sobota, 29 marca 2014

Kaszubska Atlantyda i geologiczne dziwa

Dzisiejsza wycieczka rowerowa (70km) skończyła się potwornym bólem kolana, w które nawet się nie raczyłem uderzyć. Dzięki niemu może jutro wreszcie sobie poleniuchuję. Po dwóch deprymujących godzinach jazdy na rowerze przed Gdańsk, Sopot i Gdynię udało mi się wydostać poza granicę tej ostatniej, na wolne przestrzenie.

Stoję na ziemi na pode mną koleś lata na paralotni. To jest urok Mechlińskiego klifu. Zatoka Gdańska spotyka się tu w sekwencją wzniesień, opisanych na mapie jako Grunwaldowe Góry. Mają niewiele ponad 20 metrów, ale paralotniarz tnie nad samą wodą i wyprawia różne wymyśle akrobacje. Wie, że jest obserwowany.

W Rewie postawiono krzyż, którego ramiona są kotwicami. Za nim zaczyna się mniejsza wersja Półwyspu Helskiego - Cypel Rewski. Kawałek plaży wbija się wąskim klinem na ponad kilometr w morze. Z jednej strony o brzeg biją fale, z drugiej zupełnie płaska tafla wody. Przez całą zatokę ciągnie się mielizna, nieraz wyłaniająca się z wody. Da się po nich przejść na Hel, choć jest to dość ekstremalne przeżycie. Tym nie mniej "Starsi mieszkańcy półwyspu czasami opowiadają o czasach, kiedy przez zatokę chodzili na skróty na drugi brzeg do kościoła i na targ do Gdyni" (18 km krócej, ale chyba nie chodziło o skrót tylko o przygodę) - fakt, być może dlatego, że nie było tam wtedy co najmniej jednego sztucznego przekopu przez mieliznę, czyli Ryf Mew. Tylko czekać aż Zatoka Pucka stanie się formalnie największym jeziorem w Polsce.

Ujście rzeki Redy znajdowało się niegdyś około kilometr dalej na północ od obecnego. Bieg rzeki zmieniono sztucznie. Nad stary ujściem wśród położonych prawie równo z poziomem morza łąk (obecnie rezerwat) istniała już od XVI wieku rybacka osada. Nieraz podczas zimowych sztormów zalani :) mieszkańcy przez wiele dni czekali na strychach swoich odciętych od świata domów aż woda opadnie. To miejsce musiało mieć swój jakiś urok, skoro zniknęło dopiero w połowie XX wieku. Wystarczyło przekierować rzekę Redę w inne koryto, co się wydarzyło ot tak, podczas melioracji - płynący od lądu strumień przestał nanosić materiał "skalny" a morze zaczęło powoli zabierać to, co do niego należy. Ostatni nie pochłonięty przez morze dom spłonął w latach 60-tych.

Co dziś pozostało po Bece? Patrząc z najbliższej drogi na płaskie jak stół łąki widać w oddali kępkę zarośli i trzy wystające z niej większe drzewa. Między nimi można dopatrzyć się krzyża. Postawiono go na pamiątkę. Na miejscu wciąż jeszcze poniewierają się cegły, z których ktoś zbudował prosty piecyk na potrzeby miłego spędzania wieczorów. Nie da się nie zauważyć potężnej podmurówki jakiegoś budynku. I na samej wąskiej plaży więcej niż w okolicy dużych kamieni. Przeszłość jest tak blisko nas.

Złodzieje czasu?

Już od dwóch tygodni wyczekiwałem zmiany czasu, żeby mieć po pracy jeszcze trochę światła dziennego i żeby się nie budzić pół godziny przed budzikiem, bo jest tak niemiłosiernie jasno.

I przychodzi ten wyczekiwany weekend i tylko słyszę (na antenie radia) coroczny lament pod tytułem "śpimy godzinę krócej" albo "zabierają nam godzinę" i w konsekwencji "jak odzyskać straconą godzinę?". Kto jak kto, ale ja nie czuję się jakby mi zabrano godzinę. Ponieważ w piątek odbierałem nadgodziny, wyszedłem godzinę wcześniej i od razu przestawiłem zegarek o godzinę do przodu. Czyli tak naprawdę zamiast spać o godzinę krócej, o godzinę krócej pracowałem. Poszedłem spać o normalnej porze według wskazań przestawionego zegarka. Ale nawet gdybym nie wyszedł wcześniej z pracy to i tak bym nie spał krócej. Nikt nie śpi krócej z powodu zmiany czasu, chyba że wstaje o trzeciej w nocy i przestawia zegarek.

Znacznie gorzej jest ze zmianą czasu na zimowy. Myśląc, że mamy godzinę więcej, przeznaczamy ją zazwyczaj na aktywność dzienną a nie na spanie. Przynajmniej ja. Tak więc tyle samo śpię a dłużej jestem na nogach. Bilans ujemny. A do tego wracam z pracy i jest już ciemnawo. Tego nikt nie lubi.




czwartek, 27 marca 2014

Rzeczy, których nie ogarniam

Paltrow i Martin "rozparowani" - pisze dzisiejsze Metro w bezpośrednim sąsiedztwie krzyżówki i powyżej horoskopu.

Tego drugiego nawet nie znałem z nazwiska, choć nie raz słuchałem jego muzyki. Że się rozstali, wcale mnie nie rusza, bo nawet nie wiedziałem, że byli razem. Ale zaskakuje mnie, że rozstali się z miłości. Nie bardzo ogarniam dlaczego rozstali się z miłości, ale może jak się przestaną kochać, to może do siebie wrócą.

Próbuję sobie to zatem wytłumaczyć i jedyne, co mi przychodzi do głowy, to następujący wywód, w którym:

P - Gwyneth Paltrow
M - Chris Martin.

  1. P i M bardzo się kochają, dlatego P chce, żeby M był szczęśliwy a M chce, żeby P była szczęśliwa.
  2. P ma kochanka i M o tym wie
  3. M ma kochankę i P o tym wie
  4. P jest z kochankiem szczęśliwa i M o tym wie
  5. M jest z kochanką szczęśliwy i P o tym wie
  6. Mając na uwadze (wynikającą z miłości) wzajemną dbałość o szczęście postanawiają się rozstać, aby być szczęśliwi razem i osobno zarazem. Ach och ech uch, jakie to romantyczne.
Ciekawe co na to ich dzieci?


Patrzenie na horyzont a endorfina


"When your eyes are softly focused on the horizon for sustained periods, your brain releases endorphins"

http://www.lindacrew.com/blog.htm?post=906667

Dowiedziałem się o tym bynajmniej nie z wyżej cytowanego bloga ani też sam na to nie wpadłem, ale oświeciła mnie całkiem przypadkiem koleżanka, o której swego czasu wspominałem, że napisała w CV, że interesuje się analizą raportów finansowych. Ona na pewno nie wyczytała tego w raporcie finansowym, od kogoś słyszała, a ten ktoś od jeszcze innego ktosia, bo w polskim internecie nie znalazłem żadnej wzmianki na temat tej zależności. Może jest, ale Google pokazuje gdzieś na szarym końcu. 

Ależ jaka to jest oczywista zależność. Kto lubi siedzieć w małym zamkniętym pokoiku i patrzeć w cztery ściany i sufit? Może i daje to jakieś poczucie bezpieczeństwa ale na dłuższą metę ogranicza. Horyzont ma coś magicznego, bo pociąga wzrok dalej w stronę tego, co nie widać. A już zwłaszcza ten gładki, błękitny i lekko zakrzywiony.

wtorek, 25 marca 2014

O pamiętaniu emocjonalnym

Znowu chyba będzie o pamiętaniu, bo się zaczyna tak: pamiętam, jak będąc w wieku nastoletnim pojechaliśmy rowerami (a było to na terenie Aglomeracji Śląskiej) do pewnego rezerwatu przyrody, w sumie wyjazd nie był planowany akurat w to miejsce, ale się jakoś zahaczyło. Dla mnie wycieczki rowerowe były czymś, na co cieszyłem się cały tydzień. Pisałem wczoraj o tym, jak bardzo różni się pierwsze wrażenie od pozostałych następnych. I w tym właśnie rezerwacie po raz pierwszy zobaczyłem drzewa w takim rozmiarze, jakich normalnie dorastają jeśli się ich nie wycina. Nie cieszyłem się tym widokiem specjalnie długo, bo wtedy to nie ja ostatecznie decydowałem gdzie i na ile się zatrzymujemy, a mimo to (łamane przez) i właśnie dlatego to miejsce tak bardzo zapadło mi w pamięć. Tak dziwnie zapadło w pamięć, bo tak naprawdę zapamiętałem tylko te emocje, które towarzyszyły mojemu pierwszemu spotkaniu z tym miejscem. Nie zdążyłem nawet dobrze przyjrzeć się, ocenić całą tę okolicę trzeźwym okiem. W rezultacie długo po tej leśnej wizycie w mojej głowie bardzo intensywnie rodziły się rozmaite wizje i wyobrażenia tego miejsca opierające się na szczątkach faktów. Czyli wszystko kiełkowało na glebie emocji. Następna moja wizyta w tamtym miejscu (tym razem już samotna i pozwalająca na kontemplację) brutalnie rozdeptała moje nadmuchane wyobrażenia. W tym samym lesie znalazłem miejsca jeszcze piękniejsze. Ale teraz wiem, jak powstawały baśnie i legendy.

Znowu będzie o pamięci, bo pamiętam jak swego czasu (całkiem w sumie niedawno) tata opowiadał, jak jako dziecko po raz pierwszy był na Turbaczu. Turbacz to najwyższy szczyt w Gorcach, z którego przy w miarę dobrej pogodzie widać całą panoramę Tatr. Opowiadał więc tata, jakie wrażenie wywarł na nim ten widok. Słuchając jego opisu widziałem oczyma wyobraźni południowochińskie góry w rejonie Yangshuo - widok iście bajkowy - i myślę, że jako takie musiały zapewne pozostać na długo w pamięci taty, aż do następnej wizyty w Gorcach. Demitologizacja narosłego wyobrażenia musiała prędzej czy później nastąpić.

Wracając dzisiaj z pracy naszła mnie w związku z tym pewna refleksja, ale niestety zdążyłem zapomnieć szczegóły. Chodziło generalnie o to, jak bardzo nas kształtuje to wszystko, co zobaczymy i przeżyjemy w dzieciństwie. Dla mojej mamy wyprawa do jej babci, która mieszkała na (obecnie) terenie powiatowej miejscowości poniżej 10 tysięcy mieszkańców - choć na drugim końcu tej miejscowości, była wyprawą na koniec świata. Z kolei w taty domu (był to duży poniemiecki dom) mieszkali od czasu do czasu na stancji różni (głównie młodzi) ludzie. I jeden z nich opowiadał o tym, jak w czasach wczesnego socjalizmu wyprawił się z kolegami (bo nie można powiedzieć, że pojechał na wycieczkę) zimą w Bieszczady. Nie wiem, co wtedy było w Bieszczadach, ale zapewne nic, bo z tego co zapamiętałem z tego, co zapamiętał tata, spali w wykopanych w śniegu jamach. Teraz to się nazywa survival, wtedy to po prostu była ciekawość świata a "survival" był po prostu środkiem do osiągnięcia celu. Nie wiem ilu jeszcze podobnych historii nasłuchał się tata w dzieciństwie, ale na pewno nie wpadły jednym uchem po to, żeby wypaść drugim. I teraz w ramach zestawienia: mama nigdy się nie paliła do podróży; tata wręcz przeciwnie. Oczywiście może to mieć zupełnie inne podłoże...

Ja z kolei spędzałem bardzo dużo czasu z atlasem. Coś w tym jest.

niedziela, 23 marca 2014

Tyle się dzieje ostatnio


Tyle się dzieje ostatnio, ale to jakby nic ważnego, nic godnego uwagi. Może to kryzys pisania, nie mam ochoty pisać o wszystkim jak leci. Jakiś kryzys myślenia. Brak refleksji. Jeśli kryzys myślenia, to bardzo dobrze na weekend, choć się znowu nie pouczę i nie wypełnię PIT-a.

Budzi się we mnie wiosna, w piątek czuję w sobie takie niesamowite niewyżycie - i na szczęście mam ze sobą rower - że nie mogę w pracy wysiedzieć a wracając do domu czuję, że bym wszystkich rozjechał. W sobotę też nawet chce mi się wstać i jadę z celem niby sprecyzowanym, ale tak naprawdę po to, żeby się najeździć. Gdy wyjeżdżam zaczyna kropić, mam to jakoś dziwnie gdzieś, gdy w drodze powrotnej natrafiam na nowiutką ścieżkę rowerową i mimo, że prowadzi ona w zupełnie przeciwnym kierunku to podążam za ciekawością. Ląduję na lotnisku. Nie, nie latam rowerem.

Na niedzielę powtórka - ten sam cel, bo poprzedniego dnia zapomniałem karty pamięci do aparatu - ot, weekendowy kryzys myślenia - ale magia pierwszego razu działa tylko raz. To, co wczoraj się wydawało piękne i niezwykłe, dziś trochę blaknie. W sumie to bardzo. Tak ostatnio mam. Zwykła plaża między Gdynią a Sopotem, może tylko trochę dzika, a ludzie wydają jęki zachwytu. Na mnie nie robi większego wrażenia - przynajmniej o tej porze. Czy już jestem tak wypalony, że potrzebuję coraz większych dawek piękna do wywołania w sobie uczucia zachwytu, czy może po prostu piękno jest we wszystkim, tylko nie każdy dzień sprzyja dostrzeganiu go? Pozostańmy przy tym drugim.

Dzisiaj zachwycałem się za to małym niebieskim kwiatkiem, którego wczoraj nie zauważyłem. Jakże wygląda pojedynczy niebieski kwiatek w (jeszcze) szarobrązowym przedwiosennym lesie! Ktoś powie, że piękne są róże, tulipany, żonkile. Tak, są piękne, ale dla mnie są już po prostu sztuczne. Się je hoduje jak trzodę na polach i pod foliami. Ale jak taki wyrośnie jeden na dziesięć hektarów lasu... To jest jak dziki bażant w stadzie tuczonych kurczaków z KFC. Jak kiedyś spotkam w lesie konwalię to się obok niej położę i nawdycham - tylko dlatego, że w lesie, wśród drzew i na świeżym powietrzu. Bo perfum o zapachu konwalii bym nie zniósł. Może takich nawet nie ma, bo konwalia jest śmiertelnie trująca w każdej części. Nawet zapach odurza. Piękno złudne... 

A może szukam w złym kierunku. Znaleźć wreszcie coś, co się czuje tylko sercem.

czwartek, 20 marca 2014

Równonoc

Las na Kępie Redłowskiej jeszcze nie pachnie, ale już brzmi. Brzmi śpiewem ptaków, ptakiem śpiewów, szumem fali i falą szumu. Falą ciepła i ciepłem fali niosącego się po lesie powietrza zadziwiająco przyjemnie uderza w twarz i nie pozwala uwierzyć, że w zeszłym roku jeszcze prawie miesiąc później padał śnieg. Za kilkanaście minut ma się rozpocząć astronomiczna wiosna, jutrzejszy dzień będzie dłuższy od dzisiejszej nocy. Przyzwyczaiłem się, że jest ciemno, teraz można się z czystym sumieniem i pełną premedytacją odzwyczaić. Niebo nad horyzontem bardzo delikatnym fioletem farbuje morze. Nie wiem czy widać Hel, nic się jeszcze nie świeci. Bo cały czas jest jasno.

Dziś jest podobno światowy dzień szczęścia. Doskonała data.

niedziela, 16 marca 2014

Jak to mówią, "słabo"

Dzisiaj nawet myślenie sprawiało ból. Nawet w lesie mi się udało zgubić. Bo ciężko było chwilę pomyśleć. Dwóch pierwszych punktów szukałem o pół godziny za długo, następny znalazłem nie ten co trzeba, do czwartego doczłapałem po wielu perypetiach. Do piątego nawet nie dotarłem, bo znowu mi się nie chciało pomyśleć tudzież popatrzeć na kompas. Mapa nie ma zaznaczonych dróg a trasa jest z gatunku tych najdłuższych, ale to niczego nie tłumaczy. Może dlatego, że myślami jestem dzisiaj gdzieś indziej.

Wczoraj wokół księżyca roztaczał się pierścień. Tak zwane zjawisko halo. Dziś inne zjawisko. Wieniec. Księżyc w niebieskiej plamie a wokół czerwono. Księżyc w pełni. W czwartek leżałem nocą na plaży i czekałem aż pokaże się zorza polarna. Zbyt ciepło się nie ubrałem, poleżałem pięć minut i koniec. Północne niebo nie zafalowało czerwienią. Niedaleko na plaży jakaś grupka paliła ognisko. Scena z gatunku: zazdrość, że mnie tam nie ma. Nie wiem sam, gdzie chciałbym teraz być. Mam wrażenie, że przegrałem ten weekend, bo niczego nie zrobiłem z prawdziwym i pełnym zaangażowaniem.

wtorek, 11 marca 2014

Poznań 2010 - utrata kontroli (cz. 3)

Jest piątek, jadę tramwajem do pracy. Myślę o wejściu na Babią Górę, które było zawsze moim marzeniem. Myślę o pójściu do lasu. Słucham muzyki na słuchawkach. Nie robiłem tego już od dawna. Gdy wchodzę do sali, gdzie pracujemy, mój koordynator prosi mnie ze sobą. Kilka minut później jestem już na płatnym urlopie, który ma potrwać trzy dni. Czuję się wolny, już od dawna wiedziałem, że prędzej czy później ten moment nadejdzie. Najbardziej boli mnie tylko pożegnanie z koordynatorem, który był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Wracam do domu, w głowie mi jakby szumi, jedna jedyna myśl, uciec. Wbiegam do mieszkania, przebieram się, zabieram wszystko co potrzebne. Uciekam od ludzi, tam gdzie jest pusto, tam, gdzie nie ma nic. Chcę być sam ze sobą, chcę jak najszybciej zapomnieć, nie chcę już myśleć. Jadę do Puszczy Zielonki. Gdy wysiadam z autobusu na stacji końcowej, w zabitej deskami miejscowości, której nazwę zdążyłem już zapomnieć, zaczyna padać deszcz. Idę w stronę lasu, wzdłuż starej brukowanej drogi. Deszcz leje, nogi mam całe mokre, leśnymi drogami płynie woda, nie ma jak przejść. Buty mam przemoczone, rękawy mokre. Chcę być cały mokry. I tak nic już nie czuję. Wśród deszczu szumu słyszę tylko ciszę.

Woda jest czysta. Stojąc na pomoście widzę piaszczyste dno. Przede mną niebieska tafla jeziora, po obydwu stronach zielenią się szuwary. Woda jest ciepła jak tegoroczne lato, które już chyli się ku końcowi. Być może to ostatni tak ciepły dzień. Wchodzę do wody, ostrożnie opuszczam się, nim sięgnę dna, wodę będę miał aż po szyję. Półtorej metra widoczności. Słońce jeszcze grzeje, na zachodzie zbierają się chmury. Jest cicho, tylko lekkie falowanie jeziora. To miejsce musi takie zostać, jeśli zostanie zniszczone, nie wiem co zrobię, NIE UMIEM TEGO NAWET NAZWAĆ.

Poznań pozostanie dla mnie miejscem magicznym. Koniec lata, wychodzę z jeziora, boso stąpam po rozgrzanym leśnym igliwiu. Igły i drobne gałęzie ranią stopy. Jest w tym bólu czysta przyjemność, jest wolność, jest powrót do korzeni. Jest ucieczka od rzeczywistości. Robię dwudziestokilometrową rundkę po lasach, wokół jezior, po rozdrożach i mokradłach. Nie ma szlaku, nie ma drogi. Nad Jeziorem Strzeszyńskim zachodzi słońce. Siedzę na molo, patrzę jak robi się coraz ciemniej, jak ludzie powoli opuszczają brzeg. Komary zaczynają dokuczać, w pewnym momencie nie da się już wytrzymać. Rozbieram się i wchodzę do wody. Jest cieplejsza od powietrza, to lato było wyjątkowo gorące. Nad horyzontem gaśnie ostatnia purpurowa smuga nieba. Robi się coraz ciszej i ciemniej. Powoli wracam na przystanek autobusowy.

Utrata kontroli jest straszna, bo traci się poczucie bezpieczeństwa, ja zaś czuję, że tracę kontrolę, ale czuję błogość, wolność, może trochę obojętność. Nie panuję nad niczym, jestem jakby rzucony w wir wydarzeń, wrażeń, emocji, doznań. Czuję się jak na rozpędzonej kolejce w wesołym miasteczku: Wagonik zwalnia i przyspiesza, skręca to w jedną to w drugą stronę, to w górę to w dół, ale wiem, że jedzie po torze i z niego nie wypadnie.

Siedzę na przystanku i obserwuję, jak co jakiś czas przejeżdżają samochody rzucając przed sobą swoimi reflektorami snopy światła. Jest w nich ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Staje na środku drogi, wiem, że nic mi nie grozi. Chwilo trwaj…

Koniec mojej poznańskiej przygody to coś jakby trans, wielka wędrówka przez olbrzymie puste przestrzenie, które dają mi poczucie absolutnej wolności. Po raz kolejny jadę do Rogalina, gdzie przed wschodem słońca błądzę po mokrych łąkach w porannej mgle. Droga jest widoczna tylko kawałek przede mną. Przestrzeń jest olbrzymia, jeśli nie widzi się końca. Jednocześnie jest ciasno w tej mgle. Wokół czyhają samotne stare dęby, ich powyginane gałęzie drapieżnie tną mgliste powietrze. Wschodzi słońce, mdły pomarańczowy blask oświetla drzewa. Liściaści królowie czasu powoli wypływają ze złocistej poświaty, która roztacza się po całej okolicy. Panuje niesamowita cisza. Gdy się odwracam, widzę niczym tęczę łuk mgielny. Buty mam przemoczone do suchej nitki, spodnie do kolan. Nawet gdybym był cały mokry, niech ta chwila się nie kończy. Kolejne z moich marzeń się spełnia. Moje życie jest smutne, ale pełne chwil szczęścia, jak to zostało powiedziane w pewnym dobrym czeskim filmie. I kto wie, może o to właśnie chodzi?

niedziela, 9 marca 2014

Poznań 2010 - wolność znaczy samotność (cz. 2)

Poznań to mieszanka euforii i samotności. Na peryferiach miasta, w mieszkaniu prawie cały czas jestem sam, bywa tak, że przez kilka dni nie ma nikogo. Ludzie na szkoleniu są co najmniej dziwni. Wszystko biorą na poważnie, trzeba się sto razy zastanowić, zanim się coś powie. Chyba nie wszyscy mnie tu akceptują  Może to dlatego, że czasami zadaję głupie pytania. Ale co, mam robić coś, czego nie rozumiem? Więc się pytam. Oni wszyscy są o jeden cywilizacyjny krok do przodu. A ja? Dostaję do ręki dotykowy telefon i szukam klawiatury. I o czym my mamy rozmawiać? Czuję się nieswojo. Mój niemiecki jest dobry w teorii, w kontaktach z osobami wykształconymi. Ale gdy tylko na infolinię zadzwoni ktoś nie panujący nad swoimi emocjami, mówiący swoim dialektem, ja również przestaję panować nad moimi emocjami. Po jakimś czasie ziołowe tabletki uspokajające zjadam jak dropsy.

Jest gorąco, piekielnie gorąco. Przez osiem godzin dziennie siedzimy w klimatyzowanej sali. Wychodząc na zewnątrz na przerwę czuje się przyjemną falę gorąca. Przez dłużej niż godzinę przestałoby to być miłe. Wystarczy powrót do domu popołudniowym tramwajem. W weekend odwiedzam miejsce, które reklamowało się jako nietekstylna plaża. Jezioro Kowalskie. Sympatycznie schowany półwysep nad jeziorem, sympatyczni ludzie, tylko woda wymaga odwagi, żeby do niej wejść. Podobno okoliczni mieszkańcy skutecznie zdegradowali to jezioro do rangi studzienki kanalizacyjnej. W drodze powrotnej słyszę jak ojciec mówi do synka, że nie będą tu łowili ryb. Ludzie zniszczyli to miejsce; w jego głosie jest wyraźnie rozgoryczenie.
     
Już podczas swojego pierwszego pobytu w Poznaniu, kiedy mieszkaliśmy dwie noce w schroniskach, szukałem ciekawych miejsc do odwiedzenia. Dawid patrzył na mnie trochę jak na szaleńca, ale cóż, zboczenie jest drugą naturą człowieka. Jako pierwszy „pod nóż” poszedł Rogalin. Zawsze chciałem zobaczyć potężne dęby w porannej mgle. Na to w środku lata nie mogłem niestety liczyć. Prognoza przewidywało za to trzydziestopięciostopniowy upał i gwałtowne burze z możliwymi gradobiciami. To zaś zapowiadało się nie mniej pociągająco, w szczególności to drugie.

Burzy bałem się panicznie od późnego dzieciństwa. Pewne traumatyczne przeżycie sprawiło, że najmniejsze pobłyskiwanie w nocy wywoływało u mnie bezwarunkowe telepanie nóg, ale to już inna historia. Dziś mam to już za sobą. Raczej biegam za burzami niż przed nimi uciekam. Bardziej niż piorunów bałem się upału, postanowiłem więc zaopatrzyć się w bardzo dużą ilość wody. Wieczorem w przeddzień wyjazdu zorientowałem się jednak, że posiadam tylko jedną butelkę półtoralitrową oraz małą półlitrową buteleczkę. Nie obchodzi mnie, co pomyślała sobie kobieta, która w pociągu widziała jak piję „z gwinta” z pięciolitrowego baniaka. Upał to upał.

W Poznaniu czuję się jak w Niemczech. Nie raz, mając na myśli powrót do Katowic, zdarza mi się mówić „jak wrócę do Polski”. Miasto wydaje się stać o jeden krok cywilizacyjny dalej niż Katowice. Tu wszystko jest lepsze. Tramwaj przypomina monachijskiego S-Bahna, rynek jest dla mnie jakimś pięknym niemieckim miastem, a przesiadujący tam zagraniczni, przeważnie niemieccy turyści to „tubylcy”. Na dworcu, którego budynku szczyt zdobi przypominające pewien skrzydlaty symbol Trzeciej Rzeszy - koło z wyrastającymi skrzydłami, słyszy się zapowiedzi pociągów także po niemiecku. W trakcie szkolenia język polski nie istnieje za wyjątkiem przerw. W "domu" też nie ma zmiłuj, nie mam wprawdzie Internetu, ale zdarza mi się oglądać niemiecką telewizję.

Poznańskie pociągi to jednak horror. W zimie spóźniają się pewnie, bo jest zimno, w lecie spóźniają się, bo jest ciepło. Wiosną i jesienią pewnie też się spóźniają, jakiś pretekst zawsze się znajdzie. Do tego przez cały mój pobyt w Poznaniu pociągi odjeżdżają „wyjątkowo z peronu XY” a „za utrudnienia podróżnych uprzejmie przepraszamy”. Do tego trudno usłyszeć jakąkolwiek informację o tym, czy pociąg w ogóle ma zamiar przyjechać.

Rogalin wita mnie pogodą, która niczym nie zwiastuje mającego nadejść załamania. Po obejrzeniu przypałacowych dębów, Lecha, Czecha i Rusa (w sumie to tylko ten ostatni robi wrażenie) idę na rozległe nadwarciańskie łąki w poszukiwaniu tego wszystkiego, co widziałem już wiele razy na fotografiach. I tu zaczyna się odczuwać temperaturę, ale chyba nie jest jeszcze aż tak strasznie gorąco, skoro przez jakieś dwie godziny mam siłę chodzić po łące. Trudno jest się rozeznać we wszystkich tych dróżkach prowadzących po łąkach, istny labirynt. Niektóre prowadzą donikąd, niekiedy skracam sobie drogę, bo łąka jest sucha jak pieprz, tylko gdzieniegdzie w zadoleniach trawę przykrywa niczym błona zaschnięta warstwa mułu, gdzieniegdzie popękana. Kępki trawy przypominają dlatego miejscami indiańskie wigwamy. Tabliczka informacyjna „do rogalińskich dębów” ma najwyraźniej na celu ochronę prawdziwych dębów przed wścibskimi obiektywami rozdeptujących wszystko turystów. W sumie to i dobrze, komu naprawdę zależy, ten i tak znajdzie, a ten, kto chce sobie tylko strzelić fotkę pod drzewem musi się zadowolić wielką trójką rosnącą w przypałacowym parku.

Deszczu jak nie było tak nie ma, niebo pokrywa jedynie mleczna powłoka, przez którą słońce wcale nie mniej piecze. Wodę popijam coraz częściej i coraz większymi łykami. Zaczyna mnie lekko pobolewać głowa. Coraz częściej się zatrzymuję, siadam pod drzewami. Trudno znaleźć większy kawałek cienia. Przez łąki idę pod otwartą czarną parasolką, pod którą panował półcień, choć też upalny, bo czarny kolor strasznie się w słońcu nagrzewa. Nie ma wyboru. Liczę kroki. Sto kroków, przerwa, pięćdziesiąt kroków, przerwa. Wiem już, za co kocham zimę.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy w jak opłakanym stanie się znalazłem. Po powrocie do domu, padnięty z wyczerpania wziąłem się za oglądanie zdjęć, to znowu za oglądanie, a raczej słuchanie telewizji. Za oknem zrobiło się ciemno i dopiero około godziny dziesiątej zorientowałem się, że wcale nie jest za dziesięć piąta, jak pokazywał niezmiennie od pięciu godzin mój kupiony w Trewirze za dwa i pół Euro zegarek, który w wyniku procesów krystalizacyjnych soli zawartej w pocie pokrył się w dużej mierze nieprzyjemnie wyglądającym osadem. Zegarek schowałem głęboko do plecaka, żeby już nigdy więcej nie pokusiło mnie założenie go na rękę. Zegarek za 180 złotych ma być ostatnim zegarkiem, jaki kupię w tym dziesięcioleciu. O dziesiątej wieczorem jadłem obiad.

W Poznaniu żyłem. Pracowałem, robiłem zakupy, gotowałem, sprzątałem, prałem. Podróżowałem. Gdy „skończył się” Poznań jako miasto samo w sobie, zaopatrzyłem się w turystyczną mapę powiatu poznańskiego, która zawierała wszelkie możliwe atrakcje, jakie tylko mogły mnie interesować. Musiałem się po pracy (do której chodziłem codziennie na inną godzinę), w weekendy, coraz mocniej rozrywać, żeby nie zwariować po całotygodniowych stresach Robiłem na piechotę coraz bardziej masakryczne dystansy po lasach, łąkach (w tym nawet po poligonie). W pracy nie płacili kokosów, ale wystarczało na lekko studenckie życie w moim stylu. Na więcej raczej nie. Powoli chyba przeczuwałem, że to nie jest ta praca, i że nie wiem czy zostanę jeszcze długo w Poznaniu, może dlatego tak bardzo chciałem napchać w siebie jak najwięcej życia, póki jeszcze żyję. Gdy znajomi pytali mnie, czy jestem zadowolony ze swojej pracy, odpowiadałem podstępnie, że ja ze swojej pracy jestem zadowolony, ale moi przełożeniu chyba nie za bardzo. To chyba był jedyny przejaw poczucia humoru, na jaki stać mnie było w temacie mojej pracy.

Wycieczka na Ostrów Lednicki była pewnym przełomem w moich zainteresowaniach fotograficznych i chyba nie tylko. Na wiele kilometrów się nie nastawiałem, raczej na jakąś chłodząca kąpiel w jeziorku, bo miał być upał ponad 30 stopniowy, a ja nie chciałem powtórzyć lekcji z Rogalina.Ostrów Lednicki, domniemane miejsce chrztu polski. Magia miejsca. Ale na czym właściwie polega ta cała magia miejsca? Znam takie miejsca, w których odczuwam niepokój, jakby strach przed czymś. To jest niezależne od czasu ani pogody. Choćby było jasno i świeciło słońce, ja odczuwam lekki niepokój i robię wszystko, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. A jednak te miejsca cały czas przyciągają. Ostrów Lednicki przyciągał na pewno. Tam się zakochałem w przeszłości.

Tam zobaczyłem, że do szczęścia nie jest potrzebny komputer, telefon komórkowy, telewizor. Tam je się podpłomyki z samej mąki i wody z miodem. Tam pije się piwo z wydrążonego krowiego rogu lub ze starego aluminiowego kubka. Nosi się ubrania z lnu ze skórzanym paskiem. Dziewczyny noszą epokowe ozdoby, rozpuszczone włosy, są bez makijażu. Byłem na Ostrowie Lednickim, w Grzybowie i Biskupinie. Ten ostatni stracił już prawie wszystko ze swojego uroku. Dziesiątki autokarów i setki rozwydrzonych dzieciaków kupujących plastikowe miecze i łuki, strzelają gdzie popadnie, nic sobie nie robią z ochroniarzy. Świat stanął na głowie, historia dała się sprzedać. Grzybowo to dość przyjemna dla oka rekonstrukcja historyczna, z odrobiną poczucia humoru i bardzo dużą ilością epokowych strojów. Tylko turystów trochę za dużo. Ostrów Lednicki to z kolei Geheimtipp. Kto nie wie, ten tu nie trafi. A dowiedzieć się trudno. Ja trafiłem tu przypadkiem. Ludzi jest naprawdę niedużo, atmosfera jest bardzo intymna. Z tymi ludźmi można się zaprzyjaźnić, gdybym poprosił, może nawet pozwoliliby mi przenocować gdzieś w którymś ze swoich namiotów.

Nad sierpniowy Poznań nadciąga koniec tygodnia. Rynek przepełnia się jakimś dziwnym gąszczem kultury. Słońce już nisko nad horyzontem, oświetla tylko sam szczyt renesansowego ratusza, który jest tu dla mnie jednym z symboli orientu, oprócz tych dziwnych "budniczych" domków, tej sztucznej (albo i nie) palmy, tego tropikalnego upału i w końcu fontanny z posągiem Apolla. Festiwal Dobrego Smaku. W powietrzu falują bałkańskie dźwięki. Senność wkrada się w szeroko otwarte usta. Gwar ludzi kosztujących festiwalowych dobrodziejstw. Chwilo trwaj.

czwartek, 6 marca 2014

Wiosenne porządki

Ze starych i niepotrzebnych rzeczy wyleciał kineskopowy telewizor, którego nigdy nie włączyłem. Przedtem został rozkręcony i wypatroszony celem zobaczenia, z czego się składa. Składał się głównie z kurzu i innego syfu, który aż dziw, że się nie zapalił. Ponadto obrotowe krzesło biurowe straciło złamane już dawno temu oparcie. Teraz służy jako bardziej poręczny obrotowy taboret biurowy.


Dzisiaj skręciłem małą półkę, cztery deski i dwanaście wkrętów, trochę bolą palce, ale mam wrażenie, że mógłbym z takich desek skręcić cały dom - jak swego czasu dziadek, który przed wojną kupił od żony leśniczego drewniany dom (kto jak kto, ale leśniczy byle drewna do jego budowy nie używał), przed samą wojną go rozebrał i zakopał a po wojnie złożył. Dziadek nie był jasnowidzem, nie przewidział wybuchu wojny. Rozebrał dom, żeby ten nie skończył tak samo jak leśniczy, który się komuś swego czasu naraził - tragicznie. Był to zaraz po wojnie najwyższy chyba drewniany budynek w mieście. Od ponad dwudziestu lat jest o piętro niższy.

Taak, co raz częściej, gdy odwiedzam Ikeę, budzi się we mnie instynkt posiadacza własnego mieszkania. Wreszcie skończyć z tułaczką po świecie, móc coś zacząć urządzać i nie martwić się, że kiedyś będzie trzeba się z tym wszystkim przenosić. Jak na razie pozostaje mi zaciąganie się żywicznym zapachem stolika.

środa, 5 marca 2014

operacja Jack Strong - pacjent żyje, ale co to za życie?

Film o para-szpiegowskiej działalności pułkownika Ryszarda Kuklińskiego był wyzwaniem dosyć karkołomnym. Porusza losy postaci budzącej skrajne emocje stawiając się zdecydowanie po jednej stronie historii. Sprawa zawsze ryzykowna, ale chyba nie było innego wyjścia - w końcu to film sensacyjny a nie dramat psychologiczny. Do tego próba pokazania dość obszernej historycznej całości w ramach  filmu to trochę jak upychanie śpiwora do za małego worka kompresyjnego: w efekcie śpiwór okazuje się mieć niechciane otwory na ręce, nogi... Jednym z takich otworów w filmie jest swoista skrótowość. Nie rzuca się może w oczy podczas filmu tylko dopiero jakiś czas później. Ten bez wątpienia interesujący materiał historyczny zdecydowanie chętniej obejrzałbym w formie serialu nakręconego z dużym (czym większym tym lepszym) współudziałem Bogusława Wołoszańskiego.

Patrząc na plakaty reklamujące Jacka Stronga (już o tytule nie wspominając) nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to jakaś próba nawiązania do amerykańskiego kina sensacyjno-szpiegowskiego. Może to ten obrazek Kapitolu tak podstępnie działa na podświadomość, może ten pościg samochodowy - skądinąd świetny. Tu się warto chwilę porozpływać w zachwycie nad scenami ze starymi Fiatami 125 ślizgającymi się po nieodśnieżonych uliczkach Warszawy - w końcu jakiś pościg realistyczny, bez limuzyn z pancernymi szybami i rakietowym przyspieszeniem. Tak, Pasikowski trzyma się peerelowskiej rzeczywistości i wychodzi to na dobre: jest ciasno, duszno i jakoś tak nieswojo. Do tego potrafi budować napięcie, potrafi mylić tropy (oj, dałem się nabrać ze dwa razy), nie szczędzi nam humoru sytuacyjnego. Nie jest to w prawdzie film klasy Operacji Argo (czego ja się spodziewałem?), ale zawsze to swój. 

niedziela, 2 marca 2014

Poznań 2010 - ucieczka do krainy wolności (cz.1)


(dwa pierwsze akapity dedykuję Joannie - uśmiechamy się)

Pracę magisterską obroniłem w kwietniu Roku Pańskiego 2010. Już następnego dnia udałem się na wycieczkę rowerową do lasu. Jako świeżo upieczonemu magistrowi po prostu mi się należało. W lesie panowała wczesna wiosna. Drzewa ledwo co zaczynały się zielenić. Tak naprawdę było dosyć szaro, tyle tylko, że świeciło słońce. Z wycieczki nie przywiozłem zbyt wiele wrażeń. Przywiozłem za to coś innego: kleszcza.

Kleszcz został oczywiście usunięty a miejsce po ukąszeniu smarowane odpowiednim antybiotykiem. Lecz od tej pory owe miejsce na nodze stało się swoistym wskaźnikiem mojego wewnętrznego stanu: kiedy traciłem chęć do życia, kiedy miałem po prostu ochotę umrzeć i mieć już święty spokój, wtedy „kleszcz” zdawał się słyszeć moje wewnętrzne życzenie: wokół ukąszenia noga robiła się wyraźnie czerwona. Kiedy zaś i życie nabierało barw to z kolei „kleszcz” tracił na kolorze. Gwoździem do trumny kleszcza było znalezienie pracy w Poznaniu. Kiedy dwa, może trzy tygodnie wcześniej spotkałem na uczelni Dawida akurat w dniu jego obrony, mówił że znalazł pracę jako (telefoniczny) opiekun klienta niemieckojęzycznego w Poznaniu. Zazdrościłem mu, bo ja w dalszym ciągu byłem bez perspektyw. Z drugiej strony, gdy opowiadał o całym procesie rekrutacyjnym, cieszyłem się, że nie byłem tam na jego miejscu.

Mijały dni a ja dalej byłem bez pracy. Kilka ofert okazało się jedną wielką ściemą, swoją pierwszą rozmowę kwalifikacyjną zawaliłem i to nie tylko przez ciągle stojącą przed oczyma perspektywę doktoratu. Praca w szkole, już nawet w gimnazjach na najgorszych zadupiach na zastępstwo lub na ułamek etatu stawała się marzeniem nieosiągalnym. Wtedy właśnie odezwał się Dawid: Jedź ze mną do Poznania. Mam już mieszkanie, pomogę ci, razem będzie raźniej. Ta rekrutacja wcale nie była taka straszna, powiem ci, czego się możesz spodziewać. Dawid zawsze bardziej wierzył we mnie niż w siebie. Trochę się nie doceniał. Brzmiało to w każdym razie jak przed wyjazdem do Trewiru, tylko tym razem to on mnie zachęcał. Co ci szkodzi, aplikuj.

Nie zaszkodzi wysłać CV i list motywacyjny; list, który w moich oczach był najlepszym, jaki do tej pory udało mi się napisać. Bez żadnych pośredników poszło szybko. Już następnego dnia rano (CV wysłałem w poniedziałek koło północy) dzwoni telefon. Pani Maria (do rany przyłóż) wprowadziła mnie w temat: po upewnieniu się, że nie zwariowałem i jestem świadomy konieczności przeprowadzki do Poznania, poinformowała mnie, iż konieczność ta zajdzie już w piątek. Byłem w szoku, ale chyba nie aż takim jak pani Maria, która długo jeszcze nie mogła uwierzyć w to, że uda „mi” się w tak krótkim czasie znaleźć mieszkanie. Jakieś dwie godziny później odbyła się telefoniczna rozmowa mająca sprawdzić moją znajomość języka niemieckiego. Bardzo się jej bałem, jak się jednak okazało, nie było czego. Na następny dzień (środa) byłem umówiony w Poznaniu na rozmowę kwalifikacyjną. Na plecach miałem perspektywę noclegu w całkiem nowym dla mnie mieście, w przypadku gdyby rekrutacja zakończyła się pozytywnie. Następnego dnia rano miały się odbyć badania lekarskie a już od piątku zaczynało się szkolenie.

Tymczasem „mi” (czyli faktycznie Dawid) wcale jeszcze nie miał mieszkania. Również w czwartek miał jechać do Poznania na „oglądanie”. Pojechaliśmy razem, pokazał mi drogę na Roosvelta 18, bo też musiał tam wpaść. Po drodze opowiedział mi nieco na temat rekrutacji. I podczas gdy, wycisnąwszy mnie uprzednio jak cytrynę podczas rozmowy w sześć oczu oraz rozumienia ze słuchu bełkotliwych niemiecko-podobnych dialektów, kazali mi ustalać z podstawionym klientem model telefonu, jaki chciałby dostać po przedłużeniu umowy, „mi” zaliczał jak Poznań długi i szeroki kolejne etapy wyścigu „Tour de Mieszkanie”.

Ze swoich wyników podczas rekrutacji byłem dosyć zadowolony. Poszło lepiej niż na pierwszej rozmowie, to było dla mnie ważne. I to, że potrafię spontanicznie, bez najmniejszego przygotowania mówić po niemiecku. Niech się dzieje, co chce, myślałem czekając na werdykt. Wcale się nie denerwowałem. Dawid kazał mi zadzwonić zaraz jak się dowiem czy się dostałem. U mnie trwało to tak długo, że już zaczął pisać do mnie sms-y. Ja miałem telefon wyłączony, bo czekałem. Doczekałem się. Dla pani Marii był to chyba większy stres niż dla mnie. Ona chyba by nie przeżyła, gdyby musiała mi przekazać decyzję negatywną. Nie musiała.

Zjadłszy z Dawidem „obiad” w McDonaldsie, dołączyłem się do peletonu. Nie bardzo za tym wszystkim nadążałem. Pojechaliśmy tramwajem (podstawowy środek komunikacji w Poznaniu) do jakiegoś mieszkania, w którym warunki miały się nijak do ceny. Do tego po mieszkaniu grasował pies a współlokatorka nie robiła specjalnie dobrego wrażenia. Ja biedny myślałem, że TO jest owo wspaniałe mieszkanie, które znalazł Dawid. Od dziewczyny wziąłem numer telefonu, nogi wziąłem za pas. Pies został powstrzymany od pościgu. Pojechaliśmy do ostatniego mieszkania. Nasza orientacja w rozkładzie jazdy tramwajów była tak „doskonała”, że jadąc właściwym tramwajem wysiedliśmy i wróciliśmy się sami nie wiedząc dokąd, po czym po raz kolejny udaliśmy się tym samym tramwajem co poprzednio, tym razem już pewni dotarcia na miejsce.

Spóźnienie było kolosalne, było już koło wpół do dziewiątej, słońce chyliło się ku zachodowi. Był środek lata, więc nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak było późno. Spokojnie, przecież jeszcze jest jasno, myśli jeden człowiek, nie zdając sobie sprawy z tego, że inny człowiek nie patrzy na to czy jest jasno, tylko na zegarek. Trzeba znaleźć nocleg. Dzwonię do PTSM-u. Nikt nie odbiera. Zadzwonię za chwilę. Nikt nie odbiera. Kurwa. Panika. Klasyczne zachowanie Dawida. Już w pociągu do Poznania Dawid zorientował się, że nie wziął dokumentów. Krzyk, lament, dzwonienie do współlokatorki. Już chce wysiadać w Gliwicach i wracać do Katowic, już wychodzi z przedziału. Jest pewien, że zostawił w domu. W jego pokoju dokumentów nie ma. Każę mu dokładnie przeszukać wszystkie kieszenie. Są. I on mówi, że ma słabe serce. Jak by miał słabe to by już nie żył. A przynajmniej ja na jego miejscu.

Dzwonię do domu, do Pawła. Weź mi poszukaj w Internecie jakichś schronisk w Poznaniu. Przez najbliższą godzinę przychodzą smsy z adresami i numerami telefonów. Na początku hotele, potem trochę tańsze noclegi, Nie mam mapy z indeksem ulic, nie wiem, gdzie się dane schronisko znajduje. Nic nie szkodzi, i tak do żadnego z nich nie mogę się dodzwonić. Stoimy na przystanku tramwajowym gdzieś na ulicy Roosvelta. Z naszych ust lecą słowa typu K oraz typu (ja) P, będziemy nocować na dworcu. Dzwonię pod jakiś numer i pytam się, „Czy u Państwa są wolne miejsca noclegowe?”. Jakiś koleś nieco zaspanym tudzież niezorientowanym głosem oznajmia, że jest w łóżku on i jego żona. Numer prywatny. No to ja już nie wiem o co chodzi. Powtarzam dialog Dawidowi, panika ustępuje miejsca głupawce. Ludzie na przystanku zanoszą się ze śmiechu, ja też już nie wiem, czy się śmiać czy płakać.

Jest za dziesięć dziesiąta. Kolejny telefon, tym razem czekam, aż ktoś się przedstawi i powie, gdzie się dodzwoniłem. Schronisko TPD, słucham. Tylko się panowie muszą pospieszyć, bo o dziesiątej zamykamy. (Aha, czyli śpimy na dworcu.) A gdzie panowie są? To należy wsiąść w dziewiątkę albo jedenastkę i wysiąść na przystanku „Nad Wierzbakiem”. Ok, udaję, że wszystko rozumiem, choć nazwa przystanku zaraz wyleciała mi z głowy. Jakaś dziwna nazwa.

Tramwaj nadjechał błyskawicznie. Udało się. Niestety podczas próby zrekonstruowania nazwy przystanku, którą podjęliśmy wraz ze współpasażerami okazało się, że jedziemy niewłaściwym numerem. Dziesiątka (dziś już wiem dlaczego akurat dziesiątka) tam nie jedzie. Poza tym jedziemy w przeciwnym kierunku. W tym momencie nie zdziwiłoby mnie już dosłownie nic. Teraz ja: będziemy nocować na dworcu. Po czym z kolei Dawid z niezłomną wiarą: szybciej, zdążymy. Przebiegamy na drugą stronę przejściem podziemnym. Szczerze mówiąc nie mogę uwierzyć, że nie biegniemy górą.

Ostatni tramwaj przed godziną dziesiątą był półtorej minuty temu. Na szczęście to miasto jeszcze nie funkcjonuje jak szwajcarski zegarek. Stoimy w  tramwaju i próbujemy dowiedzieć się, na którym przystanku powinniśmy wysiąść. Na sfotografowanej przeze mnie mapie nie figuruje ulica Drzymały. Albo odjechała jak ten wóz albo jest tak krótka, że się napis nie zmieścił. Niestety wszyscy są tu pierwszy raz. Typowe. Nikt nic nie wie. Sami „tubylcy”. To mnie po godzinie pobytu w zupełnie nowym mieście jakaś dziewczyna pyta o drogę na dworzec PKS i potrafię jej powiedzieć gdzie to jest. Bo kilkanaście minut wcześniej sam pytałem. I na szczęście nie trafiłem wtedy na żadnego „tubylca”.

Dzwonię do pani ze schroniska i proszę, żeby zaczekała na nas pięć minut, „bo ponieważ gdyż” już jedziemy w tramwaju i zaraz będziemy na miejscu. Wysiadamy na jakimś przystanku, który wydaje nam się w miarę właściwy do wysiadania. Trudno powiedzieć według jakiego kryterium. To gdzie Panowie jesteście? Koło Uniwersytetu Przyrodniczego?! Nie za bardzo wiem jak Panom wytłumaczyć drogę, powinniście byli wysiąść dwa przystanki wcześniej.

Aha.

No to my się tam szybko wrócimy, oznajmiam, po czym rzucamy się jak szaleni sprintem z ciężkimi plecakami wzdłuż torów tramwajowych. Pani próbuje nam dać do zrozumienia, żebyśmy się aż tak nie spieszyli, ale do nas to jakoś nie dociera. Zapytajmy jakichś ludzi. Odżywa w nas wiara w tubylców. Ale tubylców o tej porze ani widu ani słychu. Jest już właściwie ciemno, tylko latarnie uliczne rozświetlają nam drogę. Na przystanku tramwajowym stoi grupka młodych ludzi: Koleś i trzy dziewczyny. Dziewczyny nie wiedzą, jedna po kolorze skóry nie wygląda zresztą na tutejszą. Koleś już nam zaczyna coś tłumaczyć aż tu mu dzwoni telefon. Ale jazda normalnie. Biegniemy dalej, w biegu dzwonię do pani ze schroniska aby poinformować o dotarciu do przystanku docelowego. Mam wrażenie, że ona tam nic nie robi, tylko odbiera moje telefony. Tłumaczy mi drogę, podczas gdy Dawidowi drogę tłumaczy jakiś wyjątkowo zorientowany tubylec.

Jest może dziesięć, może piętnaście minut po dziesiątej. Zziajani zjawiamy się w schronisku i rozpływamy się w podziękowaniach dla pani, która na nas zaczekała. Normalnie byśmy na dworcu nocowali albo na ławce w parku. A za ciepło to akurat wtedy nie było. Jak się kilkanaście minut później okazało, pani cały czas była w schronisku, „bo ponieważ gdyż” tam nocowała. Łaskę nam zrobiła … jedna. Jak wiadomo, punkt oceniania zależy od punktu patrzenia, czy jakoś tak
Następnego dnia bardzo rano badanie miało się odbyć na czczo. To znaczy, że pod wskazany adres, który bynajmniej nie jest za rogiem, będziemy musieli się udać bez śniadania, do tego w dużej mierze na własnych nogach i z całym dobytkiem na plecach. Jak ja tam nie zemdleję to będzie chyba przełom w moim życiu. Droga minęła pod mottem „Daleko jeszcze?” oraz „mówiłem ci, żeby pojechać tramwajem”.

Badania odbywały się w prywatnej przychodni, co wcale nie znaczy, że nie było scen. Po tym, jak nie zemdlałem podczas pobierania krwi, nabrałem doskonałego humoru, który poprawił się jeszcze bardziej podczas badań u audiologa. Znajoma mi pani z recepcji włożyła mi do uszu niezbyt wygodne słuchawki, po czym za pomocą przycisku puszczała bardzo ciche dźwięki. Gdy tyko usłyszę dźwięk, mam naciskać guzik. Pani puszcza cichy dźwięk, ja nic nie słyszę. Pani puszcza głośne jej zdaniem dźwięki a ja dalej nic nie słyszę oprócz cichego klikania przycisku, za pomocą którego dźwięk jest puszczany. To gdzie jest do cholery ten dźwięk?! No niech Pan przestanie, nie chcę robić z Pana głuchego. Obraca mi słuchawki. Odzyskałem słuch. Dawid też jest zdania, że chcieli go „ogłuszyć”.

Powrót do Katowic był jak szybka wizyta. Polegało to na powrocie, spakowaniu się i ponownym wyjeździe. Miałem poczucie, jakbym już tu nie mieszkał. Nie miałem też poczucia, że mieszkam w Poznaniu. Czułem, że jestem wolny, nic mnie nie trzyma w jednym miejscu, dziś jestem tu a jutro tam. Jak wiatr. Jedziemy pociągiem. Jedziemy tym późniejszym. Jest już późno, jest już ciemno, pociąg mknie.

W pewnym momencie pociąg nie może dalej mknąć. Nie może zignorować tego, że drugi pociąg stoi, bynajmniej nie na stacji kolejowej. Wychylamy się za okno, ale trudno zorientować się, o co chodzi. Przesiadający się pasażerowie mówią coś o jakimś wypadku. Jest chyba karetka. Dawid jeszcze nie wie, że to było samobójstwo. Może tylko czuje. Dobrze wiedzieć, że zawsze jest jakieś wyjście, stwierdza. Dobrze wiem, że mówiąc to wcale nie ma na myśli tego człowieka.  

Życie zwalnia i przyspiesza
zawsze można wysiąść 
nie wiem co to znaczy
Przed moim oknem kałuża wody
po niej płyną chmury i wiatr
nie wiem dokąd