Podróż różni się od wycieczki
głównie tym, że wycieczka jest krótka, zazwyczaj jednodniowa. Jadąc na
wycieczkę turysta już na wstępie myśli o powrocie, ma go mniej lub bardziej
dokładnie zaplanowany. Podróżnik biletu powrotnego nie kupuje. Turysta jest nastawiony
na oficjalne atrakcje turystyczne, podczas gdy podróżnik na wszystko to, co
zastanie na miejscu; na klimat, na atmosferę, na nieprzewidywalność podróży.
Podróżnik musi być przekonany o wyjątkowości miejsca, do którego się udaje, w
przeciwnym razie jego podróż będzie tylko drogą tam i z powrotem. I jest
jeszcze wędrówka. W przeciwieństwie do poprzednich form, wędrówka nie ma celu,
jest celem sama w sobie.
Udaję się na coś, co w 10% jest wycieczką, w 30% wędrówką i w 60% podróżą. I
dedykuję poniższą relację wszystkim, którzy uważają, że jestem walnięty. Tak,
jestem
Tu zaczyna się opowieść o podróży, którą
zatytułowałem:
Podlasie 2014. Prastary las i kraina błękitnych
cerkwi.
O logistyczno-mentalnych przygotowaniach do podróży można przeczytać tutaj
Dzień zerowy (sobota)
– 5/07/2014
Prosimy zakręcić gaz.
Białystok.
Fala upałów bardzo szybko daje się we znaki. Wyjście na
zakupy w godzinach około-południowych kończy się lekkim zgrzaniem. Nie czuję
się dzisiaj dobrze, nie czuję się dobrze wybierając się na technicznie
ryzykownym rowerze w ten upał, nie czuję się dobrze z myślą o zaczynającej się
jutro wyprawie. Oswajam się z myślą o nocnej jeździe na rowerze. Wiem, w upał
się nie jeździ na długich dystansach. Wiem, rower przed taką wyprawą musi być
sprawny w stu procentach. Mój nie jest.
Zapewne mało kto ma dziś dobry dzień. Jest bardzo duszno.
Spragnieniu Bałtyku urlopowicze utknęli w gigantycznym korku na drodze
ekspresowej w kierunku Trójmiasta. Pół biedy, jeśli mają klimatyzację. Ja w
pociągu klimatyzacji nie mam, ale też nie stoję na autostradzie. Przeczytałem
dziś rano w Internecie, że alkohol w czasie upału jest szczególnie
niebezpieczny. Nie przeczytał tego człowiek leżący w pozycji bezlitośnie
horyzontalnej na ławce na stacji Gdańsk-Wrzeszcz, ani też człowiek leżący w
kolejowym rowie pod Morągiem.
W SSM Podlasie w Białymstoku jestem około dziesiątej w nocy,
czyli spokojne dwie godziny przed zamknięciem. Środowisko bardzo międzynarodowe,
jakieś Chinki nawet. Młody człowiek gościnnie mnie podejmujący w hostelu
sprawia wrażenie lekko jakby „zaspanego”. Chodzi spać o dwunastej, wstaje o
piątej. Mówi mi, żebym zakręcił gaz jak skończę gotować. Nie chcemy przecież
jeszcze umierać.
Dzień pierwszy
(niedziela) – 06/07/2014
Strach ma dwa koła i
piszczy. Kraina Otwartych Okiennic – 101 km
No nie chcemy umierać. Ja nie chcę. W schronisku nie ma w
oknach zasłon. O piątej jest już na tyle jasno, żeby się obudzić i jeszcze do
szóstej podrzemać, bo w końcu cztery godziny snu to trochę mało by było.
Normalnie mam problemy, żeby wstać piętnaście
|
Cerkiew w Puchłach - Kraina Otwartych Okiennic |
po siódmej, dzisiaj za piętnaście
siódma już jestem w trasie. Jadę przez Białystok w kierunku południowym. Jest
przyjemnie chłodno a na ulicach bardzo pusto.
Spodziewałem się dłużej błądzić po Białymstoku, ale jakoś
udaje mi się szybko wydostać na trasę
rowerową oznaczoną jako „Obwodnica Gminy Juchnowiec”, która na większości
długości jest drogą składającą się w połowie z asfaltu a w reszcie z zupełnie
nie nadającego się do jazdy pasa szutru po mojej prawej stronie. Mój rower
emituje z siebie całą symfonię przerażających dźwięków, choć wyprzedzając
lokalną wiejską babę na rowerze we wsi Wojszki zaczynam doceniać to, co mam.
Tylko że ona nie wybiera się w tysiąckilometrową podróż.
Około godziny dziesiątej robi się już naprawdę gorąco.
Smaruję się kremem, zakładam kapelusz UV i jadę powoli-powoli bardzo pilnując
się, żeby przedwcześnie nie zakończyć tego urlopu w szpitalu. Z braku innej
wody (np. jezior) polewam się po głowie kranówką, którą zabrałem ze schroniska.
Tę wodę – w odróżnieniu od wody pitnej – nazwałem na własne potrzeby wodą
techniczną. Jazda po szutrowych nawierzchniach, jakie się tu zaczynają, ma tę
jedną zaletę – zagłusza wszystkie możliwe skrzypienia w moim rowerze. Słychać
tylko dźwięk wolności. Wolności nie należy w tym przypadku mylić z szybkością. Tak
jakoś powoli, ale sukcesywnie przemierzam Krainę Otwartych Okiennic. Tu
|
Wieś Wojszki |
już
wprawdzie miejscami dotarł asfalt, ale mieszkańcy wydają się świadomi
turystycznej wartości swoich domów. Bardzo, bardzo nielicznie pojawiają się szpetne
murowane domy. Bogato zdobione drewniane chatki błyszczą nowością farby
olejnej. W jednej z wsi ogłasza się człowiek oferujący usługi ciesielskie.
Chodzi oczywiście o wykonywanie artystycznych zdobień. Kiedyś posiadanie takich
ozdób na domu było wyznacznikiem zamożności. Dziś może już nie tyle zamożności,
co pewnej świadomości historycznej i przywiązania do tradycji.
W dość sporej wsi Narew, gdzie właściwie kończy się Kraina
Otwartych Okiennic, bez trudu odnajduję bijącą po oczach błękitną cerkiew. Przy
studnia i kranik. Takie cudowne studnie znajdują się tu przy bardzo wielu
cerkwiach, choć rzadko się zdarza, że wystarczy po prostu odkręcić kranik. Gdyby
nie było to miejsce dość publiczne, to bym się tu normalnie wykąpał. Ale zawsze
to miła ochłoda.
|
Cerkiew Św Jana Złotoustego |
W kierunku północno-wschodnim od Narwi znajduje się tajemnicza
cerkiew z roku 1854. Na mojej pierwszej mapie w skali 1:100000 do cerkwi tej
nie prowadzi żadna droga, znajduje się odosobniona w lesie, kilometr od drogi. To
mnie nakręca niesamowicie. Dopiero kupiona później dokładniejsza mapa daje
realne szanse na odnalezienie obiektu. Cerkiew tajemnicza, bo nie znajduje się
w żadnej miejscowości (najbliższa to Tokarowszczyzna), co skutecznie utrudnia
znalezienie jakichkolwiek pewnych informacji na jej temat. Tak więc staje się
to miejsce moim obowiązkowym punktem w trasie. Ciekawość, której nie sposób
ugasić Internetem pali piekielnie. Nie wiem, czy to dlatego gdy zjeżdżam z owej
asfaltowej drogi w las czuję lekki niepokój, jak gdybym udawał się do miejsca
opętanego przez demony. Fakt, że słońce zachodzi za chmury robi swoje. Nie będę
ukrywał, im bliżej celu tym większy ten niepokój, przelatująca wrona kracze i
już jestem skłonny stamtąd uciekać, gdy moim oczom ukazuje się prosty w formie
drewniany budynek nakryty zielonym blaszanym dachem. Samym widokiem nie jest
mnie zmieść z powierzchni. Dla zainteresowanych: jest to cerkiew cmentarna p.w.
Św. Jana Złotoustego. Z tym, że cmentarna, jest coś na rzeczy. Są miejsca, w
którym zdarza mi się czuć coś więcej…
Nad rozgrzanymi popołudniowym słońcem narwiańskimi łąkami
świecą złote kopuły skitu św. Antoniego i Teodozjusza (wieś Odrynki). Skit to
inaczej pustelnia. Podobnież jedyna pustelnia w Polsce; schowana wśród łąk i
bagien, ciszę zakłócać zaczyna mi jedynie pomrukiwanie dochodzące z kłębiących
się chmur burzowych. Dwaj spotkani panowie wykonujący prace porządkowe zalecają
mi nie wjeżdżać zbyt daleko rowerem, więc zostawiam go w skrawku cienia pod
drzewkiem i idę popatrzeć, co to tak naprawdę ten skit. Są więc oprócz samej
cerkiewki ustawione rzędem jakby budki mieszkalne, jest mała kapliczka ze
studnią, wewnątrz wszystko tak złote, że aż strach dotykać. I w końcu jest i
zakaz wykonywania zdjęć mnichom bez ich zgody. Na wszelki wypadek w ogóle się z
robieniem zdjęć hamuję. Mnichów nie udaje mi się spotkać, są zapewne pilnie
zajęci praktykowaniem pustelniczego trybu życia.
Pole namiotowe nad zalewem Siemianówka (jedno z największych
sztucznych jezior w Polsce) jest z założenia darmowe i wyposażone w
sanitariaty. Początkowo nie jestem pod wrażeniem, bo kogo by zachwyciła
drewniana kabina prysznicowa z betonową posadzką, nie posiadająca ani śladu
haczyka, żeby sobie cokolwiek powiesić; gdzie na człowieka z wystającej u góry
rury leje się zimna woda. Jak z kranu. Zakładając, że jest się na tyle wysokim,
żeby sięgnąć do kurka. Dodam jeszcze fakt zgubienia po drodze jednego klapa. No
ale jeszcze niejedno człowiek w tej podróży zobaczy…
Namiot przychodzi mi rozbijać w deszczu, bo po takim upale
kłębowisko chmur burzowych zatrzymało się w bardzo bliskiej okolicy i daje o sobie
znać praktycznie cały czas. Ale dzięki specyficznej konstrukcji po rozbiciu
jest w namiocie sucho. Tego nie mogę powiedzieć o reszcie moich rzeczy.
Dzień drugi
(poniedziałek) – 07/07/2014
Na spotkanie z żubrem.
Białowieża – 74 (175) km
Na dzisiaj bardzo stanowczo zaplanowany przejazd przez
dzikie, ale udostępnione dla rowerzystów ostępy Puszczy Białowieskiej. Zaczyna
się dość niepokojąco, bo już od samego rana grzmi nad południowym horyzontem. W
zasadzie to błyskało się całą noc. Postanowiłem to jednak mieć gdzieś, dopóki nie
pada. A jak zacznie to się będę martwił. Okrążywszy zalew Siemianówka i
przejechawszy przez tak samo nazwaną wieś docieram do osady o swojsko brzmiącej
nazwie Babia Góra. Na pewno jest to góra, a przynajmniej rozpoznawalne wzniesienie.
Za wzniesieniem zatrzymuje mnie człowiek. W oczach przerażenie. Zastawia mi
rowerem drogę. Niech pan tam nie jedzie. Ale dlaczego? Wilki, panie, sześć
wilków, zaraz jak się w las wjeżdża. Ale co, głodne były? pytam głupio. Panie,
nie wiem, nie pytałem spotka pan ich to zapyta, odpowiada koleś chyba trochę
zbity z tropu. I tylko dwie kobiety mówią, żeby się nim nie przejmować i
jechać. Mnie, podobnie jak temu człowiekowi, włosy stają dęba, zakładam
teleobiektyw, tak, żebym w razie spotkania z wilkami mógł w przypadku ataku
panicznego strachu skoncentrować się na „strzelaniu” fotek a nie na uciekaniu.
Tak, boję się, chociaż nie słyszałem, żeby w Polsce wilki komukolwiek zrobiły
krzywdę.
Na południu nie przestaje grzmieć, na rozstaju dróg zagaduje
mnie wschodnim akcentem i składnią nadjeżdżający z lewej strony dziadek:
– Dokąd musi?
– Na Masiewo –
odpowiadam próbując wczuć się w styl mojego rozmówcy.
– To nie zastanawia
się, jedzie w prawo, jedzie cały czas szutrówką, nigdzie nie skręca, bo zajedzie
do Łukaszenki, a tego by nie chciał.
– No, nie chciał bym
tam zajechać – potwierdzam, choć może i bym chciał, ale legalnie, z wizą.
Gdy rozmowa schodzi na kwestię nadchodzącego opadu do
rozmowy zostaje zaangażowany pan Andrzej ze znajdującej się przy rozdrożu
zagrody i stwierdza, że z jednej strony można się schować pod świerkiem (bywali
tacy, co pod takim świerkiem przeczekali ulewę bez przemoknięcia (pomijając
kwestię piorunów), to jednak, jak próbuje sobie przypomnieć pan Andrzej, kiedy to było, co się na moich oczach przede
mną drzewo potężne, dąb, tak z niczego, bez wiatru nawet żadnego, na drogę
zwalił? Nic, tak sam z siebie, spróchniały musiał być już do reszty.
|
Drzewo, które kazało mi nadłożyć 5 kilometrów |
Puszcza Białowieska to las nie tyle wielki, co groźny i
nieprzewidywalny. Las, który błędów nie wybacza. Błąd numer jeden to wymieniony
tydzień przed urlopem przedni napęd roweru. Żeby nie było – nie robiłem tego
sam – robił to profesjonalny serwis. W owym to „profesjonalnym” serwisie
człowiek powiedział mi, że jeśli by mi tu coś na boki latało po jakichś
pięćdziesięciu kilometrach, to żeby podjechać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o
co chodziło. Teraz wiem: niedostatecznie dokręcona lewa korba pedału po prostu
się odkręca w miejscu dość do tego nieodpowiednim. To znaczy w lesie. Nie ma, że
podjedź sobie do serwisu, do najbliższej wiejskiej chaty czyli zapewne Starego
Masiewa jakieś siedem kilometrów lasem (o, to i tak blisko, ale nie ma żadnej
gwarancji, że w takiej wsi będą mieli takiż specjalistyczny klucz), więc
dokręcam małymi kombinerkami, co starcza na przejechanie około kilometra, potem
jeszcze kilometr na poluzowanej korbie a potem trzeba znowu dokręcać, żeby nie
ryzykować czegoś gorszego.
Kilka kilometrów dalej horror się rozkręca. Miejsce: Kosy
Most – tam, gdzie nad rzeką Narewką przerzucono most nieczynnej już kolejki
wąskotorowej, kolejki do wywożenia lasu z lasu; kolejki, której ekspozycję
można oglądać niedaleko Starego Masiewa; tam, gdzie wielkie muchy nie wybaczają
dłuższych postojów. Akcja: zostawiam rower na parkingu i idę na Carską Tropinę.
Gdy wracam, już nie jestem w stanie odpiąć roweru z zapinki. Horror trwa w
najlepsze może dwie minuty, w końcu udaje się rozpiąć. Śmiesznie by było, gdyby
się nie udało. Dwie minuty to jednak za mało, bym wyciągnął z nich wnioski, bo
kilkanaście kilometrów dalej – tych kilometrów przejechanych na niedokręconym
pedale (jak bym powiedział, że miałem na urlopie przygodę z pedałem, to
zabrzmiałoby to bardzo niefortunnie) – znowu ku jeszcze większemu stresowi się
skusiłem na użycie zapinki, tym razem w celu spokojnego obejrzenia uroczyska
Stara Białowieża – miejsca, gdzie Białowieża znajdowała się niegdyś.
|
Na Carskiej Tropinie |
Dzisiaj to już tylko skupisko starych dębów. W ocenie tego
miejsca będę bezlitosny jak rower wobec mnie, mimo, że za bilet o tej godzinie
już nie zapłaciłem – wizualnie to nie jest ani w jednym procencie to samo, co
Rogalin. Rogalin jest piękny wizualnie. Puszcza Białowieska jest przerażająca. Żeby
jej piękno zobaczyć, trzeba się zapuścić głęboko i na pewno nie na rowerze. Albo
trzeba tu mieszkać jak w zagrodzie Podcerkwa albo Przewłoka – zagubionych w
lesie maleńkich enklawach cywilizacji. Widoczna na mapach osada Topiło – moim
zdaniem jedno z piękniejszych miejsc w puszczy – to przy nich metropolia, z
możliwością noclegu, ze sklepem, co się nazywa „Ostatni Grosz”,
|
Osada Topiło |
Opuszczając to miejsca czułem niepohamowaną ulgę. Tak, ulgę.
Jeszcze nigdy żaden las nie dał mi tak popalić. Wyjeżdżając następnego dnia
zrozumiałem, że to, co człowiek o imieniu Andrzej mówił mi o wywracających się
drzewach to nie żadna fantazja. Próbując się wydostać z puszczy obierając
kierunek na południowy-zachód najpierw napotykam na jedno przewrócone drzewo.
Przewrócić musiało się całkiem niedawno, bo to nie jakaś ścieżynka tylko
poważna leśna szutrowa droga. Zaraz by usunęli. Rower można po tym przenieść,
ale samochód już nie da rady. Ale to nic, jeśli popatrzeć na to, co pojawia się
dalej. A dalej, na oficjalnej i oznakowanej drodze rowerowej usypanej wśród
podmokłych rozlewisk leży obalona korona potężnego drzewa. Kilkumetrowa ściana.
Tego się nijak nie minie, prawie tylko zdjąć spodnie i próbować przenosić
wszystko kawałek po kawałku brodząc po rozlewiskach. Nie mam na to ochoty.
Objazd ma kilka kilometrów. Trzeba się cieszyć, że jest objazd. I modlić się,
żeby to było ostatnie drzewo, które nie miało już siły stać o własnych
korzeniach.
|
Ekspozycja kolejki leśnej w Puszczy Białowieskiej |
Wracając do Białowieży, gdzie o godzinie osiemnastej w
czynnej do godziny szesnastej wypożyczalni rowerów dokręcono mi poluzowany
element roweru, tam dopiero udało mi się spotkać z żubrem. A właściwie z
Żubrem. Kilka dni później, w Krynkach, już bardziej pod Puszczą Knyszyńską (tam
też żubr występuje) niż Białowieską, spotkałem billboard informujący, że „W Krynkach
Żubr się należy”. Ale zdecydowanie bardziej się należał w Białowieży, bo w
Krynkach byłem rano, a rano żubr nie podchodzi. Z żubrem przez małe „ż” miałem
jedynie spotkanie w wersji audio. Gdzieś w gęstych zaroślach w okolicach
ścieżki przyrodniczo edukacyjnej o nazwie „Co w lesie piszczy” dał się słyszeć
dźwięk znany z reklamy. Nie wiem, jak się nazywa odgłos żubra, ale to nie było
piszczenie.
|
Restauracja Carska i jej słynne okna |
Mając jeszcze trochę czasu do wieczora i chcąc nacieszyć się
naprawionym pedałem jeżdżę trochę po Białowieży, żeby móc potem powiedzieć, coś
więcej niż tylko, że tutaj nocowałem. Wynikiem tego jeżdżenia jest wizyta w
Restauracji Carskiej, a raczej pod restauracją. Jeśli założyć, że nie
odstraszyły by mnie ceny, które są tam podobnież dość carskie, to nie czułbym
się „spójnie” w swoim bardzo pragmatycznym ubiorze pośród ludzi, którzy swój status
społeczny wyrażają za pomocą samochodu i bardzo eleganckiego stroju. Do tego
moje estetyczno-fotograficzne zapędy, które zacząłem realizować jasnym
obiektywem portretowym radzieckiej (o!) marki Helios, zaniepokoiły jedną z
kelnerek, która nie wykazała dostatecznego zrozumienia dla mojej fascynacji
restauracyjnym oknem i aby mnie wypłoszyć ostentacyjnie ustawiła się przy
wejściu do lokalu i zaczęła mnie obserwować prezentując przy okazji strój
konduktorski z czasów carskich (ach, co to były za czasy). Nie jestem na tyle
bezczelny (przepraszam: impertynentny), dlatego obyło się bez zdjęcia stroju.
O, jak ja uwielbiam niejednoznaczne sformułowania.
Dość ciekawy jest również hotel położony przy restauracji.
Długo się zastanawiałem, gdzie ów hotel się znajduje, skoro cały budynek po
dawnej stacji kolejowej zajmuje gastronomia. Z zabudowań pozostawała jeszcze
wieża ciśnień. Okazało się, że pokoje są w luksusowych wagonach (oczywiście z
czasów carskich – ach co to były za czasy) stojących bardzo niedaleko stacji.
Tu również zainteresowały mnie okna.
|
Cerkiew w Białowieży |
Z ciekawszych obiektów w Białowieży jeszcze nadmienię
cerkiew św. Mikołaja, murowaną z cegły i na szczęście nie otynkowaną, w
przeciwnym razie musiałbym wejść do środka, żeby móc ją docenić. Natomiast jako
„rasowy koneser” cerkwi zadowoliłem się samą fasadą, którą udało się streścić
obiektywem portretowym Helios. W Parku Pałacowym ulokowała się dyrekcja BPN w
bardzo stylowym drewnianym pałacyku pięknie korespondującym z Restauracją
Carską.
|
Dyrekcja BPN |
Kemping „U Michała” jest schowany w głębi długiego podwórka
i prezentuje dość wysoki standard. Recepcję obsługuje starsza, około
sześćdziesięcioletnia pani (nie wiem jak ma na imię, więc na potrzeby chwili
nazwiemy ją Krystyną) nie znająca języków obcych, co nie wydaje się jej
przeszkadzać w obsłudze zagranicznych turystów. Tego dnia na kempingu mamy
między innymi Niemców i Litwinów. Zdając sobie sprawę, że rozmawia z
obcokrajowcami, pani Krystyna, jak gdyby nigdy nic, nie przestaje mówić do nich
wszystkich po polsku i koniec końców, przy użyciu wszelkich możliwych środków
komunikacji werbalno-niewerbalnej, dopina swego.
Pewnego rodzaju bezczelność, ale teraz
przynajmniej wiem, że tylko tak można w życiu coś osiągnąć.
Dzień trzeci (wtorek)
– 08/07/2014
Prawosławna pielgrzymka.
Uroczysko Koterka – 107 (282) km
Dzisiejszy dzień to tak naprawdę pielgrzymka – jadę bardzo
daleko na południe, żeby zobaczyć jedno tylko miejsce. Schowaną pod samą
białoruską granicą cerkiew na Uroczysku Koterka. Ktoś napisał, że jeśli chcemy
sobie wyobrazić klimat Świętej Góry Grabarki sprzed stu lat, powinniśmy
pojechać właśnie do Koterki. Zobaczyłem zdjęcia tego miejsca, zobaczyłem na
mapie jego lokalizację i powiedziałem sobie: jeśli tam nie pojadę, to nie będę
sobą. I nie żebym był jakiś wierzący ani tym bardziej prawosławny.
Pomijając przygody z wydostaniem się z Puszczy Białowieskiej
oraz „kontuzję” pedału, która się odnowiła, wywołując potok przekleństw pod
adresem gdańskiego „profesjonalnego serwisu”, którego nazwy w akcie łaski nie
podam, bo nie wiem, gdzie mi po urlopie łańcuch wymienią, nie przydarzyło się
żadne większe nieszczęście. Korzystając z cienia, jaki rzucała właśnie
remontowana cerkiew w Werstoku zrobiłem sobie przerwę na śniadanie i nawiązałem
znajomość z kierownikiem prac, starszym człowiekiem, który dowiedziawszy się,
że jestem z Gdańska (informacja ta nie jest prawdziwa, ale dobra na potrzeby
chwili) nawiązał kontakt ze wspomnieniami z młodości. Był w wojsku w Pruszczu
Gdańskim. Podobnie inny człowiek, który z nostalgią opowiada mi o czasach, gdy
tym samym pociągiem, którym ja tu przyjechałem, on jeździł do wojska do
Szczecina. Budzi się w nich obraz tych czasów, gdy młodzi, zdrowi i piękni
byli. Coś trzeba wspominać. Najlepiej młodość. Bo młodość piękna jest.
|
Tak blisko białoruskiej granicy... |
Znajomość ta jednak nie zaowocowała kolejnym dokręceniem
pedału, mimo bardzo usilnych starań, ponieważ stojący do dyspozycji robotników
klucz nie mieścił się tam, gdzie trzeba. Tyle było zachodu, ale będę ich miło
wspominał.
W Kleszczelach spotykam w parku człowieka jadącego do Wilna.
Jedziemy na tym samym wózku – stwierdza. Ale pana wózek jest lepszy – mówię mu
i znowuż próbuję wydębić od człowieka odpowiedni klucz. On ma rower z
przyczepką, w sumie cztery koła. Można zmieścić dużo bagażu. Ale nie ma takiego
klucza, jaki bym chciał. Jest z Żor, a ja na potrzeby chwili znowu jestem z
Katowic; on jedzie z Siedlec, po odwiedzeniu Wilna ma zamiar przez Białoruś
pojechać do Krakowa. Trasa planowana na tysiąc osiemset kilometrów. Nie wie,
czy się zmieści w tym dystansie. Za dwieście pięćdziesiąt złotych załatwił
poprzez biuro podróży z Grodna wizę turystyczną. Poprzez konsulat załatwił też
mapy. Nie było łatwo, ale zawsze dobrze wiedzieć, że Białoruś jest osiągalna.
Uroczysko Koterka – na jego środku cerkiew prawosławna p.w. Ikony
Matki Bożej "Wszystkich Strapionych Radość" – zatopiona w bezkresnej
ciszy. Jest to miejsce objawień, ja tu czuję takie przymulenie, totalną pustkę
myślową. Jechałem taki kawał w piekielnym upale, w pewnym momencie miałem już
wrażenie, że przesadziłem. Nie wiem, ile było stopni, ale sprawiające wrażenie
wyludnionych wsie mogłyby dać wiele do myślenia. Jeszcze dziesięć kilometrów
temu leżałem niemalże trupem pod przystankiem autobusowym w jakiejś wsi
zastanawiając się, czy to już początki udaru czy tylko skrajne zmęczenie. Teraz
chodzę boso po chłodnej cienistej trawie, nie wiem o czym myślę, nie myślę o
niczym. Z tej ciszy dopiero po dłuższym czasie niczym zjawy wyłaniają się jacyś
turyści.
|
wieś Zubacze |
Mielnik uśpiony w wieczornym upale. Jest około godziny siódmej.
Z dwóch pól namiotowych, jakie reklamowały się w Internecie istnieje tylko
jedno i tak do końca też nie wiadomo, gdzie dokładnie jest, bo z jednej strony
znak wskazuje na zarośniętą nadbużańską łąkę (piękną o zachodzie słońca, ale
bardzo zarośniętą), z drugiej strony na teren jakiegoś ośrodka wypoczynkowego
położonego na bardzo stromym stoku. Jak się dowiaduję przez telefon, żeby
dostać klucze do pryszniców, musze jechać do jakiegoś hotelu Florian. Daję im
delikatnie do zrozumienia, że mam ich gdzieś. W trzeciej napotkanej
agroturystyce udaje mi się znaleźć nocleg za czterdzieści złotych. Gdybym nie
znalazł do piątej próby, pojechałbym na to „pole namiotowe”
Dzień czwarty (środa)
– 09/07/2014
Szlakiem
prawosławnych cerkwi . Kraina bez asfaltu – 88 (365) km
Spanie w agroturystyce ma poważne wady, których
doświadczyłem dopiero podczas tego urlopu. Jedną z nich jest oczywiście cena.
Ze stu dziewięćdziesięciu siedmiu złotych wydanych przez całe dwa tygodnie
urlopu na noclegi (w sumie czternaście noclegów) aż czterdzieści przypadało na
jedną noc w agroturystyce. Kolejna wada to telewizor. Trudno jest w takiej
sytuacji pójść spać o normalnej godzinie. Jeszcze trudniej później wstać
dostatecznie wcześnie, żeby sobie móc jeszcze z rana trochę popedałować w chłodzie.
I ostatnia wada. Zlokalizowanie i zabicie komarów w namiocie zajmuje nie więcej
niż kilka minut. A pokoju to może trwać nawet pół nocy. Taka zabawa w kotka i
myszkę.
|
święta woda |
Dzisiaj kolejny gorący dzień. Po znalezieniu jeszcze w
Mielniku wypożyczalni rowerów i kajaków, gdzie udaje mi się nie po raz pierwszy
ani ostatni dokręcić pechową część roweru, kieruję się na północ w stronę
Świętej Góry Grabarki – najważniejszego miejsca prawosławnego kultu w Polsce.
Bardzo kusi mnie również tak zwane cudowne źródełko. Zachwalana przez nie sprawiającego
wrażenia ponadprzeciętnie inteligentnego tubylca woda jest jego zdaniem „po
prostu święta”. Nie jest mi w stanie powiedzieć na jej temat nic więcej oprócz
tego, że zaraz po nią pojedzie i nabierze kilka butelek. Wszystko jest kwestią
wiary. Święta woda to najczęściej placebo z domieszką minerałów. Minerały
minerałami, liczy się tak naprawdę wiara. Zaszkodzić może natomiast temperatura
wody. Mnie zaszkodziła, bo przez kolejne dwa dni walczyłem z bólem gardła,
potem z chrypą i wreszcie katarem. Tak mi generalnie zleciał cały urlop na tym.
Tyle miałem cudownej wody. Nie tylko alkohol trzeba umieć pić.
|
Cerkiew w Grabarce |
Cerkiew na Grabarce jako budynek jest dość nowa, odbudowana
po pożarze w 1990 roku, na pierwszy rzut oka nie wygląda imponująco, dopiero w
detalu nasuwa skojarzenia z pewną słynną skandynawską świątynią w Karpaczu.
Zdobienia są dość nietypowe dla lokalnych cerkwi, mają w sobie coś celtyckiego.
Dziwne bardzo wrażenie, chcąc nie chcąc potęguje mistykę tego miejsca. Do
impregnowanych drewnianych ścian można by się przytulić, głaskać, wyczuwać pod
placami dziwne kształty. Wokół świątyni las krzyży. Nie jest to ta garstka
krzyży pokazana na najbardziej typowym zdjęciu cerkwi: u dołu kadru schody,
żeby pokazać, że Góra, na lewo krzyże, żeby pokazać, że Święta oraz na środku i
po lewej cerkiew, żeby pokazać, że Grabarka. To jest las w sensie las. Tak
gęsto poupychane, mniejsze i większe, między nimi trudno przejść. Na wielu z
nich pozawieszane różańce i inne „święte” ozdoby. Krzyże wotywne w podzięce za
cuda. Były ich tysiące.
|
Sękacz |
Za Grabarką, gdzie od zakupu lokalnego ciasta o nazwie
sękacz początek bierze moja podróż w wymiarze kulinarnym, zaczyna się kraina,
którą nazwałem sobie krainą bez asfaltu. Żeby nie jechać potencjalnie
niebezpiecznie ruchliwą drogą wojewódzką numer 693, łączącą Siemiatycze z
przejściem granicznym w Połowcach, postanowiłem skręcić na wieś Sokoły. Bardzo
szybko zaczyna się szuter. Jest to ten bardzo niewdzięczny rodzaj szutru –
tarka połączona ze zwałami luźnego żwiru. Tarka – zjawisko niczym z archiwum X,
bo nikt jeszcze jej powstania w przekonujący sposób nie wyjaśnił. Coś, co urywa
ręce jeśli się na to wjedzie rowerem z prędkością większą niż piętnaście
kilometrów na godzinę (zaznaczam, że nie posiadam i nie mam zamiaru posiadać
przedniego amortyzatora). Droga bardzo szeroka, można by zrobić drogę
wojewódzką. Bardzo dobrze eksponowana na światło słoneczne. Dookoła ani śladu
cienia. Doskonałe miejsce na udar słoneczny.
|
Droga z kamieni polnych rozwidla się. Trudny wybór... |
Po przejechaniu tych kilku kilometrów wjazd na asfalt jest
czymś porównywalnym do przejścia mózgu z fal beta w stan fal alfa. Nagłe
wyciszenie, bezszelestne sunięcie niczym ślizg po lodzie. Stan alfa trwa nie
dłużej niż przez pięć kilometrów, potem w sąsiedztwie dzikiego leśnego
wysypiska śmieci (zaraz po opuszczeniu asfaltu) powietrze opuszcza przednią
dętkę. Po sprawnym załataniu dętki horror powraca, bo nawet drogi zaznaczone na
mapie jako asfaltowe okazuję się być wyłożone kamieniami polnymi (okolice wsi
Nurzec). To jest zjawisko jeszcze bardziej wredne niż tarka. We wsi Rogacze, po
jedenastu kilometrach wszelkiego rodzaju nawierzchni utwardzanych inaczej, moja
radość na widok alfa-sfaltu jest tak wielka, że postanawiam jechać tymże
asfaltem nawet kosztem nadłożenia kilku kilometrów. Rozchodząca się na pięć
kierunków droga, tylko jedna z nich asfaltowa – wybór wydaje się oczywisty.
Nie. Dwa i pół kilometra dalej asfalt się kończy. Kolejne cztery kilometry
męki. Już odliczam metry. A potem na dobranoc stan alfa: sześć kilometrów
dedykowanej ścieżki rowerowej wzdłuż drogi krajowej numer 66. Route 66?
Później tego dnia leżąc w namiocie pomyślałem sobie, że to
właśnie jest ta mityczna Białoruś, na którą może kiedyś pojadę. To te
niekończące się rozjeżdżone szutrowe drogi, przyjazne tylko dla traktorów i samochodów
terenowych, ale niestraszne tubylcom w ich Ładach czy Zastawach. To właśnie ta
kraina bez asfaltu. To właśnie jest Białoruś, bo w tych okolicach więcej
Białorusinów mieszka niż Polaków. To, że mówią po Polsku, nic nie znaczy.
A jeśli już o mieszkańcach tych okolic mowa, to w przypadku
mojej wyprawy można by powiedzieć o nich w kategoriach bohaterów i
antybohaterów. Antybohaterką dnia dzisiejszego została jednogłośnie pani
administrująca Szkolnym Schroniskiem Młodzieżowym w Dubiczach Cerkiewnych. Pani
odmówiła mi (przez telefon – to chyba łatwiej) noclegu w dysponującym
dwudziestoma paroma miejscami obiekcie, ponieważ jakaś rodzina (trzy osoby) już
zarezerwowała nocleg, „no a przecież nie ma sensu, żeby pan spał na podłodze na
korytarzu”. Oczywiście się z nią zgodziłem w myślach życząc tylko, żeby te trzy
osoby były ostatnimi, które będą tam chciały nocować. Bohaterem dnia zostaje
natomiast pan Stefan Czabaj, właściciel gospodarstwa agroturystycznego /
skansenu regionalnego / fermy strusi afrykańskich w Nowoberezowie, który
dowiedziawszy się, że potrzebuję noclegu, zaoferował mi możliwość rozbicia
namiotu na swoim podwórku (piękna zielona koniczyna!) za równowartość „żeby na
parę piw było”.
Pan Stefan (
http://nadbuhom.pl/art_0060.html) to człowiek
prosty ale z pasją. Hodować strusie to nic. Długo zastanawiałem się gdzie on na
tej całej farmie strusi mieszka. Otóż mieszka w drewnianej chałupie krytej
strzechą, do której wejście wygląda iście skansenowo. Białoruska prostota,
staropolska gościnność. Otrzymawszy pouczenie, aby w nocy uważać z latarką, bo
może się jej światło źle strusiowi skojarzyć (np. z oczami jakiegoś drapieżnika)
i jednym kopnięciem rozwali płot, wziąłem się za rozbijanie namiotu kilka
metrów od skromnego ogrodzenia, za którym spacerowały sobie te z leksza
śmiesznawe ptaki.
Dzień piąty
(czwartek) – 10/07/2014
Śladami polskiego
orientu. Kruszyniany – 73 (438) km
|
Cerkiew w Łosince |
Następnego dnia mam zamiar dotrzeć do kolebki polskich
Tatarów. Kruszyniany, Krynki, Bohoniki. Trasa jest generalnie nudna jak flaki z
olejem, może to przez ten asfalt, którego niemal panicznie boję się opuścić. Dziś
nie ma żadnych skrótów. To znaczy: są, ale chyba się nie skuszę. Prawie z
narażeniem życia jadę po sześciokilometrowym odcinku wąskiej i ruchliwej drogi
wojewódzkiej numer 685 do Narwi. Kuraszewo – cerkiew w remoncie. Tyniewicze
Duże – cerkiew w remoncie. Łosinka – cerkiew po remoncie. Pierwsza drewniana
cerkiew, która nie jest niebieska tudzież zielona. Jest kremowa. I nie jest to
przypadek. Kolejna cerkiew i chyba jedna z ostatnich na mojej trasie – w
Michałowie – podobnie kremowa i wyposażona w złoty dach. Ostatnia cerkiew w
Gródku murowana i ze złotym dachem. Czym dalej tym bardziej na bogato. I kończy
się kraina błękitnych cerkwi.
|
Cerkiew w Michałowie |
Zrobiwszy dobry czas na przyjaznych rowerowi asfaltach już
nawet nie czuję frustracji, gdy przez kilka kilometrów pcham rower po piasku
znaczącym trasę rowerową przez puszczę Knyszyńska. Znowu jest gorąco zaczynają
się deszcze zenitalne. Gdy wjeżdżam do Kruszynian, pada deszcz. Wjeżdżam do
Krainy Tatarów. Tutaj wszystko wydaje się takie samo jak wszędzie indziej,
dopóki nie zajeżdżam na kemping, którego obecności się nie spodziewałem.
Dziewczyna z Zajazdu (Kasia), której płacę za nocleg, spogląda na mnie swoim
tatarskim spojrzeniem. Lekko ale nieodparcie rysuje się na jej twarzy tatarskie
pochodzenie. I dlaczego jestem tym zdziwiony? Bo się spodziewałem nadmuchanego
produktu turystycznego, który będzie jedną wielką ściemą wyprodukowaną na
potrzeby turystów. A tu faktycznie mieszkają Tatarzy i takoż wyglądają.
Zdjąwszy buty wkraczam do meczetu, który jest otwarty. Na
zielonej ścianie wybudowanej przez polskich cieśli świątyni, która wygląda
przez to bardziej jak kościół niż meczet, widać jeszcze ślady zamalowanego
wandalskiego „rysunku”. To świnia była, najwyraźniej nawiązująca w jakiś sposób
do gorącej niedawno kwestii rytualnego uboju zwierząt. Wewnątrz rodzimy Tatar o
wyglądzie bardzo tatarskim opowiada stojącej na miękkich dywanach grupce
turystów o tatarskich zwyczajach, religii i kulturze. Od czasu do czasu do
cerkwi wpada jego pięcioletnia córeczka i prosi: Tato, tato, mogę sprzedać
bilet? po czym sprzedaje za pięć złotych bilet wstępu (osobie, która w
międzyczasie weszła dołączyła do grupy „zwiedzających”) i idzie kupić sobie
lody. No już, starczy na dzisiaj, w końcu nie jesteśmy Żydami tylko Tatarami,
oświadcza w końcu córeczce tata.
Mając do dyspozycji dużo czasu (dochodzi osiemnasta) idę
zjeść do Tatarskiej Jurty. Tatarska Jurta znana jest z tego, że odwiedził ją
sam książę Karol. Przy czym książę Karol nie odwiedził jej sam, bo przyjechał z
całą świtą. Sam, bo bez towarzystwa, odwiedziłem ją ja. Tatarska Jurta znana
jest więc z tego, że odwiedziłem ją sam ja. Oprócz noclegu, na który najbliższe
wolne terminy (jak przypadkiem usłyszałem) są w sierpniu, jest coś jakby
restauracja serwująca tatarskie specjały. Jestem bardzo wygłodzony, więc
zamawiam dobrze się zapowiadające Jeczpoczmaki. Nie mija kilka minut (czas na
odgrzanie w mikrofalówce; w przeciwnym razie czekałbym co najmniej pół godziny)
a dwa olbrzymie pierogi z różnymi przystawkami lądują przede mną na stole.
Pierogi wykonane z ciasta francuskiego smakują trochę drożdżówką. Wewnątrz
galeria smaków: ryż, mięso mielone, cebula, czosnek, marchewka, grzyby i bardzo
dużo curry, bo ciągle muszę popijać herbatą na zimno. Już po jednym czuję, że
kolejny będzie wyzwaniem. To jest genialne, do tego ceny jak za normalne
jedzenie, czytaj: schabowy z ziemniakami i surówką w średniej klasy jadłodajni.
Tylko schabowym z ziemniakami jeszcze nigdy się tak nie najadłem.
|
Tatarska Jurta w rzeczy samej |
Sama w sobie jurta jest okrągłym namiotem, jakie Tatarzy
rozbijali na stepach. Takaż jurta znajduje się również na miejscu; miejsce
bardzo przytulne, w pełni wyposażone, choć wątpię, żeby pozwolono mi tam
przenocować. Jurta ma raczej charakter ekspozycyjny. Przed zagrodą słup z kierunkowskazami:
granica państwa: 5 km,
Wilno: 349 km,
Mekka 5504 km,
Antarktyda: 14633 km.
Do Mekki mój rower raczej by już nie pociągnął, ale Wilno – jak najbardziej.
Bardzo kotłujące się chmury zbierają się nad Kruszynianami,
bardzo mocno wieje i grzmi,
więc dostaję
niezłego przyspieszenia i rozbijam namiot, co przy takim wietrze nie jest
proste. Potem wszystko ucicha, a ja idę na boso na spacer po wsi. W zajeździe
nie można nawet alkoholu dostać. Jest więc cicho, a księżyc delikatnie rysuje
się nad dachem meczetu. Księżyc w pełni, nie żaden tam półksiężyc.
|
Mizar w Kruszynianach |
Wspomnieć by jeszcze wypadało o mizarze, czyli tatarskim
cmentarzu, który odwiedziłem aż dwa razy. Na pierwszy widok miejsce w dużej
mierze przyjemniejsze niż wielkopłytowe katolickie „cmentarzowiska” upstrzone
„kwiatoplastikiem”. Historyczny przekrój cmentarza: począwszy od dualnych
kamiennych konstelacji z głazu dużego znajdującego się w głowie i z wyrytym
jakimś dla mnie absolutnie nieczytelnym arabskim napisem i małego w nogach,
przez starannie wykute w kamieniu płyty (stele) z napisami po arabsku i w
cyrylicy (z czasu zaboru rosyjskiego), po zupełnie współczesne nagrobki
przypominające kicz-przepych jak na chrześcijańskich cmentarzach. Tylko w
wersji muzułmańskiej, czyli ze wszechobecnym półksiężycem. Znowu mamy kocioł
kulturowy. Choć tu marmur przynajmniej wygląda na prawdziwy.
Dzień szósty (piątek)
– 11/07/2014
Kraina bez mapy – 100
(538) km
|
Mostowlany |
Dziś czeka mnie zadanie dość ciężkie. Trzeba opuścić teren
mapy „Puszcza Knyszyńska”, przejechać dość znaczny kawałek terenu bez
konkretnej mapy i dojechać do Biebrzańskiego Parku Narodowego, czyli na
zupełnie nowy arkusz mapy. Dzień jest chłodny i pochmurny, ale jak na razie nie
pada. Oby jak najdłużej. Energicznie pedałuję do Krynek, gdzie tylko szybko
uzupełniam zapasy i bez wdawania się w żadne kościoły, cerkwie i synagogi jadę
nowiutką drogą dalej na północ. Jest dość górzyście. Jurowlany leżą tylko pół
kilometra od białoruskiej granicy. Czyli w praktyce na granicy. Wieś sprawia
wrażenie wymarłej. Tylko z gospodarstwa pod cerkwią (cerkiew w swojej bryle tak
prosta, że wręcz unikatowa) obserwuje mnie starsza pani. Wydaje się odczuwać straszną
potrzebę porozmawiania z kimkolwiek albo popatrzenia na cokolwiek, co się
rusza.
|
Taka mała przydrożna abstrakcja |
Zarośnięty przystanek autobusowy w Usnarzu Górnym, na którym
wisi jeszcze ogłoszenie informujące o zeszłorocznym przejeździe dwóch wyścigów
kolarskich przez okoliczne wsie (pewnie dlatego mogłem tu dotrzeć po asfalcie),
resztki drewnianego wiatraka w Malawiczach Górnych, który według informatorów
turystycznych jest jeszcze stosunkowo dobrze zachowany (nie ma to jak
powielanie nieaktualnych danych przez kolejne pokolenia przewodników). Wszystko
to wydaje się dzisiaj dość martwe, ciche i śpiące. Meczet w Bohonikach, który
minąłem, bo źle skręciłem na rozjeździe, aż tak mnie nie pociąga, żeby się
specjalnie wracać. Miasto Sokółka, w którym słońce ma najbliżej do
kilkusekundowego wyjścia zza chmur znowu daje nadzieję, że pogoda będzie raczej
lepsza niż gorsza. Duży sieciowy sklep daje natomiast okazję, żeby się najeść
za wszystkie czasy.
|
Droga z kategorii: marzenie. Jest asfalt i nie ma ruchu. |
Droga wojewódzka numer 673 między Sokółką a Dąbrową
Białostocką jest tak niebezpieczna, że trzeba się jak najprędzej ewakuować
zanim zostanie się rozjechanym przez tiry. I tak po bardzo mało dokładnej mapie
z mojego przewodnika po Podlasiu przesuwam się od wioski do wioski po
wciągających szutrach i telepiących kamieniach polnych aż docieram do mapy
Biebrzańskiego Parku Narodowego, na której witają mnie asfalty, różnej
szerokości wprawdzie, ale zawsze ziejące optymizmem, niczym dziury w tejże
nawierzchni. Przejechawszy przez Sidrę i Jaczno, a bardzo skrzętnie ominąwszy
Sanktuarium Maryjne w Różanystoku docieram do Lipska, miasta na północno-wschodnim
krańcu Biebrzańskiego Parku Narodowego.
|
Wiejskie klimaty - Jaczno |
Mam informacje o dobrze zagospodarowanym polu namiotowym w
Lipsku i mimo że jest dopiero piąta, zjeżdżam już na nocleg. Prawda jest taka,
że do następnego pola będzie jeszcze z trzydzieści kilometrów a już prawie setka
w nogach na dzisiaj. Do tego zaczyna kropić. To już jest dostateczny powód do
paniki. Zostawiam rower i idę na miasto – bo Lipsk to już miasto – zrobić
zakupy. A jak miasto to i Biedronka. Potem podjeżdża pani, do której przedtem
dzwoniłem, że chcę tu przenocować i kasuje nas (bo przyjechało jeszcze
małżeństwo z córką w wieku gimnazjalnym i synkiem w wieku szkoły podstawowej –
na rowerach i z sakwami). Potem zaczyna się prawdziwa impreza. Rozpalamy
grilla, wpadają jeszcze jakieś dwie dziewczyny rowerzystki z sakwami, potem
przyjeżdża pan Leszek w mocno załadowanym rowerem i rozbija się pod wiatą, gdyż
ma wątpliwości czy namiot mu nie przemoknie.
Na pierwszy rzut oka niepozorna gimnazjalistka upatruje we mnie swoją
ofiarę i podczas rozpalania ogniska zaczyna opowiadać mi o wszystkim-wszystkim,
jednak zbacza na obszar zoologii, ze szczególnym zamiłowaniem do paleozoologii.
Opowiada mi więc o wymarłych gatunkach zwierząt i o tym, które chciała by w
przyszłości „odtworzyć”, rzuca łacińskimi nazwami, ciekawostkami, danymi. Nie
wydaje się jednak przejmować potencjalnymi skutkami introdukcji niektórych
gatunków do ekosystemu. Korzystam z tej chodzącej encyklopedii, żeby uzupełnić
swoją wiedzę na temat dzikich zwierząt, które potencjalnie mogę spotkać. Nie
wiem, ile normalnie musiałbym spędzić w książkach, żeby dowiedzieć się na
przykład, że drapieżnikom w nocy oczy świecą się na zielono a roślinożercom na
czerwono, a tu tylko pytam i w odpowiedzi mam cały referat wygłoszony z
prędkością karabinu maszynowego – nawet z odpowiedziami na pytania, których nie
zadałem.
Ale też przychodzi moment, w którym trzeba wziąć gripexa i
iść spać, bo jako się wcześniej napisało, nie tylko alkohol trzeba umieć pić.
Dzień siódmy (sobota)
– 12/07/2014
Jeż i Jeżynka.
Biebrzański Park Narodowy – 70 (608) km
Na wieść o mającym wiać z północnego wschodu wietrze
zmieniam plany i postanawiam jechać na południowy zachód równolegle do
przebiegu Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Trasa R65 jest tu
bardzo przyjemna: gładki asfalt ze znikomą ilością samochodów. Korzystam z
wiatru w plecy i dobrej pogody zaledwie przez pół godziny. Potem zaczyna padać
a pedał od roweru, który już od kilku dni nie dawał żadnych niepokojących
znaków poza niemiłosiernym trzeszczeniem jak w starym wiejskim rowerze (ten
dźwięk już zawsze będzie mi się kojarzył z tym urlopem), znowu zaczyna się
luzować. Nie wspomnę już o katarze, na który po bolącym gardle czas musiał
nadejść. Zatrzymuję się na przystanku i wchodzę do gry: wóz albo przewóz.
Rozkręcam pedał, skromnymi już zapasami papieru toaletowego czyszczę całość i
ponownie skręcam. Jak nie skręcę, to pięćdziesiąt kilometrów stąd mogę wsiąść w
pociąg do domu.
Tak, mam kryzys. Deszcz, przeziębienie, dysfunkcjonalny
rower, bliskość stacji kolejowej. Jest ciężko nie pokusić się o powrót. Ale
jakoś są przy drodze zadaszone przystanki, nie pada cały dzień a pedał udaje
się złożyć a ten poprzestaje na skrzypieniu. I tak mi właściwie dość nudnie
leci ten dzień: jechanie, suszenie się na przystanku, tudzież przeczekiwanie
pod drzewem lub parasolką, jechanie dalej i tak w kółko. Za Sztabinem, we wsi
Jaminy zjeżdżam z trasy R65 na Podlaski Szlak Bociani, niechcący mijam zjazd do
podobno przepięknej wsi Jagłowo i ląduje w bardzo swojsko brzmiącym Kopytkowie.
Kopytkowo to kolejna po Jagłowie „wyspa pośród bagien”
jakich tu wiele. Bardziej widać to na mapie i zapewne z lotu ptaka. Jest wieża
widokowa, jest też bardzo przytulna wiata służąca dzisiaj do suszenia się. Bardzo
przyjemnie. Stoją tratwy do pływania po Biebrzy. Wyposażone w zadaszenia lub
nawet pomalowane w maskujące kolory budki (takie tratwy do podglądania ptaków).
Tylko ciągle nie ma łosia. Można natomiast udać się na Biebrzańskie Safari
(„biebrzańskie of safari”) lub zjeść domowe posiłki („home-made posolki”) o
czym dowiedziałem się z „dwujęzycznej” tablicy przez miejscem oferującym owe
atrakcje. Wyraźnie widać regionalne zróżnicowanie języka angielskiego w Polsce.
Za Kopytkowem kończy się asfalt (tak, do tej pory asfalt trzymał
się nieustraszenie) i szutrem dojeżdża się względnie komfortowo wzdłuż jej
wysokości Biebrzy do Dolistowa, skąd prawie zupełnie pustą drogą wojewódzką
numer 670 do Goniądza (ot, droga wojewódzka drodze wojewódzkiej nie równa). I
tak minąwszy dwie daleko-dystansowe rowerzystki z sakwami, szczelnie opatulone w
kurtki tudzież wiatrówki, zastanawiałem się, gdzie przeczekają ulewę, która się
właśnie zaczęła. Ja w samej wełnianej koszulce, bo czym mniej ubrań zamoknie,
tym łatwiej będzie wysuszyć. Ale też przychodzi moment, że nie ma co dalej
kozaczyć, rozkładam
parasolkę (bo
jeszcze spodnie mam gdzieniegdzie suche) i czekam. I pada. I czekam. W końcu
zgarnia mnie gospodarz wracający rowerem z pola z ukopanymi ziemniakami i
jedziemy przez bardzo mokrą łąkę pod wiatę ogrodową, gdzie mogę spokojnie
przeczekać deszcz. Taki niespodziewany atak staropolskiej gościnności. Okrągła
wiata opatrzona napisem „U Jeża”, zaraz obok strumyk, który wedle mapy zwie się
Czarną Strugą, nad nim wąska drewniana kładka i pasie się konik. Dalej na
wzniesieniu zabudowania gospodarcze i dom, na którym aktualnie nie ma dachu,
tylko folia. Na myśl o rozbijaniu namiotu robi mi się niezbyt dobrze. W namiocie
ubrania średnio schną.
Na krótko zakładam suchą koszulkę, którą przyniósł mi gospodarz
– nazwijmy go Jeżem i do tego bohaterem dnia – bo po co mi sucha koszulka.
Ubieram z powrotem mokrą, żeby szybciej wyschła. Jak wiadomo, żołnierz suszy
ubranie na sobie. Deszcz przestaje padać, pogoda robi się wręcz ładna (to
znaczy: nie pada) więc zostawiam rower i idę do miasta, a miasto to Goniądz się
nazywa i ma prawie dwa tysiące mieszkańców. Bardzo szybko trafiam do Szkolnego
Schroniska Młodzieżowego i załapuję się na nocleg. Jedno ale: muszę wrócić po
rower i zdążyć zanim panie skończą sprzątać po poprzedniej grupie.
Z córką Jeża – nazwijmy ją Jeżynką – rozmawia się jeszcze
lepiej i chyba bym tam został, gdyby nie fakt, że zostawiłem pani w schronisku
dowód, żeby w międzyczasie mnie zameldowała. Aj, głupi jestem. Jeżynka jeździ
codziennie do pracy rowerem kilkanaście kilometrów, jeździ na zjazdy rowerzystów
do Ełku, nie przepuszcza żadnej kulturalnej imprezy i uważa, że nie ma złej
pogody, jest tylko niewłaściwy ubiór. Z niczym innym nie mogę się bardziej
zgodzić. Może jeszcze kiedyś ją spotkam. Tymczasem siedzę w schronisku w pokoju
pełnym klocków i innych „zabawek” dla dzieci w wieku przedszkolnym, suszę
ubrania i układam sobie z literek napis „Szkolne Schronisko Młodzieżowe
Goniądz”.
Dzień ósmy
(niedziela) – 13/07/2014
Po zdrożach i bezdrożach.
Gdzieś w okolicach Biebrzańskiego PN – 94 (702) km
Jak dziś pamiętam, że była to niedziela, bo jak się umawiałem z panią od
schroniska na oddanie kluczy to wspominała, że muszę się wyrobić przed którąś
godziną, bo chce zdążyć na mszę. Ja zaś po rozmowie z bratem poprzedniego dnia
jestem bardzo podbudowany nadchodzącą poprawą pogody, choć wcale jej na niebie
nie widzę. Jadę więc w kierunku Osowca, ale od północnej strony Biebrzy,
zaliczywszy po drodze dość wysoka wieżę widokową. Jedyne co z niej zapamiętałem
to tonącą we mgle zieloną biebrzańską „sawannę”, oraz fakt, że było zimno, wiał
wiatr i zgubiłem rękawiczki. Za wsią Osowiec, pół kilometra przed Białogrądami,
skręcam w prawo na zieloną trasę rowerową, a chwilę potem na rozjeździe odbijam
lekko w prawo, w drogę, po której wprawdzie nie wiedzie trasa rowerowa, ale
która jest zaznaczona jako droga większej rangi, jakości, szerokości czy czego
tam jeszcze i do tego lepiej się prezentuje wizualnie. Jest to jednak jedno z
najdłuższych sześciu kilometrów, jakie zrobiłem rowerem, a już zwłaszcza, że
jest po deszczu. Ale ten pusty, przesycony wiszącą w powietrzu wilgocią las, do
którego lada chwile wedrą się promienie słońca… Bezcenne. A więc drodzy
rowerzyści-sakwiarze: jeśli zależy wam na czasie, weźcie pod uwagę drogę
krajową numer 65. Jeśli wolicie przygodę, zapraszamy na skróty.
|
To też jest R11 |
Jeżdżenie na skróty jednak już trochę mi się dzisiaj źle
kojarzy, więc wyjechawszy na asfalt postanawiam zrezygnować z kolejnego skrótu,
tym razem zielonym szlakiem pieszym, który pozwoliłby mi zaoszczędzić sześć i
pół kilometra i nawet nie wiem ile stracić czasu. Moje doświadczenia z
zielonymi szlakami pieszymi są tak ekstremalne, że robię asfaltem (bez)sensowną
pętlę. Z lekko wyczuwalnym opóźnieniem docieram do miejscowości Rudy, przy
drodze krajowej numer 65 do Grajewa, gdzie wjeżdżam na międzynarodową trasę
rowerową R11 Euro Velo. Przez chwilę czuję się jak na autostradzie; przez
chwilę tylko, bo zaraz za wsią asfalt się kończy i zaczyna się wredna droga z
kamieni polnych. Trudno o bardziej wredną nawierzchnię. Mało tego: nie ma
żadnych śladów wskazujących na to, że to jest ta trasa R11, choć mapa mówi to
jednoznacznie. Przez mniej więcej trzy kilometry pcham rowem, bo się jechać
normalnie nie da, już trochę zły na siebie. To jest cena, jaką się płaci za
okrążanie BPN-u bez korzystania z dróg krajowych. Bo to dzika kraina jest.
Dopiero za mostem nad Kanałem Rudzkim zaczyna się normalna
droga, czyli w tym przypadku szuter, ale i tak cała ta rowerowa obwodnica
Biebrzańskiego Parku Narodowego wije się jak … [tu sobie każdy dopisze to, z
czym mu się kojarzy]. Wraz z końcem nawierzchni z kamienia polnego jak grzyby
po deszczu wyrastają tabliczki R11 – zupełnie jakby ktoś wstydził się dać ich
nieco wcześniej. Wystarczą jednak dwa nieoznakowane zakręty i nie posiadający
mapy rowerzysta ląduje w … (po prostu nie tam, gdzie planował). Ja mapę
posiadam.
|
Gdzieś bardzo po drodze i na bardzo zadupiu |
Pogoda już jak najbardziej dopisuje, trochę tylko mnie
stresuje brak jedzenia i brak sklepów. Od wyjazdu z Goniądza przejechałem już
ponad pięćdziesiąt kilometrów i nie spotkałem po drodze żadnego sklepu. Przez
kolejne trzydzieści, jakie dzielą mnie od Augustowa też się raczej na żaden nie
zapowiada, a jest godzina osiemnasta. Nie wiem, do której czynne są w
Augustowie sklepy w niedzielę, więc trzeba ostro wciskać pedał gazu, gdyż
lepiej być przed dwudziestą. A wiadomo jak mój pedał gazu chodzi. Aha, i prawie
zapomniałem: łańcuch z kolei jest już na tyle mocno wyciągnięty, że skacze po
zębatkach przy jakichkolwiek większych przeciążeniach, zarzynając je w ten
sposób powoli, ale konsekwentnie.
We wsi Gabowe Grądy (niemalże po drodze) znajduje się
molenna staroobrzędowców, pod którą się zatrzymuję raczej tylko dlatego, że
mogę przy okazji troszkę odpocząć. Molenna to taki kościół wyznawców bardziej
radykalnego odłamu prawosławia, których to wyznawców jest w Polsce tylko około
tysiąca. Świątynia w Gabowych Grądach to żółto-zgniło-brązowa drewniana budowla
o znikomych walorach wizualnych. W pewnym sensie słuszna koncepcja, bo to
świątynia a nie manifestacja przepychu.
Do Augustowa docieram o bardzo ładniej godzinie i na miejscu
jest jeszcze gdzie robić zakupy, więc rzucam się w ich wir niczym wygłodniała
zwierzyna. I tyle dobrego w Augustowie. Przez następną godzinę jeżdżę po
mieście i okolicach w poszukiwaniu kempingu lub jakiegoś spokojnego pola
namiotowego. Tiry, hałas, skrzypiący pedał i łańcuch skaczący wściekle po
zębatkach, narastająca frustracja człowieka poruszającego się na złomowatym
rowerze po mieście naszpikowanym kempingami i nie mogącego znaleźć normalnego
miejsca na nocleg. Ostatecznie jakimś cudem trafiam na kemping Wojciech nad
jeziorem Białym Augustowskim: brak ogrodzenia, brak recepcji, brak prysznica,
brak poboru opłat. Tylko piękny zachód słońca nad jeziorem.
Dzień dziewiąty
(poniedziałek) – 14/07/2014
Coming back to life. Wigierski
Park Narodowy – 85 (787) km
Jest poniedziałek, czyli ten błogosławiony dzień tygodnia, w
którym w tak błogosławionym miejscu jak Augustów otwarte są wszelkiego rodzaju
serwisy rowerowe. Na jeden z nich nakierowała mnie bardzo pomocna pani w
informacji turystycznej. W serwisie bez zbędnego wnikania w kwestię
wyciągniętego łańcucha wymieniono mi korbę (która służyła mi zaledwie dwa
tygodnie) na nową za jedyne dwadzieścia złotych. Jestem więc gotowy do dalszej
jazdy, co też czynię z mocnym postanowieniem łagodnej jazdy i oszczędzania
łańcucha.
|
jezioro Busznica |
Po krótkim epizodzie z drogą krajową numer 8, po której tiry
na wszelakich numerach zmierzają z Litwy lub na Litwę, zapuszczam się na bardzo
przyjemne szutry Puszczy Augustowskiej i przez Uroczysko Powstańce (bardzo
przyjemne miejsce na postój) docieram nad brzeg jeziora Busznica. Poniedziałek,
godziny około-południowe. Okrągłe jezioro, z którego wypływa strumyk. Znaczy
to, że jezioro zasilane jest jakimś podziemnym źródłem. Woda iście źródlana,
można by pić po zdezynfekowaniu promieniami UV. Słońce przyjemnie przygrzewa, pomost
nad jeziorem bywa już nieznośnie gorący. Lekki wiaterek, na niebie ani chmurki,
wokół bezdenna cisza, zieleń. W chłodnej wodzie studzi się łoś.
Łoś w miejscu najmniej spodziewanym. Przez cały czas
wydawało mi się, że jakaś kłoda tam sobie w wodzie pływa. Niestety zanim
założyłem teleobiektyw łoś już się nie prezentował w caŁOŚci. To taki mój
lokalny, chwilowy raj, w którym nie waham się spędzić całej godziny. To bardzo
długo jak na moje urlopowe standardy. Gdy wróciłem w to miejsce dwa dni później
by podelektować się samotną ciszą, było już ono oblegane przez opalające się
małżeństwo, któremu jako ciekawostkę napomknąłem o mojej przygodzie z łosiem.
Ale nie wyprzedzajmy faktów.
|
jak samo zdjęcia mówi: widok |
Skusiwszy się na obiad w lokalnej gastronomi w pobliskiej
wsi Danowskie, najedzony i wypoczęty pognałem w stronę Wigierskiego Parku
Narodowego. Na wstępie bardzo godny polecenia punkt widokowy w miejscowości Bryzgiel
na terenie kempingu Widok – nazwa zaiste adekwatna – na terenie prywatnym, ale
bezpłatnie udostępnionym turystom. Wszelkie późniejsze punkty widokowe (a było
ich co najmniej sześć, z czego niektóre miały nawet wieże widokowe) nie były w
staniu mu dorównać pięknem widoku. Miałem również to szczęście spotkać się oko
w oko z Wigierską Kolejką Wąskotorową, która akurat miała kurs i zatrzymała się
na stacji Bartny Dół by wypuścić pasażerów na piętnastominutowy spacer do
punktu widokowego. Przy stacji stragan z rozmaitymi miodami i ozdobnymi
świeczkami z pszczelego wosku, z których pierwsza lepsza z nich nie przetrwałaby
długo w moich sakwach. Zagaduje mnie człowiek około sześćdziesiątki, który nie
poszedł tak jak wszyscy do punktu widokowego. Pyta mnie skąd jestem, skąd jadę,
dokąd jadę, ile już przejechałem i podobne pytania. Okazuje się, że jest
Włochem, który od trzydziestu lat rok w rok przyjeżdża do Polski na wakacje.
Trochę dziwne, że akurat w takim miejscu zagadał do mnie piękną polszczyzną
Włoch, choć jeszcze dziwniejsze byłoby, gdyby to był Fin. Fin nigdy by nie
zagadał.
Mam ochotę jeszcze trochę zapuścić się wgłąb Parku, ląduję
więc na parkingu przed miejscowością Słupie, która wydaje się być raczej jakimś
ośrodkiem edukacji przyrodniczej. Dalej w stronę jeziora Sucharek Duży prowadzi
piękny asfalcie, ale jest zakaz wjazdu samochodów, motocykli oraz czegoś,
roweropodobnego – wychodzę jednak z założenia, że to coś przedstawione na
jednej trzeciej powierzchni znaku zakazu to raczej motorower a cały znak
sugeruje zakaz wstępu pojazdom o napędzie spalinowym. Sucharek Duży, czyli
jedno z wielu jezior dystroficznych, jakie znajdują się na terenie Parku.
Warto, podobnie jak widok na Zatokę Słupińską.
Niepomny wczorajszych doświadczeń udaję się na skróty na
północ – zielonym szlakiem pieszym, po którym na moje szczęście wiedzie również
trasa rowerowa. Na darmo szukam na mapie miejscowości Mostek, która jest jednym
z punktów orientacyjnych na drogowskazach. Bo jest to mostek, czyli drewniany
pomost nad objętymi ochroną ścisłą rozlewiskami Czarnej Hańczy wpadającej do
Jeziora Wigry. Udaje mi się nie utknąć w żadnym błocie i jeszcze o dość
przyzwoitej porze dotrzeć w okolice dyrekcji WPN położonej niecałe cztery
kilometry od Suwałk. Ale to nie polska stolica zimna jest moim celem, bo
jeszcze bliżej znajduje się ścieżka przyrodniczo-edukacyjna „Suchary”. Ciągle
mam w głowie zdjęcie jednego z nich autorstwa Pawła Fabijańskiego, zdobiącego
okładkę książki o Parkach Narodowych w Polsce. Chcę go odnaleźć, jak już parę
innych miejsc z jego zdjęć – takie trochę szalone hobby.
Na suchary jest już jednak trochę za późno, nie posiadając
żadnej dokładnej mapy jestem skazany na poruszanie się po wyboistych ścieżkach
i mam wrażenie, że nie prowadzą mnie tam, gdzie bym chciał. Zwijam się więc z
Parku Narodowego nie znalazłszy tego jedynego suchara i kieruję na północ mając
na oku nocleg na polu namiotowym nad jeziorem Szelment Wielki. Zapowiada się
obiecująco, bo w okolicy jest cały kompleks konferencyjno-wypoczynkowo włącznie
z wyciągiem narciarskim. Krótko przed zachodem słońca docieram w dość górzystą
okolicę, ale oprócz góry, po której zapewne w zimie się szusuje oraz kompleksu
budynków, które raczej nie służą turystom kwalifikowanym, nie widzę nic. Nie
jestem z nikim umówiony na żadną konferencję, więc zjeżdżam nad samo jezioro
ślimakowatą stromą drogą w dół, gdzie widzę, że coś się buduje. Celowo zwracam
na siebie uwagę ochroniarza podejrzanie wnikliwie oglądając niedokończone
kompleks budynków, w których chętnie bym się kimnął, i wyciskam z niego
informację gdzie dokładnie znajduje się pole namiotowe.
Przy rozbijaniu się z namiotem na dziko zawsze paraliżował
mnie strach przed dzikimi zwierzętami. Tego wieczoru zrozumiałem jednak, że
dzikich zwierząt nie trzeba się aż tak obawiać. Są gorsze rzeczy. Dość długo
czekałem na tak zwanym polu namiotowym połączonym z nieczynnym barem, plażą i
pomostem, aż ludzie rozejdą się do domów. Jednak tylko do momentu, gdy
zrozumiałem, że ten moment może dziś nie nastąpić. A zrozumiałem to, gdy paru
podchmielonych kolesiów w wieku późno-szkolnym dopiero co przyszło z grillem i
zapasem alkoholu. Bełkotliwe odgłosy, krzyki. A więc impreza się dopiero
zaczyna. Jest godzina dwudziesta pierwsza, strasznie powoli robi się tu ciemno.
Coraz mniej podoba mi się perspektywa rozbijania tu namiotu. Za jasno jest,
zobaczą mnie, choć w sumie to przecież już mnie widzą. Godzina dwudziesta
pierwsza trzydzieści. Rozglądam się po okolicy. Każde miejsce jest dobre, tylko
w każdym jest cholerne ryzyko konfrontacji z ludźmi narżniętymi i narąbanymi,
którym nie wiadomo co może do mózgów strzelić. Nawet jeśli uda się ich
przyjaźnie nastawić to i tak może to być bardzo nieprzespana noc. Godzina
dwudziesta druga. Jest już ciemnawo. Pakuję się z powrotem i wracam na asfalt.
Jestem nawet gotów szukać innego pola namiotowego (pięć kilometrów stąd jest na
mapie zaznaczone inne, potem następne za piętnaście kilometrów. Ewentualnie
preferuję pierwszą lepsza miejscówkę pod lasem z dala od ludzi.
Z bardzo niespodziewaną pomocą przychodzi mi na myśl owa
górka w wyciągiem narciarskim. Bez zbędnego wdawania się w szczegóły powiem
zatem, że znalazłszy cholernie stromy (ale zawsze to utwardzony) wjazd na
szczyt wepchałem rower resztkami sił i wśród zapadających ciemności rozbiłem
namiot na samym szczycie wyciągu narciarskiego na Górze Jesionowej (251 m n.p.m), lekko osłonięty
budynkiem technicznym przy górnej stacji wyciągu.
Dzień dziesiąty
(wtorek) – 15/07/2014
Zeszmacanie się –
ciąg dalszy. Suwalski Park Krajobrazowy – 50 (837) km
Bardzo szkoda, że poranek był pochmurny, bo wschód słońca
mógłby być z tego miejsca spektakularny. Tymczasem jest to moja druga z rzędu
noc bez prysznica. Mam wrażenie, że tej nocy specjalnie dobrze nie przespałem.
To chyba pogoda, jest strasznie duszno i nie czuję się najlepiej; lekko
sponiewierany się czuję, ale jak się okaże, nie przeszkodzi mi to w jeszcze
większym sponiewieraniu się.
|
Wodziłki - molenna |
|
zabudowania przy molennie |
Trudno mi wyobrazić sobie, w jaki sposób mógłbym bardziej
wnikliwie i dogłębnie objechać Suwalski Park Krajobrazowy. Osoby o słabych
nerwach prosimy o ominięcie tego akapitu lub o śledzenie przebiegu trasy na
mapie. Przyjechawszy od strony Jeleniewa przemknąłem przez Szurpiły i
zatrzymawszy się na spacerek pośród głazów rozrzuconych po łące w rezerwacie
Głazowisko Rutka skierowałem się do miejscowości Turtul, gdzie znajduje się dyrekcja
SPK oraz punkt widokowy. Zmachawszy się wejściem na ów punkt zmieniłem kierunek
na północny by dotrzeć szutrową drogą (poza szlakiem) do szlaku niebieskiego,
po czym skręcić na wschód i dojechać do Wodziłek (bardzo urokliwa molenna
staroobrzędowców w sąsiedztwie innych zabudowań gospodarczych w stylu retro),
skąd do Łopuchowa szlakiem czerwonym i dalej (przez Udziejek) go Gulbieniszek
bardzo widokową asfaltową trasą aż pod samą Górę Cisową. Na górę, zwaną suwalską
Fujijamą już wchodzę piechotą, bo bądź co bądź wnoszenie roweru po schodach nie
ma sensu. Widok jest o tyle rozległy o ile nie ograniczają go inne sąsiednie
górki. Jest natomiast na szczycie piekielnie gorąco i nie ma ani odrobiny
cienia. Jest za to wszędobylski krzyż. Z Gulbieniszek jadę na południe drogą
krajową aż do skrętu w prawo na pieszy szlak żółty, potem zaraz w lewo by nieznakowanym
szutrem dotrzeć do jeziora Szurpiły, nad którym mam okazję się schłodzić,
objechawszy przedtem cały jego wschodni brzeg.
Od północno wschodniego krańca
jeziora ruszam zielonym szlakiem na zachód i trzymam się tegoż szlaku bardzo,
aż za bardzo konsekwentnie, fatalnie przeoczywszy na mapie fakt, że szlak ten
przez półtora kilometra nie prowadzi po żadnej drodze. Funduję więc sobie pierwszorzędny
rowerowy horror najpierw po wąskiej pieszej ścieżce wzdłuż brzegu jeziora
Jegłówek, pełnej półmetrowych dziur niewiadomego pochodzenia, nad którymi
obładowany sakwami rower trzeba przenosić. Obecność jeziora nie ma żadnych
zalet, bo nie ma nawet zejścia do wody, a jedynie niemiłosierne chaszcze pełne
komarów i innego „owadztwa”. Potem z „nieskrywaną radością” ląduję na łące,
gdzie w pełnym słońcu mam „przyjemność” pchać rower głównie pod górkę, nie mając
już nadziei na ślad drogi, gdyż szlak jest po prostu znaczony na drzewach
gęstego lasku ograniczającego łąkę od wschodu. Niestety nie od południa.
Po
pokonaniu zielonego szlaku śmierci ląduję na chwilą na asfalcie w okolicach wsi
Udziejek (przez którą już raz dziś przejeżdżałem), i którą opuszczam tym razem
szlakiem czarnym w kierunku północnym. Mam zamiar po najkrótszej linii dotrzeć
na nocleg do wsi Smolniki. Jedzie się stosunkowo dobrze, aż do Kojla
(mianownik: Kojle), gdzie dochodzi szlak żółty oraz ścieżka dydaktyczna. Co
trzy szlaki to nie jeden. Niestety nie ma to przełożenia na jakość
przemieszczania się. A ta spada wraz ze wzrostem nachylenia drogi. Jest to
niestety nachylenie niekorzystne. Jakbym jechał w przeciwną stronę, czyli z
górki (i był na tyle głupi, żeby nie zejść z roweru) na 5% bym się zabił, na
15% połamał i na 50% poobdzierał. Gliniasto kamienista „droga” pełna jest wyrw
i kolein a jeszcze się nie chwaliłem, że od jakiegoś czasu mój rower hamuje
tylko przednim hamulcem.
Zje***y niemiłosiernie docieram w końcu do wsi Smolniki,
gdzie jest asfalt, jest piękny widok na Górę Cisową i niebo pełne kłębiących
się chmur burzowych. Są też turyści zmotoryzowani a co za tym idzie –
infrastruktura. Mam ochotę napić się zimnego piwa (ogólnie piwa, już nie musi
być zimne), ale obawiam się, że to jeszcze nie koniec jazdy na dziś, bo pole
namiotowe nad Jeziorem Czarnym, które sobie upatrzyłem i nawet przed wyjazdem
zweryfikowałem w Internecie, trochę przypomina mi Szelment Wielki i nie mam
zamiaru czekać tu do godziny dwudziestej pierwszej, żeby się przekonać czy/że
miałem rację. Wracam do baru, gdzie zamawiam kartacze i zjadam je na tyle
niespiesznie na ile pozwala mi moje wygłodnienie. O kartaczach właśnie
przeczytałem w Internecie, że podobnie jak ich militarne odpowiedniki mają
ogromną siłę rażenia smakiem i sytością, i
wspaniale
[…] zapychają żołądek i stanowią doskonałą zaprawę dla wszystkich tych, którzy
lubią łazić godzinami po bezdrożach. Pasuje jak ulał do mojego stanu.
Cztery kilometry dalej jest jezioro Hańcza, nad którego
północnym krańcem się zatrzymuję dość umęczony po kolejnych czterech
kilometrach męczącej szutrowej drogi. Jezioro jest samo w sobie rezerwatem, bo
to przecież najgłębsze jezioro w Polsce. Piaszczyste zejście do wody w tymże
miejscu jest podobnież ewenementem, bo cały pozostały brzeg jest wybitnie
kamienisty.
Okrążywszy jezioro Hańcza od wschodu odnajduję po nerwowych
poszukiwaniach reklamujące się gospodarstwo agroturystyczne Agroranczo w
Bachanowie (położone mniej więcej kilometr na południowy wschód od
miejscowości) , gdzie mogę rozbić namiot i wreszcie udać się pod prysznic.
Dzień jedenasty
(środa) 16/07/2014
Ku wolności. Puszcza
Augustowska – 91 (928) km
Rano czuję się bardzo wypoczęty, choć nieprzerwanie odczuwam
pewnego rodzaju wstręt do Suwalskiego Parku Krajobrazowego, dlatego planuję jak
najszybciej stąd uciec. Okazję ku temu daje wiodąca od miejscowości Turtul
zielona trasa rowerowa wiodąca w większości po niezbyt ruchliwych asfaltach,
dzięki której jeszcze przed południem goszczę w polskiej stolicy zimna.
Krajobraz powoli się wypłaszcza. Temperatura wynosi około dwudziestu pięciu
stopni, jak słyszę w radiu dobiegającym z saloniku prasowego przy
supermarkecie, w którym właśnie się obkupiłem jedzeniem jakbym nie jadł od
miesiąca.
Suwałki. Przez ich centrum przejeżdżają te same tiry, które
cisnęły się przez Augustów. Ale jakoś nie słyszy się w mediach o obwodnicy
Suwałk. Taka sprawiedliwość. Oprócz tego Suwałki będą mi się kojarzyły z
dziadkiem popylającym na rowerze przez samo centrum (mianowicie pod CH Suwałki
Plaza) w samych kąpielówkach.
Moje drugie podejście do Sucharów w Wigierskim Parku
Narodowym zaowocowało spotkaniem niemieckiego małżeństwa, do którego niczego
nie podejrzewając zagadałem po polsku, na co oni w następującej części rozmowy poinformowali
mnie po angielsku, że nie są w stanie pomóc mi w połapaniu się w skomplikowanej
topografii terenu, bo sami się zgubili, na co ja jąłem kontynuować naszą
rozmowę pół na pół po angielsku i niemiecku, gdyż akcent zdradził moich
rozmówców, ja zaś nie nawykły do mówienia w stu procentach po niemiecku
potrzebowałem czasu, żeby się rozkręcić. Oni jednak najwyraźniej nie załapali
mojej chwilowej dwujęzyczności i dalej nawijali po angielsku z niezmiennie
nie-angielskim akcentem. I tak coś czułem, że jeszcze ich spotkam. I
faktycznie. Przy kolejnym spotkaniu już zdążyli sprawę przemyśleć i dało się
porozmawiać po niemiecku. Co zaś do sucharów, nie wiem czy udało mi się znaleźć
ten konkretny widok, którego szukałem, czy też jakiś bardzo podobny, nie
zaprzeczę jednak, że po tej wizycie w parku narodowym czułem, że mam to, czego
szukałem.
Dalszą podróż odbywam w dobrym towarzystwie trasy R11, która
nie schodzi tu poniżej przyzwoitego poziomu nawierzchni. Przez Płociczno,
Bryzgiel, Monkinie, Danowskie (tu zaliczam mały rekreacyjny zjazd nad jezioro
Busznica, niestety, już nie tak odludne), Serski Las, Serwy, Sucha Rzeczka. Za
Suchą Rzeczką R11 skręca na zachód do Augustowa, mnie natomiast ciągnie na
wschód. Klimat pogranicza zaczyna podgrzewać placówka Straży Granicznej w
miejscowości Płaska, gdzie też widać bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturę
turystyczną. Ale dopiero dziesięć kilometrów dalej na wschód atmosfera robi się
nieco bardziej senna. Kościół w Mikaszówce, pierwszy kościół jaki widzę od
bardzo długiego czasu, pod nim bardzo dużo samochodów na śląskich tablicach. Koniec
wszystkich szlaków. Kończy się bądź zaczyna żółty, zielony i niebieski, oprócz
tego najwyraźniej kilka innych pomniejszych. Na drzewie wymalowano całą gamę
kolorowych kropek w białych otoczkach.
Popołudniem zajeżdżam na pole namiotowe nad jeziorem
Płaskim. Wbrew moim obawom nad jeziorem rezyduje tylko kilka w porywach do
kilkunastu osób i są to nie stanowiące zagrożenia osoby w wieku zdecydowanie
emerytalnym. Późno-popołudniowa kąpiel w bezodpływowym jeziorze, w którym mimo
to woda jest czysta jak na basenie, tylko nie chlorowana, piaszczysto żwirowe
dno. Spacer po okolicznym lesie, który ilością świerków coraz bardziej
przypomina tajgę, jeszcze jedna – wieczorna kąpiel w ciepłym jeziorze,
przenikliwie iglasty zapach
lasu, słońce nisko nad horyzontem. Jakby ktoś miał
wątpliwości: to jest właśnie ten moment, w którym mówi się: chwilo trwaj. Tutaj
wszystko jest prawdziwe i niezwykle intensywne. Noc w namiocie bardzo
niefortunnie usytuowanym na nierównym podłożu daję się we znaki. Ale wystarczy
na chwilę wyjść na nocny chłód i popatrzeć w niebo. Prawdziwe niebo, ciemne i
przepełnione gwiazdami. No i jak to w tajdze, komar nie odpuszcza, nie odpuszczają
natrętne muchy. Na polu namiotowym nie ma prysznica, nie ma WC, jest tylko
ręczna pompa, z której leci bardzo żelazista woda. Mimo to płacę szesnaście
złotych i wcale nie mam wrażenia, że to dużo. Miejsca, w których nie ma nic
mają coś, czego nie mają miejsca, w których wszystko jest. To jest jakaś magia
miejsca.
Człowiekowi, który tego wieczoru podjechał by zabrać śmieci
i pobrać opłaty, opowiadam o moim zamiarze udania się na Litwę. Opowiada mi o
nieco tajemnej drodze na Litwę, o wsi Budwieć, gdzie jadąc w kierunku północnym
za ostatnim gospodarstwem jest stary drewniany mostek nad rzeczką Marychą,
mostek, który wiedzie na Litwę. Jutro pojadę na Litwę –
ta myśl budzi we mnie to piękne uczucie, że w
tym momencie mój urlop już zupełnie wymyka się spod kontroli. Zaczyna się
wolność absolutna, z tego, co sobie zaplanowałem nie pozostało już nic, teraz
mogę jechać, gdzie chcę, gdzie w danej chwili przyjdzie mi do głowy. Przed
całkowitym zapuszczeniem się na Litwę powstrzymuje mnie tylko brak czasu, brak mapy
i brak litewskich pieniędzy.
Nie daleko nad jeziorem usytuowała się również oaza
rekolekcyjna. Oni tam sobie od czasu podśpiewują, panie na kempingu się
strasznie użalają na brak ciszy, a potem same gadają chyba do jedenastej, że w
końcu jestem zmuszony użyć zatyczek do uszu. Przyganiał kocioł garnkowi. Bo tu
powinna panować cisza. Od północnego krańca puszczy dzieli mnie prawie
dwadzieścia kilometrów, od południowego mniej więcej tyle samo. Jak na tajgę to
mało, jak na polskie warunki to sporo. Od zachodniego dzieli mnie prawie
czterdzieści, od wschodniego nawet nie wiem, bo moja mapa pokazuje granicę z Białorusią, za nią dalej
las i tymże kończy się mapa. Nie wiem, co jest dalej, ale za każdym spojrzeniem
wygląda bardziej kusząco. Są wprawdzie po drodze niewielkie osady nad
jeziorami. Jedynie trasa na północ ciągnie się przez kilkanaście kilometrów bez
żadnego kontaktu z cywilizacją. Tylko las, las i las. Zapytany przeze mnie
gospodarz pola namiotowego powiedział, że owa droga jest lepsza niż ta tu, nad
jezioro, dość zapiaszczona i gdzieniegdzie zalana. To w sumie jedyna droga.
Dzień dwunasty
(czwartek) – 17/07/2014
Kelner, moja zupa
jest ciepła! Litwa – 75 (1003) km
Po godzinie z hakiem wspomnianą drogą docieram dnia
następnego do miejscowości Giby, głownie po to, żeby „zstąpić” do sklepu
(dzikie tłumy ludzi, jakby to był jedyny sklep w zasięgu wielu kilometrów) i
kupić dwie butelki wody mineralnej. Tak wyposażony mogę stawić czoło Liwie.
Z Gib skręcam na wschód w kierunki wsi Zelwa (nie wiedzieć
czemu chodzi mi po głowie Zelda), gdzie znajduje się Izba Regionalna – Skansen
„Dawna wieś Zelwa”, a właściwie jedna zagroda, której zwiedzanie można zamówić
przez telefon. Asfalt się kończy, później jeszcze na chwilę zaczyna, potem
kończy. Przejechawszy przez Zelwę w nasilającym się upale (litewskie jeziora,
szykujcie się na moją wizytę) docieram do wsi Budwieć i, co muszę przyznać,
czuję się nieswojo, zupełnie jakby ludzie mieszkający w tej wsi mieli być jacyś
inni (w sensie: groźni tudzież nieprzewidywalni) przez swoją bliskość granicy. Taka
schiza. Za ostatnim gospodarstwem dość intuicyjnie skręcam w ścieżkę obwarowaną
napisem „teren prywatny” (wedle wczorajszej instrukcji: „nie przejmować się, że
prywatne podwórko”), zgodnie z oczekiwaniami szczeka na mnie pies, zjeżdżam w
dół i po chwili moim oczom ukazuje się mistyczny mostek, prawdziwe arcydzieło
sztuki improwizacji. Na wbite w dno rzeczki pale z poprzecznymi belkami dość
bezładnie ponarzucano deski. Z tego się nie strzela, cieszę się, że tak bezboleśnie
znalazłem się na Litwie. Przed mostkiem na drzewie przyklejona kartka, z której
napis wyblakł już wieki temu. Można sobie tylko wyobrazić.
Problem zaczyna się, gdy po kilkunastu minutach błądzenia i
prób wydostania się na jakąś konkretną drogę, wyjeżdżam na pas graniczny.
Polskie słupki zbijają z tropu. Przeoczyłem fakt, że rzekę Marychę
przekroczyłem w miejscu, gdzie nie stanowiła ona już granicy. Teraz próbuję się
wydostać z pasa granicznego i wcale nie jest to łatwe. Gdy wreszcie przychodzi
sukces, zaczyna się prawdziwy horror. Droga ciągnąca wzdłuż granicy po stronie
litewskiej to jedna wielka, szeroka piaskownica. Godziny około-południowe,
pchanie roweru z górki sprawia ból. Tak sobie wyobrażałem Syberię w miesiącach
letnich. Nawet porządnie na Litwę nie wjechałem a już mam dosyć. Jazdy na
południe muszę się wystrzegać, bo dość nieciekawie wyglądałoby spotkanie z litewską
strażą graniczną pilnującą granicy białoruskiej (niecałe sześć kilometrów
stąd), na wschodzie rozciągają się bagna objęte ochroną w rezerwacie o dość
upiornie brzmiącej nazwie Krakinio draustinis (tutaj zza kadru dobiega
złowieszczy śmiech), jedyna droga odbijająca na wschód wygląda jeszcze gorzej,
choć trudno było mi to sobie wcześniej wyobrazić. Coś, po czym nawet na
piechotę się nie idzie dobrze. Gdy docieram dość strategicznej drogi łączącej polskie
Berżniki z osadą Kauknoris, jestem już totalnie załamany. To droga, która z
pewnością pamięta czasy Mickiewicza. Jest na niej wszystko: kamienie, szuter,
piasek, glina. No i bardzo wydatny zjazd, na którym można sobie połamać to i
owo. To nie przeszkadza dwóm polskim samochodom i ciężarówce w osiąganiu
pokaźnych prędkości. Gdybym nie wiedział, że jestem na Litwie…
Również litewskie jeziora mnie nie powalają na kolana. Nad
jeziorem Duobelis jest wprawdzie bardzo przyjemne i puste pole biwakowe, to
jednak samo zejście do wody całkowicie zniechęca do kąpieli. Potem jeszcze dość
tajemniczy i niepokojący napis „Demesto! Afrikanis kiauliu maras. Visu
transporto priemoni ratu privalomosios dezinfekcijos vieta!” skutecznie napawa
lękiem. Rozumiem z niego aż trzy słowa; jedno za dużo. Wirus afrykańskiego
pomoru świń, o czym dowiaduję się po fakcie, bo litewskiego nie rozumiem ni w
ząb. Litwa najlepiej jak dotąd prezentuje się w okolicach dawnego przejścia
granicznego, przy dużym niebieskim napisie Lietuvos Republika. No, trochę
jestem tą wizytą rozczarowany, ale mimo to już pojawiła się wizja mojego
kolejnego urlopu.
Moje największe marzenie na tę chwilę spełnia się w lokalnym
barze w Gibach: litewskie bliny – placki ziemniaczane na ostro podawane z
kwaśną śmietaną. Wchodzą jak brykiety do pieca w zimowy wieczór. A ja wciąż
czuję niedosyt. Przez Pogorzelec, Wysoki Most i Czerwony Krzyż pedałuję znowu
nad jezioro Wigry, by w restauracji przy campingu Widok objadać się chłodnikiem
litewskim („proszę pani, ale dlaczego moja zupa jest ciepła?”) – wchodzi jak
benzyna do baku, oraz babką ziemniaczaną czyli zapiekanymi tartymi ziemniakami
z mięsem – wchodzą jak niechciany turysta w kadr…
Ktoś napisał, że sakwiarstwo uzależnia. Bo to taki rodzaj
wolności jest. Od siebie dodam jeszcze, że sakwiarze to jak rodzina,
pozdrawiają się uniesieniem lewej dłoni, jak kierowcy autobusów. Nie musisz
znać tego, kto mija cię z naprzeciwka. Sam fakt, że ma objuczony rower,
sprawia, że to „swój człowiek”. Jak wędrujący po górach witają się z każdym
nieznajomym. Pisałem swego czasu jak dwa lata wcześniej spotkałem we Włodawie
pana Włodka, jak się okazuje żywą legendę sakwiarstwo. Tego dnia spotkałem jego
znajomych, małżeństwo w wieku około pięćdziesiątki, i znowu to uczucie, że ten
świat jest tak mały. Oni ze względów zdrowotnych przerzucili się na motocykl,
ale ta pasja, to uzależnienie od przemieszczania się (panie doktorze, jestem
podróżoholikem) jest absolutnie nieuleczalne.
Dzień trzynasty
(piątek) – 18/07/2014
Spalony słońcem.
Jezioro Wigry i Rospuda ocalona – 33 (1036) km
Choć nie mam w rowerze licznika, skrupulatnie liczę
kilometry za pomocą mapy i linijki i wiem, że przekroczyłem magiczną liczbę
tysiąca kilometrów. Mimo, że kemping Widok do tanich nie należy, to jednak w
zamian standard jest naprawdę iście niemiecki (do tego stopnia, że teren jest
chroniony). Postanawiam więc połączyć ten fakt z przysługującą mi zniżką na
wynajem kajaku i spędzić ten dzień na jeziorze Wigry. Tak, chodziły za mną
kajaki przez ostatnie pół roku, teraz jest okazja.
Planuję dopłynąć do zespołu klasztornego w Wigrach, ale po niecałych
trzech godzinach jestem dopiero w połowie drogi. Na piechotę miałbym podobny
wynik. Droga powrotna nie jest już tak przyjemna, czy to za sprawą wiatru i
prądów, czy też może zmęczenia. Wyczerpany i spalony słońcem z radością dobijam
z powrotem do kempingu. Przynajmniej już mi kajak po głowie nie chodzi.
Nie zmienia to faktu, że kajak to chyba najlepszy środek do
delektowania się WPN. Bardzo dużo zatoczek, w których można się zaszyć wśród
trzcin i patrzeć na dno jeziora przez czystą wodę. Żyć nie umierać.
Dolina Rospudy to oaza ciszy bardzo kontrastująca z krajową
ósemką, którą po drodze przekraczałem we wsi Nowinka. Piątkowe popołudnie. Przy
drodze parking, sklep i ławki, na których niezmiennie siedzą tubylcy i piją
piwo. Kolumny rozpędzonych litewskich tirów, między którymi od czasu do czasu
znajdzie się jakiś polski samochód osobowy, hamują przed ostrym zakrętem.
Niezmiennie.
Nad Rospudą uroczysko Święte Miejsce. Kapliczka, której całe
wnętrze wyłożone jest świętymi obrazkami przyniesionymi tu przez ludzi. Miejsce
kultu jeszcze z czasów pogańskich. Drewniane rzeźby przy wejściu przedstawiają
sędziwą kobietę z krukiem na ramieniu oraz starego mężczyznę z brodą i wielkim
toporem. Rzeźby dość nowe. Trudno mi natomiast ocenić wiek krzyża stojącego
nieco z boku za kaplicą, ale jeśli jest dębowy, to być może, zgodnie z
tabliczką, jest to nawet trzynastowieczny oryginał, który postawili tu
nawróceni Jaćwingowie. Ponabijany drobnymi monetami niczym ćwiekami robi
niesamowite wrażenie. Późnym wieczorem nad pobliskie jezioro Jałowo przyjeżdża
na starym rowerze człowiek, kąpie się w jeziorze i odjeżdża. Taka jakby rytualna
kąpiel…
Szczerze mówiąc, nie bardzo chce mi się rozbijać namiot.
Leniwy jestem, a może chodzi o to, że tak ładnie przez cały dzień wysechł.
Najpierw więc czaję się na maleńkim, ale ogrodzonym pomoście wędkarskim nad
jeziorem Jałowo, potem przymierzam się do spania na stole pod wiatą
turystyczną, a w końcu godzinę po zachodzie słońca kończy się to wszystko
paniką i rozbijam namiot. Zimno się robi, rosa siada a komar tnie
niemiłosiernie. Od właściciela pola namiotowego (pole namiotowe typu naturalnego,
gdzie prąd i woda występują jedynie w rzecze), któremu nie opłaca się tu jechać
o tej porze, żeby skasować jedną osobę za jeden nocleg, dowiaduję się, że mogę
sobie jeszcze do tego ognisko rozpalić. No piękniej nie mogło być na koniec
tego urlopu.
Dzień czternasty
(sobota) – 19/07/2014
Powrót – 52 (1088) km
Tu mógłbym już skończyć swoją opowieść, bo niezbyt dobrze
pisze się o pięćdziesięcio-kilometrowej trasie, u której kresu jest dworzec kolejowy
w Ełku. O trasie, którą się przebywa nie z przyjemności podróżowania, ale z
konieczności dotarcia do celu. W Ełku bardzo syty obiad w restauracji Bryza i
zakupy w Biedronce, wszystko idzie zgodnie z planem. I przypomina mi się tylko
pewna scena z tegoż parkingu przy Biedronce, który odwiedziłem również cztery
miesiące później podczas powrotu znad Biebrzy. Oto wróciwszy z zakupów wyjmuję
z kieszeni klucze (dla bezpieczeństwa pasek z kluczami jest trwale przytroczony
do spodni), patrzę, i nie mam kluczy od roweru. Nie mam jak odpiąć roweru, mam
za to bilet na pociąg, który odjeżdża za pół godziny.
Ileż to rozmaitych wariantów może przybrać jedna i ta sama
podróż? Skręcenie na rozjeździe w prawo zamiast w lewo może zmienić wszystko.
Zgubienie kluczy może mieć skutki prawie tragiczne, ale może też pchnąć podróż
na zupełnie inne tory. Tego nigdy nie wiem i wolę się już nad tym więcej nie
zastanawiać. Just enjoy the journey.
A klucze od roweru leżą pod moimi stopami. Klucze do jednej
wielkiej podróży.