrzebnego świństwa z jakiejś chmury. Generalnie panicznie boję się burzy...

Kładę się i próbuję zasnąć, co nawet w normalnych warunkach w terenie sprawia mi olbrzymie problemy, co dopiero tu, gdy wiatr zaczyna się nasilać i napina moje zadaszenie niczym żagiel statku.
Jest około 22:30, burza ukradkiem przysuwa się w moją stronę jak jakaś niechciana kochanka. Nie za bardzo mam się gdzie przesunąć. Jeśli przyjdzie do mojego łóżka, na moją karimatę, to bardzo szybko zerwie ze mnie moje przeciwdeszczowe przykrycie. Wstaję i dokonuję poprawek w aranżacji dachu. Butelka z wodą zostaje okręcona sznurkiem od namiotu i robi za śledzia. Całość przykrycia od strony zachodniej zostaje sprowadzona do poziomu gruntu, czyli plaży, tak, żeby wiatr nie miał jak podwiać "zadaszenia". Kładę się zadowolony dopuszczając do siebie powietrze przez niewielki otwór między namiotem i plażą od strony zawietrznej. Jest pod tym dość duszno. Błyska się coraz częściej, jakby ta burza nie tyle przychodziła do mnie, co się rozkręcała.

Godzina 23. Nade mną nie ma już czystego nieba, chmura bezlitośnie nasuwa się nade mnie. Z niej co chwila sypią się błyski. Zaczyna padać. Myślę sobie, niech pada, niech leje, niech tylko się nie błyska. Panicznie boję się burzy. Już nie tak panicznie, jak kiedyś, gdy nie mogłem opanować bezwarunkowego telepania nóg. Tutaj mam racjonalne szanse nie bycia trafionym przez piorun. Czysto statystyczne ryzyko śmierci. Zaczyna lać, wieje, bardzo boję się tego wiatru, nie tego który jest, ale tego który będzie albo i nie będzie, bo nie wiem jaki będzie, a wiem jaki może być. Takiej burzy jak ta (patrząc po niepierwszych, ale zapewne nie ostatnich oznakach) dawno nie widziałem, a ostatnia w tym rozmiarze, jaką dane mi było ujrzeć, niosła za sobą wiatr łamiący drzewa i zrywający dachy. Co może zrobić z człowiekiem leżącym na plaży? Był taki moment, że chciałem wysłać smsem "kocham Cię", ale bałem się włączyć telefonu. To jest moment, w którym człowiek przestaje myśleć o wszelkich innych problemach, jakie ma w życiu. Wszystko inne się wydaje tak śmiesznie proste i małe, że człowiek bliski jest postanowienia, że jak tylko się to skończy, to zrobi wszystko to, co tak długo odkładał.

Północ. Coraz bardziej jestem pogodzony z myślą, że dzisiejszej nocy nie będę spał ani minuty. Pioruny walą już wszędzie dookoła mnie, nie szczędząc punktów położonych obrębie do pół kilometra. Zapewne oberwało się starej metalowej wieży obserwacyjnej. Błyskawice przestają już robić na mnie wrażenie. Coraz bardziej przeraża mnie ten deszcz, lejący się z nieba bez ustanku już od godziny. Zaczynam pracować rękami, żeby woda nie gromadziła się na tropiku i nie przesiąkała do mnie na różne sposoby. Niech już sobie te pioruny walą ile chcą, tylko niech przestanie padać. O patrzcie! Jakie cudowne nawrócenie! Od około godziny pierwszej do trzeciej moje ręce na przemian stoją na warcie robiąc za maszt nieistniejącego namiotu. Jak w jakimś transie. Do dziś nie wiem jak coś takiego wytrzymałem. To chyba adrenalina. Cały czas leje. To nie jest noc na plaży. To jest walka o to, żeby jak najdłużej utrzymać śpiwór suchy. Jak zamoknie, to będzie naprawdę zimno.

Koło godziny trzeciej mam już dość. Marzę o poranku, tak jakby dzień oznaczał koniec deszczu, choć wcale nie musi. Moje ręce już nie mogą. Można leżeć i nie spać, ale żeby jeszcze do tego musieć być cały czas skoncentrowany, to już trochę za dużo. Chciałeś nocy na plaży to masz, doświadczaj. Wsuwam się prawie do pasa w duży niebieski worek foliowy na papier (taki awaryjny rekwizyt, który zabieram na każdą wyprawę) oraz zakładam na polar jeszcze membranową wiatrówkę (która jest nieprzemakalna tylko według informacji producenta) i normalnie kładę się spać. Niech tam sobie na mnie przecieka, długo już ten deszcz nie może pociągnąć. Tylko jak tu spać, jak zimno zaczyna doskwierać. Tu kawałek śpiwora, tu część polaru mokra. Zimno mi, zimno i nic się nie poradzi. Nic mocniejszego ze sobą nie wziąłem.

O godzinie czwartej już nie pada. Leżę, może trochę śpię, sam już nie wiem. Jestem człowiekiem wykończonym, jest mi już wszystko jedno. Około siódmej słońce już grzeje. Mój cały dobytek, wszystko, jest w piasku. Wszystko. Potem powiedziałem pewnemu człowiekowi na plaży, że ja tu właśnie (a nie pod dachem) spędziłem tę noc. A on, z właściwym dla swojego wieku podejściem, lekką obojętnością, stwierdził, że przy takiej pogodzie należało się spodziewać takiej burzy. Miał rację.

Teraz, teraz kończy się listopad, o okno stukają kuleczki gradu. Byłem dzisiaj na plaży.

niedziela, 24 listopada 2013

Wiatr

Wiatr nad morzem brzmi inaczej. Gdy nad morzem tak porządnie wieje wiatr, to go nie słychać. Bo zagłusza go morze. Zagłusza to, co znamy jako dźwięk wiatru: świszczenie i szelest liści. Drzewa falują i szarpią się na wietrze, a słychać tylko tylko ten niesamowity dźwięk wzburzonej potężnej masy wody, coś jakby niedaleko jechał bardzo szybko pociąg, cały czas i bez ustanku, bardzo szybko i bardzo blisko nas.

sobota, 23 listopada 2013

Malbork

Podróże kształcą. Tak, ale tylko wykształconych ludzi. Ludzie jadą do Egiptu, stoją pod piramidami i mówią: patrz, jaka niska, wyższa się wydawała. I to jest koniec refleksji. Na temat trzech tysięcy lat historii. Jadą do Meksyku i na pytanie: jak było? mówią: Meksyk jak Meksyk, ciepło było.

 Jacek Walkiewicz

Pojechałem do Malborka. I żeby nie musieć potem powiedzieć, zamek jak zamek, większy się wydawał, dokonałem zakupu biletu a na wieść, że w cenie biletu i w przeciągu nie więcej niż dziesięciu minut dostanę również przewodnika, tak się jakoś ucieszyłem. Niestety po jakichś 45 minutach oprowadzania spanikowałem. Odłączyłem się od grupy, wyciągnąłem statyw i zacząłem prawie biegać po zamku robiąc zdjęcia już nie tyle żeby zdążyć zanim się ściemni (już się i tak ściemniało) tylko żeby przed zamknięciem zamku o godzinie szesnastej mieć jakieś poczucie, że zrobiłem odpowiednią ilość zdjęć, które mi się będą podobały. To że ostatnio nie nadążam z oglądaniem własnych zdjęć, nie ma większego znaczenia. W sumie mało czasu na to teraz poświęcam.

W czasie tejże sesji zdjęciowej moja pozostawiona na statywie lustrzanka wykorzystała moment nieuwagi i postanowiła polecieć z wysokości około metra ruchem wywracającego się drzewa prosto na kamienny dziedziniec zamku wysokiego. Spotkanie japońskiej technologii z prawie 750-cioma latami historii, w miejscu, do którego aby dojść, rycerz krzyżacki musiał przejść przez trzy mosty zwodzone i kilkanaście bram. Król Kazimierz Jagiellończyk musiał pięć wieków temu za ten luksus zapłacić 660 kg złota. To było dopiero wydarzenie. A Krzyżacy budowali zamek przez 150 lat. Ja tam sobie wszedłem za dziewiętnaście złotych. To taki ogólny trend, wszystko tanieje i robi się coraz bardziej byle jakie.

Tego nie mogę powiedzieć Pentaxie. Aparat poleciał na lewą flankę. Zaliczył trudną do przeoczenia rysę na plastiku. Większość uderzenia wziął na siebie wystający metalowy element mocujący do paska. Odgiął się nieco i lekko wgniótł do środka. Aparat dalej działa. Więc jak ktoś mnie zapyta, jak było w Malborku, nie będę musiał mówić: zamek jak zamek, lustrzankę rozwaliłem.

piątek, 22 listopada 2013

Lek(kie) życie?


Mówi się, że medycyna jest dobrodziejstwem naszych czasów. Ja wiem, że jest też złodziejstwem naszych czasów. Konkretnie farmakologia. Jednym z największych. Zastanawiał się ktoś, dlaczego w jednej z czołowych informacyjnych stacji radiowych w Polsce około połowa czasu reklamowego to reklamy ogólnie rozumianych wyrobów medycznych: leków i suplementów diety? Dlatego, że tych, którzy za nie płacą, na to stać. Czy koncerny farmaceutyczne tworzą te wszystkie suplementy diety w trosce o nasze zdrowie? Nie bardzo. Raczej po to, żeby komuś innemu żyło się lepiej i żeby było go stać na kolejne reklamy. Wszędzie. Czy tak zwane leki nachalnie reklamowane w okresie przeziębień mają nas leczyć? Ale po co miałyby nas leczyć? Żebyśmy (nie daj Boże) byli zdrowi? I kto na nas potem zarobi? Jak w ogóle coś, co zwalcza pierwsze objawy grypy ma czelność nazywać się lekiem?! Można wyleczyć objawy wszystkich dręczących nas chorób. I potem wyjechać na drogę zardzewiałym w środku samochodem, który rozleci się na pierwszym zakręcie zostawiając nasz mózg rozpłaszczony na przydrożnym drzewie. Grunt, że samochód był z wierzchu odpicowany.

Czy naprawdę kobieta i mężczyzna potrzebują innych zestawów witamin? Czy kobieta nie potrzebuje witamin wspomagających mięśnie, a mężczyzna nie może mieć witamin odpowiedzialnych za zdrową skórę i paznokcie? Jak długo jeszcze będą nam wmawiać, że witaminy znajdują się w tabletkach? A może skończy się tak, że nasze wnuki już nie będą wiedziały, że witaminy są w owocach, bo będą jadły kolorowe żelki z jednopromilową zawartością soku z jakiegoś owocu z przekonaniem, że dostarcza organizmowi witaminy? Ja już dziś spotykam dorosłych ludzi z takim przekonaniem. Po prostu zgroza!

Dlaczego to wszystko? Ano postanowiłem zapisać się do lekarza. Miałem taką potrzebę. Prywatnie ceny przekraczały 100 złotych za wizytę, po pierwszej próbie skorzystania z moich składek na NFZ okazało się, że najbliższe terminy są w lipcu przyszłego roku. Któż w takiej sytuacji nie skusił by się na proste rozwiązanie - suplement diety? Albo jakiś inny produkt bez recepty podający się za naszego współczesnego Zbawiciela?

Muszę jeść więcej magnezu, więcej bardziej przyswajalnego magnezu, a najlepiej w formie chelatów, bo piję coraz więcej kawy, bo śpię coraz mniej, bo coraz więcej pracuję. Muszę więcej pracować, żeby mieć pieniądze na opłacenie mojego psychoanalityka. Jeśli po drodze trafi mi się grypa, zabiję objawy, jak będą nawracać to będę je zabijał tak długo, aż nie wykorkuję. Jeśli dostanę wrzodów, będę zażywał leki podsunięte mi przez farmakologię. Będę mógł jeść wszystko dzięki kolejnym dawkom "czegoś na wątrobę". Jak mi zbrzydną hamburgery to zacznę jeść styropian i piankę izolacyjną. Na problemy z erekcją też się coś znajdzie, nie wspominając o zakażeniach intymnych, problemach z nietrzymaniem moczu. Będę normalnie chodził po ulicy z erekcją, a kobiety będą za mną biegły w nadziei na lepszy seks. A mój związek będzie szczęśliwy dzięki paście do zębów. A jak nie, to będę jeszcze więcej pracować, żeby mieć na psychiatrę.

Ostatecznie udało mi się zapisać do lekarza z miesięcznym terminem. To, co mi przepisze, zależy z pewnością od tego, czy jakaś firma farmaceutyczne wysłała go na "szkolenie" do jakiegoś luksusowego hotelu. W wyniku nabytej na szkoleniu "wiedzy" zapisze mi zalecany na szkoleniu lek, czy jest dobry czy nie. Oczywiście może się zdarzyć, że trafię na rzetelnego lekarza z misją. Na fikcyjne szkolenia do luksusowych kurortów typuje się bardzo wysoko postawionych decyzyjnych lekarzy. Tak się od razu zgarnia całe przetargi warte dużo grubsze pieniądze. Poczytajcie sobie we Wprost. Dawno znana prawda wychodzi powoli na jaw, ciekawe tylko kiedy ktoś jej ukręci łeb. Zobaczymy, ile limuzyn przybędzie nam od tego na naszych drogach.

Jak żyć bez leków?

Idź na saunę a potem pod zimny prysznic. Nie zachorujesz co najmniej przez najbliższe dwa tygodnie. Idź się przejść do lasu, nie bój się kleszczy. Nie bój się dzików. Przejdź się boso po rozgrzanym igliwiu, nie bój się żmij. Poczytaj więcej o terapii Kneippa. Wyjdź boso na śnieg, wejdź do lodowatej wody, nie bój się, nie przeziębisz się. Pobiegaj nago po pustej plaży, poczuj wiatr na sobie, nie na ubraniu. Life is short, enjoy nude. Podwiń nogawki i wpakuj się w pokrzywy. Raz w miesiącu udaj się w jakieś nowe nieznane miejsce. Albo tak często jak to tylko możliwe. Poczytaj książkę, taką, na jaka masz ochotę. Nie jedź na urlop do luksusowego kurortu, tylko tam, gdzie nie ma nic. Miejsca, w których nie ma nic mają w sobie coś, czego nie mają w sobie miejsca, w których wszystko jest. Posiedź nad jeziorem do zmroku, potem aż zrobi się zupełnie ciemno. Zgub się w lesie. Idź do lasu w nocy. Poczuj, jak się mają do tego Twoje codzienne problemy. Wyjdź na deszcz, na burzę, spędź burzową letnią noc na plaży. Poczuj, jak się mają do tego Twoje codzienne problemy. Dodaj coś od siebie.




środa, 20 listopada 2013

Mapa sprzed 2000 lat

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem tak piękny i dziwny sen. Oto mam przed sobą mapę wybrzeża Zatoki Gdańskiej. Być może zasięg mapy jest nieco większy, tylko po prostu nie obejmuję jej całej wzrokiem. Jest to duża i dość dokładna mapa, na oko powiedziałbym, że o skali nie mniejszej niż 1:100 000 (czyli 1cm = 1km). Zawiera elementy topograficzne. Ale nie jest to zwykła mapa. To jest mapa tego obszaru sprzed około dwóch tysięcy lat...

Ta mapa jest syntezą moich marzeń oraz mojej wiedzy geograficzno-historycznej. Widzę na niej dawną linię brzegową, jakieś osady, piktogramy jak na współczesnych mapach turystycznych oznaczające rozmaite obiekty i atrakcje. Ale wciąż jest to współczesna mapa, nie taka jak kiedyś rysowano, z obrazkami górek i pagórków. To mapa z poziomicami, zaznaczonymi łąkami, polami, bagnami i lasami. I z morzem.

Ta mapa jest zaproszeniem do świata marzeń, do świata, w którym żyję w swoim małym pokoju z komputerem, mini wieżą i lustrzanką i mam kuchnię, łazienkę, prąd, ciepłą wodę, pracę od 8:30 do 17, konto w banku, telefon komórkowy, SKM, Biedronkę i inne sklepy. Ale jednocześnie mogę w dowolnej chwili przenieść się bardzo daleko w przeszłość, w czasy gdy w okolicach Gdańska coś może dymiło z paru chat, gdy na Kaszubach stały licznie drewniane grody, być może może należące do Celtów albo jakiejś innej kultury, która zbudowała kamienne kręgi w Borach Tucholskich. Przenieść się w czas, gdy wszystko porastał las a bagna w miejscach po dawnych przybrzeżnych jeziorach oddzielonych od morza mierzejami zarastały powoli by dziś być łąkami. Gdy Hel był wyspą owianą północno-zachodnimi wiatrami, gdy na bezludne i dzikie plaże morze wyrzucało swoje skarby, po które przybywali Rzymianie. Widzę na mapie rzymską faktorię, to Pruszcz Gdański, widzę zaznaczone miejsce po osadzie, którą zniszczył sztorm, nieco na północ od dzisiejszego Gdańska.

Od kiedy tu mieszkam już kilka razy wydawało mi się, może inaczej: miałem wizję, że jestem dzieckiem, ubrany w jakieś proste lniane ubranie, chodzę boso po plaży i zbieram bursztyny. Są dla mnie czymś tak oczywistym, jak wszystko inne, co wyrzuca morze. Zbieram je, bo przyjeżdżają po nie kupcy z dalekich krajów. Zbieram je, bo to najlepsze zajęcie, jakie przy moim wieku mogą dać mi rodzice. Jest jesień, morze wzburzone, niebo lekko zachmurzone, wieje wiatr. Ja zatrzymuję się i patrzę w dal, na północ. Co tam jest, daleko, daleko? Ludzie mówią, że jest wyspa. Widać ją w pogodne dni z klifu. A dalej, dalej za morzem też mieszkają ludzie, tacy jak my, tylko w jakimś innym języku mówią. Ale tacy sami.

Może kiedyś tam popłynę. I narysuję mapę...

wtorek, 19 listopada 2013

Siekierezada, czyli zima leśnych ludzi.

"Nawet pamięć jest niesprawiedliwa w zapamiętywaniu złego a zapominaniu dobrego. W tym swoim zapamiętaniu i zapomnieniu". Trudno żyć z takim piętnem; z takim ciężarem Janek Pradera, bohater "Siekierezady" jedzie w styczniu 1967 roku - roku, w którym Cybulski zakończył swój bieg do pociągu pod jego kołami - do pracy przy wyrębie lasu gdzieś na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Mniej lub bardziej fikcyjne miejsce, które nie ma nic wspólnego z Bieszczadami. W Bieszczadach nie było już wtedy miejscowej ludności. Trafili do Związku Radzieckiego lub na Zachód. Ale gdyby nie to mylne skojarzenie, pewnie nigdy nie sięgnął bym po tę książkę. Gdyby nie czarno-biały człowiek patrzący na mnie przymrużonymi oczyma z leśno-zimowej scenerii.

Po co Pradera tam jedzie? Żeby zarobić? I tak i nie. Uciec przed kimś? Zapomnieć? A może raczej: do miejsca, w którym nic się nie dzieje, z którego nic nie zapamięta? Bo tak już lepiej. Tak naprawdę nie wiem, po co tam jedzie. Przypomina mi się tylko bohater filmu "Dom Zły", który ucieka w Bieszczady, bo nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości po nagłej, niespodziewanej, wręcz absurdalnej śmierci żony. Zaszyć się tam, gdzie nie ma czasu na refleksję, jest tylko codzienna  siekierezada przy wyrębie lasu, w niedzielę kolejna siekierezada podczas zabawy w remizie. Swoista walka o przetrwanie. Jakieś inne doświadczanie życia. Bo nigdy nie będziesz wiedział jak to jest pracować przy wyrębie, dopóki sam nie popracujesz.

Przez całą lekturę snuje się po mojej głowie przebłysk, że Stachura popełnił samobójstwo. I przez całą lekturę próbuję odnaleźć w powieści Bieszczady. Samobójstwo? Co znaczy tak tęsknić za swoją drugą połówką, żeby puścić się w środek śnieżycy przez pola i lasy w dziesięciokilometrową drogę, bo nie chce się czekać do wieczora na autobus. Czy miłość tak naprawdę rozkwita wtedy, gdy jesteśmy daleko od siebie, gdy nie mamy siebie na co dzień? Miłość potrafi rozgrzewać, miłość zaślepia jak śnieżyca. Co się tam tak naprawdę dzieje, w środku tej zamieci? Czy to jakaś fantazja najpiękniejszej śmierci, jaką poznali ludzie? Śmierci przez zamarznięcie. Śmierci z miłości? I gdzie są te Bieszczady? Czy tylko po prostu Bieszczadami nazywamy każde miejsce, do którego się ucieka? Coś chyba o tym wiem...

poniedziałek, 18 listopada 2013

Robert – krótka historia bezdomnego.


Robert nie miał w życiu szczęścia. Od dziecka chorował na serce. Matka dostawała na niego zasiłek. Od męża, z którym się rozwiodła dostawała alimenty. Oprócz tego dorabiała jeszcze gdzieś. Tak wychodziło około 2000 na dom, na dwie osoby. Nie jest źle, można by było przeżyć. Matka nie miała dla syna zrozumienia. Gdy trzy dni z rzędu wracał do domu o trzeciej w nocy ona krzyczała. Wtedy on chodził po mieszkaniu jakby czegoś szukał. Czego szukasz? Odrobiny zrozumienia, odpowiadał. Nie kochała go, kochała tylko pieniądze. Gdy skończył 18 lat, wyrzuciła go z domu. Może był taki sam jak ojciec, może miała trochę racji, a może nie. Jako matka na pewno nie. Ilekroć Robert szukał czegoś do jedzenia to nic nie było. Był za to nie byle jaki telewizor, samochód, meble. Wszystko było, tylko syna nie było. Jego najpiękniejsze chwile to pobyt w wojsku. Przynajmniej tam miał dom. Nie wiadomo co robił, gdzie pracował, mieszkał u znajomych, raz u jednych, raz u drugich, potem znowu u kogoś innego.

Pochodził z Legnicy. Kiedyś pomagał w pracach porządkowych w budynku Sądu w swoim „rodzinnym” mieście. Twierdził, że widział tam ducha. W jakiejś dużej sali zobaczył człowieka w podartych ubraniach, który zgarbiony powoli sunął do przodu niczym zjawa; sunął, bo jego nogi robiły się jakby półprzeźroczyste. Słychać było coś jakby dźwięk łańcuchów. Potem ten człowiek rozpłynął się na jego oczach. Robert uciekł niewiele się zastanawiając. Po prostu wziąłem i sp***łem. Też bym tak zrobił. Jakiś czas później w rozmowie z ochroniarzem nabrał pewności, że to nie były jego urojenia. W budynku sądu było w wojnę nazistowskie więzienie.

Robert czytał pisma Nostradamusa. To chyba jedyny bezdomny o tak szerokich zainteresowaniach. Cytował nam z głowy fragmenty przepowiedni. Tych, które się sprawdziły. Słuchał zespołu Queen, znał słowa każdego z ich utworów na pamięć. Tak się nauczył angielskiego. Znał całkiem dobrze niemiecki. Gdy pewnego razu zagadał do jakiegoś kolesia w Niemczech (chodziło o ogień), ów koleś nie mógł się nadziwić, co robi w Niemczech Polak, który tak doskonale mówi po angielsku. Kiedy pewnego razu przechodziliśmy koło budowy, Robert zastanawiał się, czy mógłby po prostu podejść i się zapytać, czy nie wzięli by go do pracy. Na czarno. Pytał mnie, ile by mógł tak zarobić i jakie są koszty utrzymania. Utwierdziłem go w przekonaniu, że to by się kalkulowało. Bardzo chciałem, żeby mu się udało. Kiedy pod koniec drugiego turnusu [wyjazdy na inwentaryzacje - przyp. aut.] jego wyjazd na kolejny turnus stał pod znakiem zapytania, Robert bardzo chciał się wcześniej dowiedzieć, czy pojedzie czy nie. To było dla niego bardzo ważne. Musiał wiedzieć, czy ma tutaj sobie próbować ułożyć życie. Druga okazja do wyjazdu do Niemiec mogła już się nie nadarzyć. Decyzja zapadła około pierwszej w nocy, po inwentaryzacji. Nie, ze względu na stan zdrowia. Robert miał w pracy jeden dzień przerwy do bardzo źle się czuł. Wiedział jednak że to nie był prawdziwy powód. Bałem się, że przed odjazdem po prostu ucieknie. Przed siebie, bez perspektyw, żeby zacząć nowe życie.

Robert nie sprawiał wrażenia załamanego. Tryskał poczuciem humoru, tylko czasami w jego oczach widać było smutek. Bałem się patrzeć mu w oczy. Bałem się tego smutku. Często mówił, że nie wie czy dożyje. O ile w ogóle dożyję. To brzmiało dosyć złowieszczo. Twierdził, że trzeba się śmiać. Życie jest dostatecznie przytłaczające, że trzeba się śmiać. Trzeba się śmiać, bo nic innego nie pozostaje, bo i tak wszyscy skończymy w grobie. Jak już tam będę leżał to się nie będę śmiał, a póki co to żyję.

Robert był bardzo fotogeniczny. Szczupły, wysoki, w swojej obcisłej skórzanej kurteczce, włosy ciemne, krótko obcięte, na twarzy starannie podcięta bródka (jak to nazwać?) Kiedy mówił, że chce pożyczyć ode mnie jednorazówkę do golenia, nie wiedziałem jeszcze, że jest bezdomny. Dałem mu ją. Gdy po tygodniu chciał zmienić pościel, byłem zdziwiony. Też tego nie wiedziałem. Miał trochę wschodni wygląd. A początku nazywali go Mongoł, potem Robert. Polubiliśmy go. Potrafił zrobić każda minę. Razem z Anią i Sylwią wyruszyliśmy z aparatami na miasto, ale wkrótce to właśnie on zdominował tematykę naszych zdjęć. Prosił, żeby zrobić mu jakieś zdjęcie na mieście, żeby miał na pamiątkę, że tu był. I tak się to zaczęło.

Robert jest jedyną osobą, z którą utrzymuję kontakt do dziś. Ostatnio Robert napisał, że dostał pracę i prowadzi jakieś schronisko w Beskidach. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i zdrowie dopisze, to na wiosnę wybierze się w Tatry zdobywać koronę polskich gór. Potem dowiedziałem się, że tylko tam pomagał. Ale zawsze to dom. Jakiś czas później pisał, że jest  Legnicy, pracuje w ochronie. Wiem jak płacą w ochronie.

* * *

Potem zmienił adres mailowy. Miałem napisać do niego, ale ciągle nie mogłem się zebrać. Po jakimś roku znalazłem gdzieś ten adres mailowy i napisałem. Dostałem zwrotną wiadomość. Adres mailowy nie istnieje.

Czuję się, jakbym miał Roberta na sumieniu.



Robercie,

nie chcę mówić o Tobie w czasie przeszłym


Wieloryb, czyli: co powie ryba?

Na plaży w Łazach morze wyrzuciło olbrzymiego wieloryba. Ogłosiło radio i napisała gazeta. Nie wpadł w ów dzień w moje ręce Fakt, ale dałbym sobie głowę uciąć, że tam był to już nie ogromny, ale gigantyczny wieloryb. Już się szczerze spodziewałem, że zastawił całą plaże, a tam takie małe co nieco. Olbrzymi to olbrzymi, płetwal błękitny dochodzi do 190 ton i 33 metrów długości. A tu jakieś 7 metrów. Nieważne, jest olbrzymi. Ów olbrzymi wieloryb najprawdopodobniej dostał się do Bałtyku przez Cieśniny Duńskie. A jakżeż inaczej mógł się dostać do Bałtyku? Może promem z Gdańska, dokąd z kolei przyleciał z Moskwy samolotem czarterowym? Możemy snuć miliony hipotez również na temat jego śmierci. Najprawdopodobniej zbiegł z Amerykańskiej bazy wojskowej na Alasce, gdzie wykradł tajne dane. Ubiegał się o azyl polityczny w Szwecji, bo w Norwegii mu odmówiono. W związku z kolejną odmową planował udać się do Niemiec, ale po drodze storpedował go duński kuter rybacki. Jedno jest pewne: już nigdy nie dowiemy się, jakie informacje chciał nam przekazać.

niedziela, 17 listopada 2013

X Spiros - jesień 2013

Jesienny Spiros czyli organizowany przez POZ Biatlonu w Gdyni maraton na orientację wrósł mi w mózg jeszcze w pełni lata. Przez całe lato i jesień mi nie minęło, więc 16 listopada wstałem nawet wcześniej niż codziennie do pracy, żeby się katować na 15 kilometrowej trasie przez trójmiejskie lasy. Poprzedniego dnia była na mieszkaniu impreza i pamiętam, że opuściłem ją po wypiciu jednego browara około godziny 1:30. Tak więc jakieś 5 godzinek snu.

15 kilometrów chadzałem już nie raz pamiętam, że na studiach regularnie robiłem w katowickich lasach spacery po 25-30 kilometry, natomiast swego czasu zrobiłem na urlopie dość nieplanowany maraton po Beskidzie Niskim. Ale kiedy to było? Teraz się na rower przesiadłem a po Bieszczadach nie przekraczam 20-25 kilometrów dziennie. Więc niby jest bogata tradycja, ale kondycja upadła.

Ustaliłem sobie dwie żelazne zasady, których miałem zamiar przestrzegać podczas maratonu.
 1) nie będę biegał, bo momentalnie będę bardzo martwym trupem.
 2) będę podążał trasą bardzo uważnie, żeby jak najmniej się niepotrzebnie nachodzić.

Cel: zaliczyć wszystkie punkty i zmieścić się w 5-godzinnym limicie czasowym po przekroczeniu którego lecą punkty karne. Jeśli to się nie uda, to żeby się przynajmniej dobrze bawić.

Słów parę na temat przebiegu trasy:

O godzinie 9:15 wyruszam na trasę, punkt kontrolny numer 1 znajduję bez problemu, choć nie ukrywam, przysnąłem sobie lekko na trasie i nie mogłem się zdecydować czy skręcić na ścieżkę przed czy za mostkiem. Punkt kontrolny numer 3 (podaję w kolejności zdobywania) sprawił znacznie więcej problemów. Można wręcz powiedzieć, że zasnąłem na trasie. Wydawało mi się, że jestem dalej niż faktycznie byłem i się jakieś co najmniej 20 minut niepotrzebnie nabiegałem zanim go znalazłem. Te 20 minut zaważyło. Ale dobrze, że nie było to 30 minut, bo zaważyło by jeszcze bardziej. Na szczęście poszedł za mną jeden z zespołów i też stracił trochę czasu.

Punkt numer 16 znalazłem bez trudności. Po drodze, a była to szeroka leśna droga, wyprzedziłem trzy ekipy: dwie dzięki mojemu bardzo szybkiemu marszowi i jedną dzięki temu, że poszła "na skróty". Punkt 16 jak każdy od 11 w górę punktowany podwójnie. Zdobycie punktu 13 było dla mnie majstersztykiem sztuki nawigacji. Żadnej konkretnej drogi, tylko kręte, rozwidlające się dróżki. Bardzo szybko gubię ścieżką, albo po prostu ona znika. Idę na czuja po rzeźbie terenu. Potem rzeźba terenu się powoli kończy a ja stoję, patrzę, dokoła las i ni śladu drogi. Ani żywej duszy. Ratuje mnie tylko kompas, bez niego niechybnie poszedłbym w wybitnie niewłaściwym kierunku. Potem w odległości 200 metrów od punktu, który już miałem zamiar sobie odpuścić, ratuje mnie przelotny widok ludzi z plakietkami startowymi. Czyli że punkt jest tam. Faktycznie był.

Zdobycie punktu 15 polegało na umiejętnym dotarciu do drogi głównej i dogonieniu zorganizowanej grupy, która wyglądała na zorientowaną. Już nie trzeba było ich wyprzedać. Punkt 11 znaleziony bez problemu. Problemem jest tylko czas, dlatego wyznaczam sobie limity na zdobywanie kolejnych punktów i narzucam ostre tempo. Nie biegnę. Punkt 9 znaleziony bez problemu. Bardzo pomaga zagęszczający się ruch uczestników: pomaga nabrać pewności, że jest się we właściwym miejscu. Punkt 5 też bez problemu, jednakże coraz bardziej w kompleksy wpędza mnie widok co raz to biegnących ludzi. A ja sobie spaceruje. Może powinienem biec? Dojście do punktu 7 na skróty przez potok nie było moim wynalazkiem. Potem załapałem się za grupą na skos przez las. Akcja zakończona sukcesem. Pod punktem dość tłoczno, odpoczywa grupka rowerzystów też biorących udział w swojej kategorii. Moich dobroczyńców (pod których się podpiąłem) bezczelnie zostawiam idąc znowu na skos w stronę doliny i potoku. Ale taki bardziej skośny niż ich.

Zejście na punkt 4 prawie przespałem. Na szczęście tak się w ostatniej chwili ocknąłem. Przy punkcie 4 o dziwo nikogo. Tak samo pusto przy 10, do którego doszedłem trochę na przełaj. Następnie długa droga do punktu 2, podczas której tylko jedna, ale kluczowa przerwa na analizę położenia. Bez niej bym się zakopał, czego byłem dość blisko. Punkt drugi charakteryzuje się tym, że ktoś "zabawny" obsmarował perforator gównem. Życzymy mu z całego serca, żeby tak kiedyś potknął się i padł twarzą prosto w gówno. Przy punkcie 2 stwierdzam z cała pewnością, że się spokojnie wyrobię w czasie. Mimo to spokojnie zasuwam na przełaj, tak się trochę rozbestwiłem. Ale to już jest bezpieczny przełaj: Jakby nie iść, dojdzie się do asfaltu. Można się nawet toczyć, bo nachylenie stoku sięga 45 stopni.

Punkt 8 znaleziony bez problemu. Trochę pomaga tłum ludzi bądź idących bądź wracających, bo tam, gdzie na mapie jest ścieżka, w terenie jest tylko dno doliny. Droga do punktu 6, czyli ostatniego do zdobycia, dość kręta i na zjeździe na boczną ścieżkę pakują mi się "pod koła" dwa zespoły. Wychodzą z jakiejś drogi, której nie ma na mapie i sami są zdziwieni jej obecnością. Ostatni punkt znaleziony bez problemu. Wspomniane ekipy rzucają się prawie sprintem w stronę nieodległej (około kilometra) mety. Ja się jeszcze na minutę zatrzymuje, żeby pozaznaczać na karcie, który punkt gdzie odcisnąłem. Potem biegnę w stronę szkoły. Jakoś mnie panika złapała, lepiej biec na finiszu, odpocznę sobie potem.

Przed samym płotem szkoły mija mnie jakaś pani z olbrzymim psem. Pies rzuca się w moją stronę i tylko refleks jego pani mnie ratuje. Pies jest na smyczy. W moje zmęczone łydki wchodzi skurcz. Leżę na ziemi. Kobieta już cała spanikowana, myśli, że pies mi coś zrobił. Mnie na szczęście udało się dość szybko opanować skurcz, w przeciwnym razie pani zeszła by na zawał.

Na mecie podbijam ostatnim perforatorem dotarcie do celu i idę do punktu pomiaru czasu. W nagrodę dostaje batonik. Potem gorąca zupa, bułka, parę ciastek, sok malinowy i pyszna gorąca herbatka. jakżeż inaczej smakuje. I po jakiejś godzinie wyniki. Jestem czwarty. Czas: 4 godziny 13 minut. Policzony później dystans: między 20 a 25 kilometrów. Bliżej tego drugiego. 7 minut do trzeciego miejsca. Dwa pierwsze poza zasięgiem. Ponad 70 minut. Gdybym natomiast był 11 minut później na mecie, już bym był poza dziesiątką. Tak gęsto nie było nawet w serwowanej na mecie zupie. Ja, nieprzygotowany kondycyjnie, wygrywam czasem. A to niespodzianka.

O co w tym wszystkim chodziło? Chodziło o to, żeby się przez trzy miesiące cieszyć na tę chwilę, żeby zrobić coś nowego, żeby poczuć odrobinę przygody, żeby udowodnić sobie, że się potrafi. Żeby się dobrze bawić, żeby powalczyć ze sobą i poczuć smak zwycięstwa. Nad sobą. Ponieważ największym wyzwaniem dla człowieka jest on sam. I tu się udało. A do tego udało się nieco utrzeć nosa bywalcom.

Dziękuję Wam wszystkim, było cudownie! Do zobaczenia na wiosnę.

sobota, 16 listopada 2013

Lubimy czytać...

... artykuły na Interia.pl

Co Ty k*wa wiesz o przeklinaniu?

Nie pisałbym na temat tego artykułu, gdyby nie reklama (natrętna internetowa reklama), która mu towarzyszyła. Zastanowiło mnie nawet, czy reklamy tej nie podłożono pod artykuł celowo. Może w celu skłonienia czytelników do refleksji. Oto więc reklama środka na erekcję nie tylko sobie spokojnie jest i bezkonfliktowo koegzystuje z tekstem, ale jeszcze towarzyszy każdemu ruchowi mojego kursora w postaci czerwonego napisu "Erekton"o wielkości czcionki porównywalnej do czcionki tekstu. Czyli jeśli chcę chodzić sobie po kursorem po tekście, właściwie nie mogę się odpędzić od tego napisu. Coś jakbym nie miał strzałki tylko czerwony napis.Więc mi się powoli zaczyna podnosić... ciśnienie.

- Przeklinamy, bo tak jest skonstruowana nasza psychika, musimy dać wyraz emocjom - mówi dr Michał Rusinek

Czytaj więcej na http://facet.interia.pl/ciekawostki/news-co-ty-k-wa-wiesz-o-przeklinaniu,nId,1053921,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
"Przeklinamy, bo tak jest skonstruowana nasza psychika, musimy dać wyraz emocjom"

Więc k*wa zaczynam dawać wyraz swoim emocjom.

- Przeklinamy, bo tak jest skonstruowana nasza psychika, musimy dać wyraz emocjom - mówi dr Michał Rusinek, literaturoznawca, autor książki "Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci". - Oczywiście, jeżeli wulgaryzmy występują w funkcji zwykłych przecinków, to stają się zwykłym śmieciem. Broniłbym jednak ich funkcji prymarnej, tej psychologicznej - dodaje.

Czytaj więcej na http://facet.interia.pl/ciekawostki/news-co-ty-k-wa-wiesz-o-przeklinaniu,nId,1053921,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

- Przeklinamy, bo tak jest skonstruowana nasza psychika, musimy dać wyraz emocjom - mówi dr Michał Rusinek, literaturoznawca, autor książki "Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci". - Oczywiście, jeżeli wulgaryzmy występują w funkcji zwykłych przecinków, to stają się zwykłym śmieciem. Broniłbym jednak ich funkcji prymarnej, tej psychologicznej - dodaje.

Czytaj więcej na http://facet.interia.pl/ciekawostki/news-co-ty-k-wa-wiesz-o-przeklinaniu,nId,1053921,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
- Przeklinamy, bo tak jest skonstruowana nasza psychika, musimy dać wyraz emocjom - mówi dr Michał Rusinek, literaturoznawca, autor książki "Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci". - Oczywiście, jeżeli wulgaryzmy występują w funkcji zwykłych przecinków, to stają się zwykłym śmieciem. Broniłbym jednak ich funkcji prymarnej, tej psychologicznej - dodaje.

Czytaj więcej na http://facet.interia.pl/ciekawostki/news-co-ty-k-wa-wiesz-o-przeklinaniu,nId,1053921,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
- Przeklinamy, bo tak jest skonstruowana nasza psychika, musimy dać wyraz emocjom - mówi dr Michał Rusinek, literaturoznawca, autor książki "Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci". - Oczywiście, jeżeli wulgaryzmy występują w funkcji zwykłych przecinków, to stają się zwykłym śmieciem. Broniłbym jednak ich funkcji prymarnej, tej psychologicznej - dodaje.

Czytaj więcej na http://facet.interia.pl/ciekawostki/news-co-ty-k-wa-wiesz-o-przeklinaniu,nId,1053921,nPack,1?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

piątek, 15 listopada 2013

Pokaz mody

Przez przypadek zafundowałem odwiedzającym jedną z trójmiejskich galerii handlowych swoisty pokaz mody alternatywnej. Nie wiedziałem, że mój polar i moja kurtka (softshell) mają kompatybilne zamki. Zapiąłem się więc, nawet bez patrzenia, odruchowo, ale tak wyszło, że spiąłem kurtkę z polarem. Tak więc z prawej strony byłem zapięty a z lewej rozpięty. W takim dziwnym i rzadko spotykanym stanie szedłem sobie przez galerię w stronę wyjścia. Nie pamiętam ilu ludzi minąłem po drodze, ilu z nich było zszokowanych a ilu zachwyconych. Ilu w myślach pukało się w czoło a ilu patrzyło z politowaniem na moje nierozgarnięcie. Nie odczułem na sobie ciężaru spojrzeń. Może dlatego, że ciężar spojrzeń powstaje w naszych głowach, a nie w oczach.

czwartek, 14 listopada 2013

Literackie rozliczenie podróży urlopowej - Bieszczady jesień 2013


Sopot, stacja Sopot Główny, godzina 8:15. W ręku trzymam codzienne Metro. Pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej odjeżdża ze stacji. Jest początek października, piękny, chłodny, piątkowy poranek. W chwilę później po mojej lewej stronie wyblakło-kremowy budynek, którego nie znam, z jasnoniebieskim napisem: Zarząd Transportu Miejskiego w Gdyni. Stacja Gdynia Grabówek. Coś się stało z sześcioma stacjami pomiędzy nimi. Nie pamiętam, żebym zamykał oczy, nie pamiętam żebym je otwierał. Co się stało? Gdzie w tym czasie byłem?

Przeszłość spotyka się z teraźniejszością.

Nad szczytami wschodzi słońce. Jego blaskiem nasiąkają mgliste doliny niczym gorąca parująca woda herbatą. Wiatr wieje w twarz, łzy zabarwione spływają po policzkach powoli. Spływają do dołu. Tam doliny, potoki, rzeki… morze wyrzuca je zastygłe na plażę. Mają bursztynowy kolor. Zabieram je ze sobą daleko, daleko.

* * *

Stary autobus pnie się po krętej drodze. Autobus w moim wieku, może trochę starszy. Kolebie się. Droga nad przepaścią. Dziwne poczucie bezpieczeństwa. Na przełęczy las i tabliczka ‘Szanuj las’. Robi na mnie niepokojące wrażenie. Tam dalej las wywożą na potężnych ciężarówkach i traktorach o wielkich okręconych łańcuchami kołach.

– Czy to schronisko ma napęd atomowy? – pytam gospodarza. Na jednych z tylnych drzwi budynku charakterystyczny znaczek i napis: Wstęp wzbroniony - magazyn paliwa jądrowego. W pokoju zimno, nie ma napędu atomowego, tylko woda w kranie gorąca i mocno żelazista. Oby tylko to. Zjadłszy obiad z półproduktów siedzę z dwójką ludzi w świetlicy; patrzymy na mapę. Boję się jutra, boję się noclegu na końcu świata. Na strychu, bez ogrzewania. Bo tak się nocuje na końcach świata. Bez bieżącej wody i prądu. To luksus, bo nie słucha się radia w którym lecą natrętne reklamy leków. Nie można się wykąpać. To luksus, bo woda wysusza skórę, jak to powiadają owe natrętne reklamy leków. Jest takich końców świata wiele. Każdy z nich jest końcem jakiegoś innego świata. Dlatego każdy z nich jest bezcenny.

Godzina szósta, w pokoju rozlega się Pink Floyd. Za oknem jest ciemnawo, ale już widać mgłę. Jesteśmy we mgle. Jest zimno, ale jeszcze nie tak, jak mogło by być. Trawa pod schroniskiem jeszcze nie pobielona, to tylko jesień idzie. Jest mi źle, zupełnie jakby obudziła się we mnie pita wczoraj pita prosto z wielkomiejskiego kranu woda. Za kwadrans ósma. Przed sklepem czekam na poznanego wczoraj wieczorem kolegę, który będzie mi przez chwilę towarzyszył w drodze. Jakieś dziewczyny idą do szkoły. Inny świat, inne czasy.

Dnem kolorowej jesiennej doliny wiją się tory dawnej kolei. Na dole, nad potokiem przerzucony most. Prosty i piękny. Choć zagięty w łuk, czyli nie prosty. Gdy schodzi w doliny wiatr ze szczytów, robi się przenikliwie zimno. W tym, co pozostało po wsi jest stacja kolejowa. Pusta łąka, z której wystaje kilka nie działających już lamp oświetleniowych. Tutaj wszystkie stacje tak wyglądają. Samotna chałupa, z komina lekko snuje się dym. Będzie snuł się całą zimę, tulił swym ciepłem mieszkańców tego domostwa, kto wie ile dni w roku odciętych od świata.

Na odcinku dwóch kilometrów droga cztery razy przekracza w bród górski potok. Na boso, żeby nie moczyć butów, jest bardzo fajnie przez pierwsze kilkanaście sekund. Potem ma się wrażenie, że coś zaczyna sztywnieć. Poniżej kostek. I lepiej się nie spieszyć, bo betonowe płyty są miejscami bardzo śliskie. Powtórzywszy ten manewr trzy razy, za czwartym udaję się zarośniętym mostem kolejowym, odwiedzając po drodze stację – jak każdą inną tutejszą. I poznaję co to las. Szyny leżą jeszcze a drzewa rosną już.

Siedem kilometrów dalej. W stanie chwilowego fizycznego i mentalnego wypatroszenia wchodzę do lokalnego, jedynego w okolicy sklepu, żeby zagadać. Zlokalizowany w roli klienta koleś w średnim wieku pyta mnie, czy mam dużo, bo on ma całą listę. Na co ja do swojego pytania o autobusy do pewnej wymienionej przeze mnie miejscowości (tak, pojadę od razu tam, a co!) dołączam półtoralitrową butelkę wody mineralnej, nie gazowanej, i otrzymuję w odpowiedzi informację, że dopiero o dziewiętnastej jest autobus. Ale dowiaduję się też, że najprościej będzie autostopem. Bierze się i robi tak: [tutaj gest wyciągniętej dłoni z banknotem o nominale pięćdziesiąt]. Tylko z tym banknotem to żart był.

Wylot na szosę, za dziesięć pierwsza. W stanie chwilowego nie wiedzieć czemu swoistego „uchachania” zataczam się po drodze niczym pijany, może z radości, że wylałem półtora litra żelaza zabranego tu ze schroniska, plecak zostawiwszy na poboczu. Przetoczywszy się na drugą stronę do przystanku autobusowego, upewniam się, że zostało mi jeszcze około sześciu godzin. No to na styk zdążyłem. Nie będę musiał iść na piechotę tych dwudziestu kilometrów. Wróciwszy na pas właściwy mojej drogiej… drogi wystawiam z głupia rękę kciukiem do dołu, niczym cezar nie okazujący litości pokonanemu gladiatorowi, i samochód, który miał właśnie przypadkiem okazję się zbliżać zatrzymuje się i zabiera mnie. Jest dużo zrozumienia w tych górach, lasach i drogach. Tu ludzie wychowali się na autostopie, tu ludzie w autostopie żyją i umierają. Tutaj ludzie zatrzymują się sami z siebie.

A że tak sobie na małą dygresję pozwolę, wyglądało to z perspektywy czasowej mniej więcej tak: Jedna minuta na wtoczenie się na drogę i zostawienie plecaka na poboczu; pół minuty na przetoczenie się na drugą stronę, sprawdzenie rozkładu i powrót; jedna minuta od wystawienia kciuka do zatrzymania się samochodu oraz ostatnia jeszcze minuta na zrobienie porządku na tylnym siedzeniu i wpakowanie się. Zasadniczo tak szybko to chyba tylko kebaba podają w Gdańsku, jak się powie, że chce się zdążyć na SKM. Ale gdański kebab nie dorównuje krakowskiemu, że tak już zupełnie zejdę z tematu.

Wiozący mnie kolesie niby ze stolicy, ale bardziej na tutejszych wyglądają. Podają sobie puszkę piwa. Mimo to jakoś się nie boję z nimi jechać po tej nieszerokiej i krętej drodze. Jeden starszy, przysadzisty i brodaty, włosy długie i siwe, twarz czerwona. Mówi jak ktoś, kto się tu wychował. „Nie żebym ci wymawiał, ale ja tę trasę przeszedłem kilkadziesiąt razy”. Mijamy lokalny pensjonat – tu (w tym budynku) było kiedyś więzienie – mówi, nie wiem czy do mnie, czy do swojego towarzysza. Mijamy kolejne schronisko – tu było kiedyś więzienie. To taka polska Syberia była niegdyś. Jak się stąd uciekało, to może i było się może gdzie ukryć, ale na pewno nie u kogo. Drugi mógłby być jego synem – za kierownicą. Pasjonat kolei. Zatrzymuje się przy centralnej stacji kolei, dziś już tylko od czasu do czasu wożącej turystów; idziemy zrobić parę fotek parowozom. Ten nie jest na chodzie, bo mu się coś tam skończyło. W sensie: jakieś papiery. Żeby mógł jeździć, trzeba jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy. Inny został sprowadzony z powrotem z Sochaczewa. To koło Warszawy – dociera do mnie. Model „Las” lepszej nazwy nie mógł dostać. Inny pochodzi z Rumunii. Transylwania, dzikie góry, twardzi ludzie wyrąbujący las i zwożący go daleko w doliny.

Kultowa lokalna knajpa. W pół do drugiej. Miejsce mitycznych pijatyk i bójek narąbanych w pień drwali wyrąbujących tutejsze lasy albo to tylko nazwa zaczerpnięta od Stachury:

Wtedy Kaziuk podniósł wysoko wysoko siekierę, a Peresada pchnął w jego stronę stół. I zaczęła się siekierezada. Peresada szybko, ale spokojnie […] uwijał się przy stołach, które ściągał z dookolnej okolicy i pchał je w stronę Kaziuka, a Kaziuk walił w nie siekierą, wyjąc przy każdym łupnięciu: „Ty blać! Blać! Blać twoja mać! Ty blać ty!” I łup! łup! Naprawdę tak jakby się zmówili, Peresada i Kaziuk, jakby ustalili, co kto ma robić: ty robisz to, ja robię to. Ja ci podsuwam stoły, a ty wal siekierą. I świetnie, znakomicie wprost, obaj sobie radzili. Brakowało może trzeciego, takiego pomagiera, który by sprzątał przed Kaziukiem rozpłatane stoły i po kawałku, po jednej nodze, po jednej desce, wyrzucał cały ten połupany towar przez okna na dwór. […] Wszyscy patrzyli na bezbłędne technicznie, ale straszliwe widowisko rąbiącego stoły pokrwawionego Kaziuka całego we władzy szaleńczych niszczycielskich Furii. Widok zaiste był niesamowity.

To raczej tylko cień opisywanego przez Stachurę miejsca – może właśnie dlatego mam odwagę wejść do środka. Do pomieszczenia z barem wchodzi się przez rozchylane drzwiczki jak do saloonu na Dzikim Zachodzie. Drzwi rzeźbione w kształt dwóch biesów dzierżących kufle z piwem. Reszta wystroju to drewno rzeźbione i obrazy: kobiety, diabły i siekiery.

Zamawiam nazwane jakoś po lokalnemu placki. W końcu nie wezmę w takim miejscu cholernej zapiekanki. Dostaję siekierę. Siekierę dwadzieścia trzy. I gdy rozlega się po jakimś czasie wołanie pani zza baru „Siekiera dwadzieścia trzy” wiem, że placki (tak naprawdę są to placki po węgiersku) już czekają na moje podniebienie.

Schronisko ma to do siebie, że jest tu prąd. To duży luksus, bo można ładować telefon. I różni ludzie tu przybywają, bo można dojechać środkiem lokomocji. Jakiś człowiek ze stolicy, dość nieobyty w tutejszej rzeczywistości, z tego co opowiada, odwiózł córkę do szkoły, wsiadł na motocykl i przyjechał tutaj. Pytam tylko, czy żonę poinformował.

Przybywają też moi dwaj znajomi poznani wieczoru poprzedniego. Oni nie jechali autostopem. Poszli tak, jak zaplanowali. I to wszystko. A ja? Przypadek? Przecież miałem być dzisiaj gdzieś zupełnie indziej. Zaskoczyć samego siebie to przyjemność trochę perwersyjna. Nie wiedzieć, gdzie będzie się jutro i umieć cieszyć się na to, czego się nie zna, to największy skarb. Mieć poczucie, że cokolwiek się nie wydarzy, to i tak będzie dobrze. Jak będzie pięknie, to będzie się czym delektować. Jak będzie ciężko, naprawdę ciężko, to będzie o czym opowiadać. Życie idzie od przypadku do przypadku. Nie jest jak kolejka, która jedzie po torze i jak się wykolei to koniec. Wypadając z jednego toru od razu jestem na innym. Jeśli nie możesz znaleźć drogi – stwórz ją, pisze na schodach na krakowskim Podgórzu.

Przysiada się do nas brunetka w niebieskim softshellu. Długie rozpuszczone włosy. Zero makijażu. Piękna. Za to się kocha góry, za ten brak makijażu.
 – Macie może ochotę? [chwila napięcia] – wykłada na stół coś, co wygląda jak pudełko z herbatą.
 – A co to jest? – pytam.
 – A to takie małe miętowe w czekoladzie – ja dalej myślę, że to herbata; no co, może miętowa; a czekoladę jakoś wypuszczam uszami.
 – No tak, ale ja nie mam małego okrągłego na wrzątek.

Ale mi się mózg zlasował.

Każde schronisko ma swojego zwierza, choćby to nawet miała być nornica, popielica czy jakaś wiewiórka bez dobrego PR-u. Tutejszy zwierz ujawnia się wieczorem, gdy najwyższe czubki drzew już tylko ostatnimi promieniami słońca oświetlone. Biegnie. Coś tam biegnie. Patrzę, kot. Dokąd kot biegnie? Do mnie biegnie kot. I już dobiega, i rzuca się na mnie jakby był na głaskanie umówiony ze mną. Po głaskaniu kot zrywa się, jakby znowu był z kimś umówiony na konkretną godzinę, i zmyka w krzaki. Tyle kota było. Ależ to było kot. Niesamowity. Prawdziwy bizneskot.

Potem jest długi wieczór uciekający niepostrzeżenie w noc, rozmowy o przypadkach, zbiegach okoliczności, o lasu pożarach i uciekaniu od świata…

Gdzie byłeś gdy byłem wypalony i załamany
Gdy obserwowałem zza okna mijające kolejno dni
Gdzie byłeś gdy byłem zraniony, osamotniony
Bo otaczają mnie wciąż rzeczy, które zrobiłeś i powiedziałeś

Podczas gdy Ty zawierzałeś swe życie cudzym słowom
Śmiertelnie pragnąc by wierzyć w ich treść
Ja wpatrywałem się wprost w oślepiające słońce

Zagubiony w myślach, zagubiony w czasie
Gdy ziarna życia i ziarna zmian zostały już zasiane
Na zewnątrz deszcz, padał mroczny i powolny
Gdy ja uciekałem w to patrzenie moje w słońce
Nieodparte i niebezpieczne

Odbyłem boską podróż poprzez naszą wspólną ciszę
Wiedziałem, że nadszedł ten moment
By zabić przeszłość i powrócić do życia

Odbyłem boską podróż poprzez naszą wspólną ciszę
Wiedziałem, że rozpoczął się czas oczekiwania
I skierowałem się prosto... w kierunku oślepiającego słońca

Tory wiją się wśród lasów, łąk i zarośli, podkłady mniej lub bardziej zatopione w ziemię, mniej lub bardziej butwiejące, śliskie. Szynami ciągnie się wąska błyszcząca smużka wypolerowanego metalu. Za nią podążam. Jak iść na dworzec, to tylko po torach.

Stacja kolei, parę minut po wpół do dwunastej. Właśnie odjechał pociąg. Odjechał, ale jeszcze stoi na stacji. W tempie ekspresowym dostaję bilet i wbiegam do niemalże ruszającej kolejki. Miała odjechać o pierwszej. Tak dowiedziałem się dnia poprzedniego od pana Wrony siedzącego za ladą w mini biurze stacji kolejowej; zupełnym przypadkiem, bo dzięki zupełnie przypadkowemu złapaniu autostopu. Tego konkretnego, a nie żadnego innego. Przed tą zupełnie nową i nieoczekiwaną godziną odjazdu zdążyłem się jeszcze wyspać, ani sekundy za krótko i ani sekundy za długo, zjeść śniadanie na balkonie schroniska, czasu nie mierząc, ale z precyzją co do minuty, wykoleić się po drodze, by zobaczyć, że owiany legendą country bar już o tej porze (lub też już w zupełności) zamknięty oraz nasycić wzrok krągłymi kształtami ustawionych koło przydrożnego sklepu gipsowych figurek; nasycić się tak, by być sytym, ale by i zostały dwie sekundy zapasu na załapanie się na kurs pociągu.

W ostatnim wagonie człowiek z obsługi opowiada o mijanych po drodze miejscach. Jedna jedyna tabliczka znaczy stację kolejową – kluczowe miejsce niegdysiejszej wsi. Teraz puste, zarastające łąki, zdziczałe sady i nierówności terenu znaczące dawne domostwa. I samotne drzewo na środku łąki. Już nie dla każdego czytelny artefakt przeszłości.

Zagłębiamy się w dzicz. Już nie uświadczy się potężnych ciężarówek z łańcuchami na ogromnych kołach wywożących drzewo z pochyłych górskich stoków. – Tu się nie prowadzi wycinki drzewa, tu się po prostu nie da – opowiada dalej człowiek. Mówi o spotkaniach z niedźwiedziami – tych mniej i tych bardziej nieszczęśliwych, mówi o swoich dzieciach, które wolą spędzać urlop nad morzem. Widać, że jest mu trochę smutno z tego powodu. Jak każdemu ojcu, od którego dzieci odchodzą. Zna historię każdej wysiedlonej wsi w tych górach. Opowiada o ekipie filmowej kręcącej tu ujęcia. – Dobrze płacą, mówi.

Zagłębiamy się w dzicz. Naszą stację docelową osiągamy po czterdziestu pięciu minutach i pokonaniu stu metrów przewyższenia. Stoi tam jeden domek, niegdyś należący do stacji kolejowej. Mieszka tu małżeństwo. Ona podobno na dół jeździ konno. Podobno, bo samochód też jakiś niedaleko stoi. Ale to może być samochód człowieka, który sprzedaje przy stacji żurek z samowara. Patrząc na mapę zastanawiam się, jak on tam wjechał. Najbliższy budynek to dwa i pół kilometra stąd leśniczówka. Następny to dopiero cztery kilometry. W linii prostej. On prowadzi mały sklepik. Towary polskie i słowackie. Do granicy jest kilkadziesiąt metrów. Ale tam też li tylko las. Mówi lekkim słowackim akcentem. Jest też coś jakby schronisko. Nie wiem, gdzie się to wszystko mieści, ale faktem jest, że w takim miejscu noclegu się nie odmawia.

Popołudnie. W zagubionej dolinie, przy drodze, która już tylko do jednego schroniska wiedzie, po gorącym trudzie odpoczywają metalowe piece do wypalania węgla drzewnego. Prowizoryczny barak mieszkalny węglarzy nie zamknięty stoi. Kto by na takim pustkowiu cokolwiek zamykał. Kogokolwiek… Teraz już nie… Kiedyś się stąd chciało uciekać, teraz ucieka się do tego miejsca. Metalowy piec typu koza, łóżko, jakiś stolik i parę innych drobiazgów do bardzo skromnej egzystencji. Można tu żyć. Ale jest to już trochę inny rodzaj życia. Inny po prostu.

W oddali szczeka pies. Powiedziałbym, że trzy kilometry stąd na południe. Dochodzi do nas odbity to od doliny, to znowu od nisko zawieszonych chmur, i biegnie dalej z nurtem strumienia, goni może za jeleniem jakimś, choć jest pewnie na łańcuchu. Wyjeżdżający ze schroniska samochód rzuca światłami po stromym lesie i ścianach doliny. Jeleń ucieka.

A w środku? W środku senna ballada dwóch gitar przy blasku spływającego na puste butelki po winie wosku. Nie uśniemy dopóki nie wybrzmi do końca blask każdej z nich.

czwarta nad ranem / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
czwarta nad ranem / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz

czemu Cię nie ma na odległość ręki
czemu mówimy do siebie listami?
Gdy Ci to śpiewam - u mnie pełnia lata gdy to usłyszysz - będzie środek zimy
czemu się budzę o czwartej nad ranem
i włosy Twoje próbuję ugłaskać
lecz nigdzie nie ma Twoich włosów
jest tylko blada nocna lampka […]

czwarta nad ranem...

herbata czarna myśli rozjaśnia
a list Twój sam się czyta
że można go śpiewać
za oknem mruczą bluesa
topole z Krupniczej
i jeszcze strażak wszedł na solo
ten z Mariackiej Wieży
jego trąbka jak księżyc biegnie nad topolą
nigdzie się jej nie spieszy

już piąta / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
już piąta / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz…                   

Prognoza pogody na czwartek nie zapowiada się rewelacyjnie. Budzę się około szóstej. Słyszę jak pada deszcz. Śpię dalej. O siódmej budzi mnie Pink Floyd. Pakuję się; do ust pakuję owsiankę z bakaliami na sucho i jazda. Dobrze, że jeszcze tam te bakalie są. Strach też jest. Jest strach. Przede mną trzygodzinna przeprawa czarnym szlakiem, na którym w zeszłym roku zgubiliśmy się idąc do dołu. Teraz idę sam, pod górę i pod wiszącym w powietrzu deszczem, wąską, krętą i ginącą ścieżką pośród zdziczałych sadów dawno opuszczonej wsi, gdzie misie dożywiają się spadłymi jabłkami. Misiem właśnie nastraszyli mnie schodzący z góry turyści (właściwie wędrowcy, bo turyści nie chadzają takimi szlakami); i w trosce o misia wystukuję na napotkanych drzewach znalezionym kijkiem rytm: puk-puk puk-puk-puk puk-puk-puk-puk puk-puk (2-3-4-2), tak żeby sobie mnie misiek z dzięciołem nie pomylił. Niech wie, że wiem.

Godzina ósma. Strach pomaga. Strach pozwala być uważnym. Dzięki niemu udało mi się jeszcze nie zgubić szlaku. Doganiają mnie tubylcy. Idą znaczyć szlak. Najpierw mówią, że czarny, potem, że zielony. Ewidentnie gubią się w zeznaniach. Na pewno kogoś zabili a teraz idą zakopać zwłoki. Nie są to raczej zwłoki niedźwiedzia. Chwilę potem schodzą ze szlaku gdzieś w las. Może się nie zgubią, w końcu to nie zeznania, to tylko las. Około godziny dziewiątej docieram do skrzyżowania szlaków. Wchodzę do Parku Narodowego, znaczy, że ścieżynka już nie będzie poprzecinana dzikimi drogami wyjeżdżonymi traktorami wywożącymi z lasu drewno. Zaczyna padać. Może to i dobrze, misiek siedzi w gawrze, co się będzie po deszczu szwendał po lesie. Rozkładam parasolkę. Moja kurtka nie jest z gumy. Godzina dziesiąta. Przestaje padać. Niedobrze, misiek zaraz wyjdzie na spacer. A ja cały czas w tym lesie. Godzina jedenasta. Wychodzę na skraj połoniny. To dobrze, bo miśka będzie widać z daleka. Ale niedobrze, bo zaczyna wiać. Ale dobrze, bo przynajmniej nie pada; jak zacznie padać to parasolka poleci pierwsza. Dobrze, niedobrze, dobrze, niedobrze. Weźże się człowieku zdecyduj!

Dla odmiany coś z zupełnie innej beczki: na samym grzbiecie połoniny staję, twarzą do wiatru. W porywach pewnie z osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie sądzę, że sto, bo to by było już trochę wyolbrzymianie. Choć nie wiem. Z dołu zbliża się do mnie kłąb chmury, kawałek urwany z wielkiej kłębiącej się masy, rozkładam ręce i pochylam się do przodu, wiatr trzyma mnie za ręce, potem chmura uderza mnie w twarz, jestem w chmurze, jestem samolotem. Odlot.

Niedobrze, bo misiek schowa się w chmurze…

Godzina czternasta. Po drodze do schroniska jedna szkolna wycieczka. Upadek.

Godzina piętnasta. W schronisku dwie wycieczki, w tym jedna angielska. Ci ostatni na pewno czują się tu bardzo swojsko. Wiatr, mgła i takie tam klimaty.

Godzina szesnasta. Cały czas siedzimy w chmurze. Wiatr nap*** z południa, wraz z nim drobinki wody nawilżają wszystko łącznie z cerą, choć mówią, że woda wysusza skórę. To pewnie po to, żeby lepiej się sprzedawały kremy „nawilżające”. Trochę mnie wymroziło, ale na szczęście dzień wcześniej wypiłem litr napoju imbirowego, co na pewno pozytywnie wpłynęło na mój układ odpornościowy. Żaden tam pierdolony rutinoszit, rutiszajsea ani żadne inne farmagówno.

Godzina siedemnasta. Siedzimy w chmurze i wraz z nowo przybyłymi turystami zastanawiamy się, jakie są szanse na ładny wschód słońca. Żadna głupia wycieczka nie mąci naszego błogiego stanu zastanawiania się.

Godzina osiemnasta. Siedzimy w chmurze i robi się ciemno. Ktoś mówił, że na dole była ładna pogoda. Więc zastanawiamy się, co palił.

Godzina dziewiętnasta. Siedzimy w chmurze i zastanawiamy się, co będziemy robić dziś wieczorem. Na pewno nie zdjęcia zachodu słońca. Światło z okien schroniska rzuca się snopami we mgłę. Z rozpaczy. Zupełnie jak w kinie. W kinie 5D.

Godzina dwudziesta. Siedzimy za stołem (i zapewne również w chmurze). Gramy w scrabble i pijemy. Niemal dochodzi do rękoczynów. Z powodu tego pierwszego. Choć może i z powodu tego drugiego? Czy gin to nazwa własna? Jeśli gin jest nazwą własną, to nie można go było użyć, ale w takim razie szampan, koniak i tak dalej to też nazwy własne. Ale ja już użyłem ginu kilka kolejek temu i nikt nie zauważył. A przedtem użyłem ginu zanim jeszcze zaczęliśmy grać. 

Godzina dwudziesta pierwsza. Trzeba ruszyć tyłki i upewnić się, że dalej siedzimy w chmurze. Wiatr ciągle nap*** i nawilża/wysusza* (niepotrzebne skreślić) twarz. Temperatura spadła do sześciu i pół stopnia Celsjusza. Zimniej już raczej nie będzie. Nad nami świecą gwiazdy. Niestety ich blask do nas nie dociera.

Godzina dwudziesta druga. Przed dyżurnym chrapaczem bronię się zatyczkami do uszu i biegam latarką po suficie (łóżku nade mną).

W poszukiwaniu miłości duchowej czyli sensu życia. Życie to percepcja świata materii i myślenie za tym impulsem. Istnieć w absolucie znaczy kochać, a szczęście to być kochanym. Gdy ktoś istnieje także dla ciebie, wszechświat we wszystkich swych przejawach dąży do równowagi, więc jeśli brakuje jej na tym poziomie, dusza potrzebuje przejść do nicości, gdyż tylko wtedy pozbędzie się pragnienia szczęścia, które niespełnione wyzwala swe przeciwieństwo. Niechże więc wypełni się prawo kosmosu i wraz ze mną zniknie smutek, który we mnie tkwi.

I następnie:

Z dedykacją dla księżniczki A gr. [numer telefonu]. Celem jest niebyt: chce pozbyć się pragnień, tęsknot, skasować całą swą pamięć, zatrzeć tożsamość mej duszy, by uciec przed szaleństwem tej miłości.

I brzmiący niepokojąco dopisek:

Sklep z bronią „Obrzyn”

Ja bym od siebie dodał, że koleś źle wybrał lokalizację. Wystarczyło położyć się na łóżku na drugim piętrze. Brak barierki, skos dachu i duża wysokość dają szeroki wachlarz możliwości popełnienia samobójstwa, a do tego upozorowanego na wypadek. „No spadł z łóżka i się zabił…”

I dodam jeszcze, że siedzimy w chmurze.

Piątek, za dziesięć szósta. Budzik budzi mnie coming back to life. Siedzimy w chmurze. Więc going back to sleep. Przestawiony budzik budzi mnie o siódmej. Coming back to life i zaraz znowu going back to sleep. Po dwóch drzemkach krótkie mignięcie promienia słońca na białym filarze komina i jest coming back to life na podwójnych obrotach. Siedzimy w chmurze, ale chmura rwie się w strzępy. Słońce wschodzi. Kto tego nie widział, ten nie wie.

Namoczywszy w ustach trochę owsianki z bakaliami (dobrze, że chociaż te bakalie tam są) schodzę na dół na coś porządnego do zjedzenia, bo się ogólnie mocno niedożywiony czuję. Trzy kilometry przed miejscowością łapie mnie na szosie miejscowy „Kowboj” – człowiek w zielonym busie jako jedyny kłusujący… kursujący na tej trasie o tej porze, o którego działalności dowiedziałem się aż na dalekim zachodzie. Nie wiem czemu kowboj – bardziej by doń pasował przydomek oscypek – w góralskiej czapeczce rodem z Zakopanego i stroju podchodzącym pod ludowy (może to przez ten barani kożuszek), koło sześćdziesiątki, w busie zapuszcza słowackie radio. – Czasami spotykają człowieka niemiłe niespodzianki, a czasami miłe. – Ja mam ostatnio więcej tych miłych – odpowiadam.

Dotarłszy do centrum (czyli sklepu) i zrobiwszy zakupy idę do pierwszej lepszej miejscówki umożliwiającej spożycie śniadania w formie wypasionej. Z uwagi na bardzo miłą pogodę jest to spożycie śniadania na świeżym powietrzu. Jajecznica z trzech jajek na boczku – brzmi dobrze na śniadanie. Ale to co dostałem przeszło moje oczekiwania. Elegancka angielska herbatka, do jajecznicy podana sałata, pokrojona cebulka, pomidor, papryka, chleb i bułki. Jakby tego było mało, dwie porcje masła w plastikowych pojemniczkach, dżemik oraz miodek. Warto się delektować śniadaniem długo i namiętnie, gdyż wewnątrz gospody ładuje się w ostatnim dostępnym gniazdku mój spragniony prądu telefon. Widać nie byłem ani pierwszym ani ostatnim, który wpadł na ten pomysł. Wczesnym popołudniem, nasłuchawszy się do woli bardzo ciekawej rozmowy ludzi ze stolika obok z kelnerem na temat warzenia specjalistycznego piwa na skalę nieprzemysłową, wyruszam z powrotem do schroniska na górze. Jak wrócę to sobie chyba takie piwo walnę.

Na wejściu do Parku Narodowego niespodzianka. Mało że jest budka z poborem opłat, to jeszcze obsadzona. Parę złotych, na miśka nie ma co skąpić, raz do roku można odżałować. Za wejściem do parku kolejna niespodzianka. Człowiek spod Krakowa właśnie schodzi na dół (o tej porze!). Spotkany poprzedniego wieczoru emeryt jest tu pierwszy raz. Trochę cieszy się jak dziecko, że tu jest. Przy tym zaciąga takim akcentem, jakby był „spod samiućkich Tater”. Będzie mi dane spotkać go jeszcze po raz trzecie w drodze powrotnej.

Dziś w schronisku jakoś tak bez atmosfery. Tylko jedna wycieczka szkolna (upadek) spotkana u góry, potem się okazuje, że ten cały tłum ludzi wyglądających jak turyści indywidualni to też zorganizowana wycieczka. Upadek. Wraz z zachodem słońca schodzą na dół, gdzie czeka na nich podstawiony autokar. Upadek. Upadek. Upadek.

Upadek. Coś, co kupiłem dziś rano w sklepie (będąc bardzo głodny) pod nazwą smalec z mięsem okazuje się g***em zalanym w g***ie. Już po otwarciu przekonuję się, że bez czegoś mocniejszego się nie obędzie. Tak niedobre, że aż strach jeść na trzeźwo. Tak po tym ciężko na żołądku, że przykuwa mnie do łóżka na jakieś trzy godziny.

Na dole w „pomieszczeniu socjalnym” trwają prace związane z "wycinką". Kolesie już mocno narżnięci. Głos rozsądku jednak nie umiera, gdy jeden z nich już dość utrudzony wyrębem przychodzi położyć się na łóżku nade mną niczym zrąbana właśnie kłoda. „No gdzie ja mam się tu k*** położyć, przecież tu się k*** nawet nie ma jak obrócić, przecież jak stąd spadnę to się rozp*** i tylko mnie zbierać będziecie z podłogi. I jeszcze ten skos k***, się nawet nie muszę podnosić zaraz nade mną, patrzcie normalnie całuję skos, normalnie całuję skosik k***, patrzcie, ja pier***, idę zaraz spać do kuchni na podłogę.” Są komentarze, i są komentarze bezcenne.

Łąki i szczyty skąpane w świetle księżyca. W oddali miga światełko. Ktoś jeszcze idzie…

Wschód słońca. Upadek.

Nad dolina wielką i mglistą
Stały rzędami lustrzanki
W ich obiektywach potężnych
Słońce się odbijało wschodzące

W samo południe, dziesięć kilometrów dalej w dolinie rzeki stacja badawcza oferuje możliwość rozłożenia się na ławce i spędzenia chwili na pogawędce z przebywającym tam człowiekiem, który napomyka mi coś w stylu że „wilki grasują”.  – No dziękuję, że mi mówisz! – A co, słyszałeś żeby wilki kogoś napadły?No fakt, ale jak na kogoś wilk zawyje to zaraz trzeba odstrzelić sto sztuk, bo przecież są zagrożeniem dla ludzi. Dobrze, że wilki nie wychodzą z tego samego założenia. Nie omieszkał też napomknąć o niedźwiedziu, który rzucił się na jego znajomego. Mój zamiar noclegu w pewnej chacie komentuje prawdziwym wylewem żalo-frustracji opartej wprawdzie na pobycie tam całe dziesięć lat temu, no ale przecież „przez ten czas na pewno nic się tam nie zmieniło”. – Może cię tam przenocują, w końcu jesteś studentem. – rzekł na koniec z dużym naciskiem na „może” skierowanym dość celnie do mojej podświadomości. – Nie jestem – odpowiadam, choć to już bardziej sam sobie niż jemu.

Czternaście kilometrów dalej, po przejściu cholernym asfaltem przez zagubioną wieś z dziwnymi zadaszonymi kominami i nieudanej próbie znalezienia noclegu w agroturystyce (tu w całej krasie wychodzi celność słowa „może”) wchodzę na nieznakowaną leśno-górską drogę do chaty o charakterze rozmokłej gliny i w obliczu zbliżającej się godziny szesnastej czuję się trochę jakbym szedł na stracenie. Czytaj: niedźwiedź. Jest pod górkę, jest pięknie jesiennie. Takie sobie tempo narzuciłem, że na szczycie leżę plecami do dołu, słyszę już dochodzące głosy ze schroniska i widzę, jak ze mnie paruje.

Wyłączcie swe komóry ci, którzy tu wchodzicie, głosi napis nad wejściem.

– Ja wiem, że kolega ma tu bardzo dobry serek topiony ze sklepu (notabene sprzedali mi w sklepie na dole przeterminowany o dwa tygodnie; jeden zdążyłem zjeść, drugi kazałem sobie wymienić) – mówi do mnie gospodarz schroniska, po tym jak się już trochę rozgościłem na miejscu – ale my tu też mamy bardzo dobrą sałatkę własnej produkcji, cały garniec. Nie miałem ani opcji ani też ochoty odmawiać.

Nie miałem też ochoty odmówić lodowatemu prysznicowi na świeżym powietrzu prosto z grubej rury dostarczającej wodę ze studzienki. Gospodarz twierdził, że o temperaturze sześciu stopni Celsjusza. Jak jest człowiek zgrzany i chce mu się pić, to i do zamrażarki wskoczy. Ach, to jest jak nowe życie!

I w końcu nie miałem ochoty odmawiać butelce wina przy ognisku (strasznie mnie dzisiaj suszy i to przed piciem) ani nawet niemiłosiernemu zawodzeniu „Zdradziłaś k***o mnie, rzucę się z wysokości ale nie połamię się, bo k***a mam gumowe kości” we wszystkich możliwych wersjach w tym improwizowanych. Jak to ktoś powiedział, w pewnym momencie już nawet nie trzeba dobrej muzyki, żeby się dobrze tańczyło.

Ostatnia warta (albo i nie) odnotowania scena to narąbana w pień (pijani to oni byli trzy godziny temu) młodzież siedząca przy stole przed chatką i zawodząca wniebogłosy melodię znaną, słowa do pewnego momentu również…

Hej, tam gdzieś znad czarnej wody
Wsiada na koń kozak młody,
Czule żegna się z dziewczyną,
Jeszcze czulej z Ukrainą.

Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Mój stepowy skowroneczku.

Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***

Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan bałwan baaaaałwan z g***
 

Ach, klimat jest tutaj zaiste specyficzny. Że nie wspomnę o zakazie spożywania alkoholu. Bo też jest specyficzny. Swego czasu w zimie wyszło z chaty kilku kolegów. Jeden z nich zamarzł po drodze. Zorientowali się dzień później.

Poranek cichy, mąci go tylko ciche skrzypienie stromych jak drabina schodów. Wieczorne gwiazdy już dawno ucichły. Po podłogach walają się ich ręce, nogi i głowy. Tak ilościowo z pięćdziesiąt. Poranek jest ciepły. Po ławkach i trawie walają się śpiwory. Pełne rąk, nóg i głów. Choć głowy generalnie wystają. Po ławkach i stołach walają się butelki. Puste.

Na dół wiodą węższe lub szersze drogi. Puste. Coraz bardziej zniżam się, coraz bardziej zniżają się chmury, zniża się z nich na mnie deszcz jesienny. Betonowe płyty znowu uwierają w buty, buty nie pozostają dłużne stopom. Znaczy, że to powoli koniec. I tylko nogi szły by jeszcze dalej. Tak samo było na początku. I tylko oczy szły by jeszcze dalej. Gdyby miały nogi, których w stopy nie uwierają buty. Wyobraźnia dalej niż oczy… A serce się zatrzymuje, chce już wracać. Serce nie słucha głosu wyobraźni.

Na przystanku jest zimno. Pada deszcz. Czekam. Stary autobus pnie się po krętej drodze, to znowu zanurza się w przepaście. Taka sama droga nad urwiskami, choć to inna droga. Autobus w moim wieku, może trochę starszy. Daje dziwne poczucie szczęścia. Na przełęczy wjazd do lasu. Tam gdzieś daleko drewno wywożą na potężnych ciężarówkach i traktorach o wielkich okręconych łańcuchami kołach…
  
 * * *
 
Znad lądu wieje ciepły wiatr, choć to już koniec października. Jest już późno, słońce zaszło ponad cztery godziny temu. Alejka kończy się. Tu kończy się Sopot, zaczyna się Gdynia. Kiedyś była tu granica Polski. Z góry szumiąc spływa prosto do morza potok. Gdyby nie on, może usłyszałbym jak pociąg przejeżdża. To w nim ostatnio odpłynąłem. A tam w morzu może ryba jakaś sobie pływa. Może nie jedna. I kto wie, co ta ryba sobie o tym wszystkim myśli. Pewne niewiele.

Jest taki film o człowieku i rybie
Film o dramatycznej relacji pomiędzy człowiekiem a rybą
Człowiek stoi między życiem i śmiercią
Człowiek myśli
Koń myśli
Owca myśli
Krowa myśli
Pies myśli
Ryba nie myśli
Ryba milczy, jest bez wyrazu
Ryba nie myśli, ponieważ ryba wie wszystko
Ryba wie wszystko