środa, 30 kwietnia 2014

Rozprężenie

Za niecały miesiąc jedziemy. Kupiłem mapę, pogapiłem się trochę i się upewniłem że gęstość pól namiotowych jest odpowiednia. Rower jest sprawny, nie muszę zaczynać od zera, nie muszę kupować wszystkiego, opracowywać skomplikowanej logistyki, weryfikować wszystkiego w internecie. Jedziemy do kraju cywilizowanego. Nie chce mi się planować, nie patrzę już, co jest do zwiedzania, bo tylko się napalę i będę chciał wszystko zobaczyć i się zajedziemy. Może wreszcie uda się spontan. I przynajmniej jest bardzo bezstresowo. Totalne rozprężenie.

Pewnie i tak o czymś zapomnę albo przypomnę sobie w ostatniej chwili, ale jakoś mnie to nie rusza. Wczoraj dotarło do mnie, że jedziemy za granicę. Dwa dni przed wyjazdem spakuję sakwę rowerową z nietypową lekkomyślnością, jakbym jechał na weekend z jednym noclegiem pod namiotem. Jakoś mi z tym dobrze. Nie mogę się doczekać.

sobota, 26 kwietnia 2014

kanonizacyjny orgazm

Kanonizacja papieży. Atmosfera, która jak żywo przypomina mi odpust przy moim parafialnym kościele - stragany z wszelkiego rodzaju cukierkami, pistoletami petardami, piszczałkami, balonikami... Masowa sprzedaż śmieci ludziom idącym/wracającym z kościoła. Do Rzymu zjechało się nie wiem nawet ilu pielgrzymów. Będą brać udział w mszy kanonizacyjnej. Przyjechali by poczuć magię miejsca i świętość chwili. Będą się zapewne narkotyzować w oparach świętości. Nie zaszkodzi też sobie podbudować ego, bo przecież co to nie ja, byłem na kanonizacji papieża. Burmistrzowi Rzymu już na tyle odbiło, że uznał, że Rzym stał się stolicą świata. Nie wziął pod uwagę opinii paru miliardów innych ludzi oraz moich skomplikowanych wyliczeń, z których wynika, że blok numer 11 w Gdańsku, gdzie aktualnie mieszkam, jest pępkiem świata.

Każdy musi się dorobić. Zalew gadżetów z Janem Pawłem II niemalże jako ikoną popkultury. Kiedyś Żydzi zrobili sobie posąg złotego cielca i oddawali mu cześć. Teraz Polacy nastawiali pomników papieża. Tak, pomników papieża. Bo nie są to pomniki postawione papieżowi, tylko pomniki papieża postawione samym sobie przez ich fundatorów. Papieżowi te wszystkie pomniki są po ch... potrzebne, tak samo jak ta cała kanonizacja. "Wybudować pomnik, najlepiej papieżowi, trzeba być mądrym, każdy mądry tak zrobi" rapował 52 Dębiec w utworze "Powiem".

Rozumiem, że ważnym osobom stawia się pomniki. Dlatego papież ma ich w Polsce ponad 600 - można w ciemno założyć, że w każdym powiecie jest co najmniej jeden. Nie pytam, ile kosztuje każdy taki egzemplarz. To nie ważne jest. 600 to zdecydowanie za mało, powinien być w każdej gminie. I każdą ulicę Jana Pawła II koniecznie przemianować na Świętego Jana Pawła II. Ważne, żeby państwo nie wzięło na siebie kosztów zmiany dowodów osobistych obywateli. Bo i dlaczego? Jest przecież rozdział państwa od Kościoła. Niech oni sami za to zapłacą. Zaraz się okaże, że Polacy obalą Kościół Katolicki szybciej niż Ukraińcy Janukowycza na Majdanie.


Gazeta Fakt, czyli kawałek papieru zadrukowany farbą drukarską, załącza jakiś kolejny gadżet z Janem Pawłem II i pyta, kto jest wrogiem świętości papieża. No ja jestem wrogiem przecież, właśnie się ujawniłem pisząc powyższe. Głupota się zmaterializowała. O której to dokładnie godzinie papież będzie jutro święty? Z wypowiedzeniem którego słowa? A może mocą podpisania jakiegoś papierka? Kanonizacyjna szopka. Kanonizacjada. Santo subito. Chcemy żeby był świętym, tylko trzeba znaleźć cud. Jest skazany, trzeba tylko znaleźć winę. To chyba odwrotnie powinno być, nie? Mamy cud, więc jest kanonizacja. Tylko mnie się teraz nasuwa bardzo ale to bardzo poważna refleksja: czyją mocą został dokonany ten cud? "Trzeba pamiętać, że rzeczy niezwykłe, spektakularne (w tym również pozorne uzdrowienia) mogą się dokonywać mocą demonów" pisze portal o nazwie milujciesie.org.pl. Nazwa portalu co najmniej bezczelna.

No właśnie, a co jeśli dokonane za sprawą Jana Pawła II uzdrowienie tak naprawdę było dziełem jakiegoś demona? Ale nie, bo przecież papież jest papieżem. I można na nim zbić kapitał. Tonący w morzu pedofilii, umiłowania władzy i bogactwa Kościół koniecznie musi zwrócić na siebie uwagę świata niczym Doda wyczyniająca skandale, byle tylko o niej media pisały. Pokazać się na chwilę z jakiejś strony. Nieważne, że się ośmieszają. Tak ogłupili swoich wyznawców, że ci na to lecą. Uzdrowienia za pomocą demonów są zarezerwowane dla bioenergoterapeutów i innych przedstawicieli medycyny niekonwencjonalnej, gdyż nie są przedstawicielami Kościoła Katolickiego. Gdyby przedstawiciele szanującej się instytucji p.t. Kościół Katolicki nie wiedzieli, w jaki sposób działa tabletka przeciwbólowa, głosili by, że ból minął za pomocą jakiejś szatańskiej sprawki. Ważne żeby to, czego nie rozumiemy i boimy się, piętnować, ścigać i palić na stosie.


Swoją drogą, bardzo ciekawi mnie jak wygląda "pozorne" uzdrowienie. Że niby co, wydaje mi się, że przestało mnie boleć kolano, wydaje mi się, że widzę ostro bez okularów? I bardzo mnie boli, że pod artykułem nie można dodawać komentarzy. Czy na ten ból jest jakaś tabletka?

środa, 23 kwietnia 2014

Mama

Różnego rodzaju święta (w tym momencie już jedyne spotkania rodzinne) mają to do siebie, że da się wyciągnąć z rodziców nieco ciekawych opowieści. 

Gdy Lech Sobieszek został zatrzymany za działalność w Solidarności pracował w Gdańskim Siarkopolu. To było koło roku 1980. Tu się nie ma co więcej rozpisywać, bo wszystko co wiem, jest na Wikipedii. W sumie trochę wstyd, że Wikipedia wie w tej kwestii więcej ode mnie. Nie podaje jednak z wiadomych względów, że mieszkał nie dalej niż kilometr od miejsca, w którym ja mieszkam obecnie. Ponieważ Wikipedia jeszcze nie wie, gdzie ja mieszkam, a przynajmniej nie nadąża. Zatrzymany i przesłuchiwany, jako członków rodziny podał rodziców oraz młodsze siostry Urszulę i Elżbietę. O najmłodszej "zapomniał".

Anna Sobieszek pracowała w tym czasie w Katowicach w Okręgowym Sądzie Pracy i Ubezpieczeń Społecznych jako kierownik sekretariatu. Ale jako kierownik właśnie tylko do czasu. Pewne informacje bardzo łatwo było zweryfikować. Gdy Lech się ukrywał, jego najmłodsza siostra kursowała sobie tam i z powrotem nocnymi pociągami typu kuszetka między Gdańskiem a Katowicami, gdyż jako pracownik administracyjny płaciła na PKP jakieś śmieszne pieniądze. Może to dlatego wykazuje chyba większe zrozumienie dla mojego wożenia się niż tata, który generalnie jest bardziej typem podróżnika. Ja najwyraźniej jestem ich sprytnym połączeniem. W wieku około 23 lat przeprowadziła się za pracą na odległość około 250 kilometrów od domu rodzinnego - do Katowic.

Mama woziła się pod pretekstem albo i nie pretekstem odwiedzana bratanka i dwóch bratanic, które to dzieci przez kilka lat bardziej ojca nie miały niż miały, bo się wujek najpierw ukrywał a potem wyemigrował. Nigdy wcześniej nie wspominała mi, że woziła też różne inne rzeczy. Choć wspominała czy nawet pokazywała swoje zdjęcie za biurkiem Lecha Wałęsy. Pewnie dlatego mi nie wymawia, że się włóczę po niebezpiecznych (w jej opinii) miejscach i robię tam (czasami też sobie) zdjęcia. Nie wymawia, po prostu się martwi.  

Kurtkę miała czerwoną, charakterystyczną, a jak się ją obróciło do wierzchu to była niebieska. Wewnątrz rękawa była zamykana na suwak podłużna kieszeń. Tego dnia materiałów niestety nie udało się wydrukować na czas, więc podać miał je po drodze podstawiony człowiek. Mama wsiadała w Gdańsku Oliwie, ów człowiek musiał zatem pojawić się we Wrzeszczu a bardziej prawdopodobnie na Gdańsku Głównym. O to już nie pytałem, bo by się mama zorientowała, że chyba mam zamiar coś na ten temat pisać. Wysiadła więc mama na umówionej stacji, a tam podchodzi do niej człowiek (też nie wiem w jakim wieku, ale sądząc po dalszym przebiegu opowieści raczej młody) i z pewnej odległości mówi cicho "Chodź tu", po czym jak już są bardzo blisko, obejmuje ją, obraca tyłem do pociągu i wkłada rękę pod bluzkę. Przez chwilę myślałem, że będzie thriller erotyczny. Więcej szczegółów zostało mi niestety oszczędzone, choć też nie wiem, czy i na ile były; ale raczej tak, bo jak odgrywać scenę pożegnania to od razu na całego, byle bez zbytniego rzucania się w oczy. No i trzeba w tym czasie dokonać przeładunku.

Mama wraca do pociągu. A tu niespodzianka. Konduktor mówi, że "pani nie w tym wagonie jedzie". Znaczy, że wszystko obserwował. Tak to przynajmniej interpretuje mama, bo ja w tym widzę służbową skrupulatność. Udaje się więc do właściwego wagonu. Tam ma miejscówkę w przedziale zaraz na przodzie wagonu; za ścianą znajduje się pomieszczenie służbowe opiekującego się wagonem konduktora. I w tym momencie zaczyna się sytuacja, w której osoby o słabym sercu dostają migotania przedsionków. Nie wiem o której godzinie jakaś (jak to mama określiła) "baba" przychodzi do konduktora i zaczyna nadawać, że zginęła jej jakaś torba czy torebka. Nie wiadomo jaka i z jaką zawartością, ale owa kobieta jest bardzo natarczywa i domaga się wezwania policji, a tak w sumie to właściwie milicji. Nie wiadomo jakimi pobudkami kieruje się konduktor i czy on też obserwował pożegnanie na dworcu, czy też może wie, że tu się po prostu szmugluje papier. W każdym razie Stwórca nie poskąpił mu asertywności: "Proszę pani jak się wozi w torbie złoto, diamenty czy nie wiadomo co to się takie rzeczy przy dupie trzyma albo się kładzie pod głowę." To już było powiedziane tonem dość ostrym, ale mama widzi już siebie jak przy najbliższym hamowaniu wyrzuca przez okno kurtkę wraz z całą zawartością. Co, że zimno. Jak przyjdzie milicja to będą każdego rewidować. Zawał. Kobieta nie odpuszcza i jest jeszcze bardziej bezczelna, ale konduktor nie daje się zaszantażować. "Ja tu nie będę milicji wzywał bo ja tu NIE CHCĘ mieć w pociągu milicji". Jest ostro, naprawdę ostro. Z tym, że kierownik pociągu ma tu ostatnie słowo. Nie ma telefonów komórkowych.

Rano zaraz po opuszczeniu dworca mama idzie do kościoła, gdzie wkłada ładunek do jakiejś skrzyni czy Bóg wie gdzie. Pozbyć się, nie iść z tym do domu. Bardzo słusznie, nigdy nie wiesz, kogo zastaniesz w wynajmowanym mieszkaniu na poddaszu. Wszystkie trzy wymienione lokalizacje są bardzo blisko siebie, można je zaliczyć w dwadzieścia minut. Dopiero następnego dnia idzie do proboszcza parafii mariackiej w Katowicach poinformować o wszystkim. Ówczesny proboszcz to Damian Zimoń (ta to ma znajomości) - udzielał moim rodzicom ślubu. Swój człowiek - jeden z niewielu w KK.


Piszę to, bo mamie należy się pamięć. Zwłaszcza, że czas płynie szybko i łatwo jest zapomnieć albo nawet nie zdążyć się dowiedzieć.




czwartek, 17 kwietnia 2014

Wegetariańska potrawka z cukinii i papryki


Przepis znalazłem na jakimś opakowaniu ostrej czerwonej papryki i wcieliłem w życie, ponieważ cukinia osiągnęła niższy pułap cenowy od pomidora. Czego niestety nie można powiedzieć o papryce. Grunt, że przez następne dwa dni nie musiałem gotować. Czas przygotowania - około godziny.

Jedna czerwona papryka, choć bez narzucania się z kolorem, trafia pokrojona w kostkę do średniej wielkości garnka. W chwilę potem dołącza do niej duża czerwona cebula również w kostce oraz wyżej wymieniona cukinia generalnie również w kostce, choć nie jest to aż takie ważne. To się je, z tego się nie strzela. Dołącza do naszej tradycyjnej wegetariańskiej potrawy pokrojona w kostkę pierś z kurczaka. Na koniec ścieramy na tarce dwa w porywach do trzech ząbków czosnku. Dwie w porywach do trzech kostek oliwy z oliwek (tak jest, jak się trzyma w lodówce; nie oliwy nie ścieramy na tarce) i dusimy na małym gazie. Czy tam ogniu. Bo gaz się źle kojarzy chyba, zwłaszcza w kontekście duszenia. Ale się mało apetycznie zrobiło. I to właściwie wszystko. Dusimy, dusimy, w międzyczasie dosypujemy pomysłodawczynię całego przedsięwzięcia czyli ostrą sproszkowaną paprykę (nie żałujemy sobie) oraz ewentualnie jakieś tam inne zioło jakie mamy. Ja chyba dałem bazylię, choć w przepisie pisało o oregano. Jak bym miał inne zioło to też nie zawahałbym się go użyć. Podczas przyprawiania zamykamy okno w kuchni, żeby kurczak się za dużo świeżego powietrza nie nawdychał, do się inaczej nie udusi. Na koniec wrzuciłem jeszcze resztki z lodówki czyli trochę pomidora z puszki. I to by było na tyle. Jak kto woli to soli a jak nie woli to nie soli.

Podajemy z ryżem, którego musi być zdecydowanie bezkompromisowa ilość. 

środa, 16 kwietnia 2014

Rower

Ma jakieś piętnaście lat. Nie cały oczywiście. Z tego, co było piętnaście lat temu, pozostała rama, siodełko, kierownica i przednia przerzutka. Reszta jest nowa. Wszystkie manetki na kierownicy - wymienione po masakrycznym wypadku, jakiego rower doznał kilka lat temu. Wymienione tylne koło, które się wygięło pod ciężarem dwutygodniowego rowerowego urlopu. To nowe jest wzmacniane. Tylna opona kosztowała całe osiemdziesiąt złotych - droższej nie było, ale to jest cena jaką płaci się niejako prewencyjnie, gdy poprzednia opona jest porwana po roku użytkowania. Zębatki od tylnej przerzutki nowe, bo w starych powyginały, powyłamywały bądź pościerały się zęby. Również tak zwany wolnobieg, czyli to, co jest w tylnej piaście, poszedł do wymiany po tym, jak pewnego letniego dnia kręciło się pedałami a rower stał w miejscu. Za jednym zamachem szarpnąłem się na nową tylną przerzutkę, bo i ona wykręciła mi żart na obrzeżach Krakowa. Do tego wszystkie linki łącznie z tymi od hamulców, bo i je kazałem kompletnie wymienić. W międzyczasie rower został doposażony w aluminiowy bagażnik, błotniki i lampki na magnes. Ostatnio do wymiany poszło przednie koło wraz z jeszcze oryginalną oponą. Koło było już lekko wykrzywione. Teraz ma się wrażenie, jakby rower sam jechał, takie już były opory w starym kole.

W rower z supermarketu za mniej niż trzysta złotych wpakowałem na przestrzeni kilku lat już prawie tysiąc. Niby ten sam, ale jakby nowy. I mówię, że przejechałem na nim kilka tysięcy kilometrów, ale tak w sumie to nie, bo na każdej części przejechałem inny dystans. Za każdym razem, gdy mówię tacie o tym, jak wymieniłem w nim kolejny element, tata stwierdza, że już lepiej by było kupić nowy. Ale jak mogę pozbyć się takiego napakowanego pasją i bagażem emocjonalnym cuda i kupić coś bez historii i od zera? Czasami klnę na niego, ale trudno bez niego żyć.

Jest zielony. Nosi dumny ale i bardzo ogólny, sztampowo-marketingowy i nic nie mówiący napis Explorer. Jest też niesmiertelna naklejka z napisem no vibration, cokolwiek miała by znaczyć.

Czasami się zastanawiam, czy powinien dostać imię.


poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Krótko o empatii

Dzisiaj się dowiedziałem, że nasza nowa teamliderka będzie dobrą teamliderką. Nikt mi tego nie powiedział, ale przekonałem się o tym, gdy o godzinie 17:30 (pół godziny po końcu "regulaminowego" czasu pracy) przed wyjściem podeszła do mnie i dość znacznie i przyjemnie zdrabniając moje imię zapytała, czy wszystko w porządku i czy potrzebuję pomocy z czymś, bo, jak powiedziała, nie chce nikogo samego zostawiać a sama wychodzić. To jest empatia, coś, czego u nas w zespole zdecydowanie brakuje. To jest postrzeganie człowieka jako człowieka a nie jako zbiór procesów, jakie wykonuje.

Empatia, czyli zdolność wczucia się w sytuację innych, nie pozostawanie obojętnym wobec losu innych.

Dzisiaj rano empatią wykazała się załoga składu oraz być może pasażerowie Szybkiej Kolei Miejskiej jadącego w stronę Gdańska. Przez ponad 15 minut pociąg czekał aż do człowieka, który zemdlał-zasłabł-lub-coś-podobnego, przyjedzie pogotowie, choć w międzyczasie człowiek ten odzyskał przytomność i generalnie wrócił do siebie.