Podróż różni się od wycieczki
głównie tym, że wycieczka jest krótka, zazwyczaj jednodniowa. Jadąc na
wycieczkę turysta już na wstępie myśli o powrocie, ma go mniej lub bardziej
dokładnie zaplanowany. Podróżnik biletu powrotnego nie kupuje. Turysta jest nastawiony
na oficjalne atrakcje turystyczne, podczas gdy podróżnik na wszystko to, co
zastanie na miejscu; na klimat, na atmosferę, na nieprzewidywalność podróży.
Podróżnik musi być przekonany o wyjątkowości miejsca, do którego się udaje, w
przeciwnym razie jego podróż będzie tylko drogą tam i z powrotem. I jest
jeszcze wędrówka. W przeciwieństwie do poprzednich form, wędrówka nie ma celu,
jest celem sama w sobie.
Udaję się na coś, co w 10% jest wycieczką, w 30% wędrówką i w 60% podróżą. I dedykuję poniższą relację wszystkim, którzy uważają, że jestem walnięty. Tak, jestem
Udaję się na coś, co w 10% jest wycieczką, w 30% wędrówką i w 60% podróżą. I dedykuję poniższą relację wszystkim, którzy uważają, że jestem walnięty. Tak, jestem
Tu zaczyna się opowieść o podróży, którą
zatytułowałem:
Podlasie 2014. Prastary las i kraina błękitnych cerkwi.
O logistyczno-mentalnych przygotowaniach do podróży można przeczytać tutaj
Dzień zerowy (sobota)
– 5/07/2014
Prosimy zakręcić gaz.
Białystok.
Fala upałów bardzo szybko daje się we znaki. Wyjście na
zakupy w godzinach około-południowych kończy się lekkim zgrzaniem. Nie czuję
się dzisiaj dobrze, nie czuję się dobrze wybierając się na technicznie
ryzykownym rowerze w ten upał, nie czuję się dobrze z myślą o zaczynającej się
jutro wyprawie. Oswajam się z myślą o nocnej jeździe na rowerze. Wiem, w upał
się nie jeździ na długich dystansach. Wiem, rower przed taką wyprawą musi być
sprawny w stu procentach. Mój nie jest.
Zapewne mało kto ma dziś dobry dzień. Jest bardzo duszno.
Spragnieniu Bałtyku urlopowicze utknęli w gigantycznym korku na drodze
ekspresowej w kierunku Trójmiasta. Pół biedy, jeśli mają klimatyzację. Ja w
pociągu klimatyzacji nie mam, ale też nie stoję na autostradzie. Przeczytałem
dziś rano w Internecie, że alkohol w czasie upału jest szczególnie
niebezpieczny. Nie przeczytał tego człowiek leżący w pozycji bezlitośnie
horyzontalnej na ławce na stacji Gdańsk-Wrzeszcz, ani też człowiek leżący w
kolejowym rowie pod Morągiem.
Dzień pierwszy
(niedziela) – 06/07/2014
Strach ma dwa koła i
piszczy. Kraina Otwartych Okiennic – 101 km
No nie chcemy umierać. Ja nie chcę. W schronisku nie ma w
oknach zasłon. O piątej jest już na tyle jasno, żeby się obudzić i jeszcze do
szóstej podrzemać, bo w końcu cztery godziny snu to trochę mało by było.
Normalnie mam problemy, żeby wstać piętnaście
po siódmej, dzisiaj za piętnaście
siódma już jestem w trasie. Jadę przez Białystok w kierunku południowym. Jest
przyjemnie chłodno a na ulicach bardzo pusto.
| Cerkiew w Puchłach - Kraina Otwartych Okiennic |
Spodziewałem się dłużej błądzić po Białymstoku, ale jakoś
udaje mi się szybko wydostać na trasę
rowerową oznaczoną jako „Obwodnica Gminy Juchnowiec”, która na większości
długości jest drogą składającą się w połowie z asfaltu a w reszcie z zupełnie
nie nadającego się do jazdy pasa szutru po mojej prawej stronie. Mój rower
emituje z siebie całą symfonię przerażających dźwięków, choć wyprzedzając
lokalną wiejską babę na rowerze we wsi Wojszki zaczynam doceniać to, co mam.
Tylko że ona nie wybiera się w tysiąckilometrową podróż.
| Wieś Wojszki |
W dość sporej wsi Narew, gdzie właściwie kończy się Kraina
Otwartych Okiennic, bez trudu odnajduję bijącą po oczach błękitną cerkiew. Przy
studnia i kranik. Takie cudowne studnie znajdują się tu przy bardzo wielu
cerkwiach, choć rzadko się zdarza, że wystarczy po prostu odkręcić kranik. Gdyby
nie było to miejsce dość publiczne, to bym się tu normalnie wykąpał. Ale zawsze
to miła ochłoda.
| Cerkiew Św Jana Złotoustego |
Pole namiotowe nad zalewem Siemianówka (jedno z największych
sztucznych jezior w Polsce) jest z założenia darmowe i wyposażone w
sanitariaty. Początkowo nie jestem pod wrażeniem, bo kogo by zachwyciła
drewniana kabina prysznicowa z betonową posadzką, nie posiadająca ani śladu
haczyka, żeby sobie cokolwiek powiesić; gdzie na człowieka z wystającej u góry
rury leje się zimna woda. Jak z kranu. Zakładając, że jest się na tyle wysokim,
żeby sięgnąć do kurka. Dodam jeszcze fakt zgubienia po drodze jednego klapa. No
ale jeszcze niejedno człowiek w tej podróży zobaczy…
Namiot przychodzi mi rozbijać w deszczu, bo po takim upale
kłębowisko chmur burzowych zatrzymało się w bardzo bliskiej okolicy i daje o sobie
znać praktycznie cały czas. Ale dzięki specyficznej konstrukcji po rozbiciu
jest w namiocie sucho. Tego nie mogę powiedzieć o reszcie moich rzeczy.
Dzień drugi
(poniedziałek) – 07/07/2014
Na spotkanie z żubrem.
Białowieża – 74 (175) km
Na dzisiaj bardzo stanowczo zaplanowany przejazd przez
dzikie, ale udostępnione dla rowerzystów ostępy Puszczy Białowieskiej. Zaczyna
się dość niepokojąco, bo już od samego rana grzmi nad południowym horyzontem. W
zasadzie to błyskało się całą noc. Postanowiłem to jednak mieć gdzieś, dopóki nie
pada. A jak zacznie to się będę martwił. Okrążywszy zalew Siemianówka i
przejechawszy przez tak samo nazwaną wieś docieram do osady o swojsko brzmiącej
nazwie Babia Góra. Na pewno jest to góra, a przynajmniej rozpoznawalne wzniesienie.
Za wzniesieniem zatrzymuje mnie człowiek. W oczach przerażenie. Zastawia mi
rowerem drogę. Niech pan tam nie jedzie. Ale dlaczego? Wilki, panie, sześć
wilków, zaraz jak się w las wjeżdża. Ale co, głodne były? pytam głupio. Panie,
nie wiem, nie pytałem spotka pan ich to zapyta, odpowiada koleś chyba trochę
zbity z tropu. I tylko dwie kobiety mówią, żeby się nim nie przejmować i
jechać. Mnie, podobnie jak temu człowiekowi, włosy stają dęba, zakładam
teleobiektyw, tak, żebym w razie spotkania z wilkami mógł w przypadku ataku
panicznego strachu skoncentrować się na „strzelaniu” fotek a nie na uciekaniu.
Tak, boję się, chociaż nie słyszałem, żeby w Polsce wilki komukolwiek zrobiły
krzywdę.
Na południu nie przestaje grzmieć, na rozstaju dróg zagaduje
mnie wschodnim akcentem i składnią nadjeżdżający z lewej strony dziadek:
– Dokąd musi?
– Na Masiewo –
odpowiadam próbując wczuć się w styl mojego rozmówcy.
– To nie zastanawia
się, jedzie w prawo, jedzie cały czas szutrówką, nigdzie nie skręca, bo zajedzie
do Łukaszenki, a tego by nie chciał.
– No, nie chciał bym
tam zajechać – potwierdzam, choć może i bym chciał, ale legalnie, z wizą.
Gdy rozmowa schodzi na kwestię nadchodzącego opadu do
rozmowy zostaje zaangażowany pan Andrzej ze znajdującej się przy rozdrożu
zagrody i stwierdza, że z jednej strony można się schować pod świerkiem (bywali
tacy, co pod takim świerkiem przeczekali ulewę bez przemoknięcia (pomijając
kwestię piorunów), to jednak, jak próbuje sobie przypomnieć pan Andrzej, kiedy to było, co się na moich oczach przede
mną drzewo potężne, dąb, tak z niczego, bez wiatru nawet żadnego, na drogę
zwalił? Nic, tak sam z siebie, spróchniały musiał być już do reszty.
| Drzewo, które kazało mi nadłożyć 5 kilometrów |
| Na Carskiej Tropinie |
| Osada Topiło |
| Ekspozycja kolejki leśnej w Puszczy Białowieskiej |
| Restauracja Carska i jej słynne okna |
O, jak ja uwielbiam niejednoznaczne sformułowania.
Dość ciekawy jest również hotel położony przy restauracji.
Długo się zastanawiałem, gdzie ów hotel się znajduje, skoro cały budynek po
dawnej stacji kolejowej zajmuje gastronomia. Z zabudowań pozostawała jeszcze
wieża ciśnień. Okazało się, że pokoje są w luksusowych wagonach (oczywiście z
czasów carskich – ach co to były za czasy) stojących bardzo niedaleko stacji.
Tu również zainteresowały mnie okna.
| Cerkiew w Białowieży |
| Dyrekcja BPN |
Dzień trzeci (wtorek)
– 08/07/2014
Prawosławna pielgrzymka.
Uroczysko Koterka – 107 (282) km
Dzisiejszy dzień to tak naprawdę pielgrzymka – jadę bardzo
daleko na południe, żeby zobaczyć jedno tylko miejsce. Schowaną pod samą
białoruską granicą cerkiew na Uroczysku Koterka. Ktoś napisał, że jeśli chcemy
sobie wyobrazić klimat Świętej Góry Grabarki sprzed stu lat, powinniśmy
pojechać właśnie do Koterki. Zobaczyłem zdjęcia tego miejsca, zobaczyłem na
mapie jego lokalizację i powiedziałem sobie: jeśli tam nie pojadę, to nie będę
sobą. I nie żebym był jakiś wierzący ani tym bardziej prawosławny.
| Tak blisko białoruskiej granicy... |
Znajomość ta jednak nie zaowocowała kolejnym dokręceniem
pedału, mimo bardzo usilnych starań, ponieważ stojący do dyspozycji robotników
klucz nie mieścił się tam, gdzie trzeba. Tyle było zachodu, ale będę ich miło
wspominał.
W Kleszczelach spotykam w parku człowieka jadącego do Wilna.
Jedziemy na tym samym wózku – stwierdza. Ale pana wózek jest lepszy – mówię mu
i znowuż próbuję wydębić od człowieka odpowiedni klucz. On ma rower z
przyczepką, w sumie cztery koła. Można zmieścić dużo bagażu. Ale nie ma takiego
klucza, jaki bym chciał. Jest z Żor, a ja na potrzeby chwili znowu jestem z
Katowic; on jedzie z Siedlec, po odwiedzeniu Wilna ma zamiar przez Białoruś
pojechać do Krakowa. Trasa planowana na tysiąc osiemset kilometrów. Nie wie,
czy się zmieści w tym dystansie. Za dwieście pięćdziesiąt złotych załatwił
poprzez biuro podróży z Grodna wizę turystyczną. Poprzez konsulat załatwił też
mapy. Nie było łatwo, ale zawsze dobrze wiedzieć, że Białoruś jest osiągalna.
| wieś Zubacze |
Dzień czwarty (środa)
– 09/07/2014
Szlakiem
prawosławnych cerkwi . Kraina bez asfaltu – 88 (365) km
Spanie w agroturystyce ma poważne wady, których
doświadczyłem dopiero podczas tego urlopu. Jedną z nich jest oczywiście cena.
Ze stu dziewięćdziesięciu siedmiu złotych wydanych przez całe dwa tygodnie
urlopu na noclegi (w sumie czternaście noclegów) aż czterdzieści przypadało na
jedną noc w agroturystyce. Kolejna wada to telewizor. Trudno jest w takiej
sytuacji pójść spać o normalnej godzinie. Jeszcze trudniej później wstać
dostatecznie wcześnie, żeby sobie móc jeszcze z rana trochę popedałować w chłodzie.
I ostatnia wada. Zlokalizowanie i zabicie komarów w namiocie zajmuje nie więcej
niż kilka minut. A pokoju to może trwać nawet pół nocy. Taka zabawa w kotka i
myszkę.
| święta woda |
| Cerkiew w Grabarce |
| Sękacz |
| Droga z kamieni polnych rozwidla się. Trudny wybór... |
Później tego dnia leżąc w namiocie pomyślałem sobie, że to
właśnie jest ta mityczna Białoruś, na którą może kiedyś pojadę. To te
niekończące się rozjeżdżone szutrowe drogi, przyjazne tylko dla traktorów i samochodów
terenowych, ale niestraszne tubylcom w ich Ładach czy Zastawach. To właśnie ta
kraina bez asfaltu. To właśnie jest Białoruś, bo w tych okolicach więcej
Białorusinów mieszka niż Polaków. To, że mówią po Polsku, nic nie znaczy.
Pan Stefan (http://nadbuhom.pl/art_0060.html) to człowiek
prosty ale z pasją. Hodować strusie to nic. Długo zastanawiałem się gdzie on na
tej całej farmie strusi mieszka. Otóż mieszka w drewnianej chałupie krytej
strzechą, do której wejście wygląda iście skansenowo. Białoruska prostota,
staropolska gościnność. Otrzymawszy pouczenie, aby w nocy uważać z latarką, bo
może się jej światło źle strusiowi skojarzyć (np. z oczami jakiegoś drapieżnika)
i jednym kopnięciem rozwali płot, wziąłem się za rozbijanie namiotu kilka
metrów od skromnego ogrodzenia, za którym spacerowały sobie te z leksza
śmiesznawe ptaki.
Dzień piąty
(czwartek) – 10/07/2014
Śladami polskiego
orientu. Kruszyniany – 73 (438) km
| Cerkiew w Łosince |
Następnego dnia mam zamiar dotrzeć do kolebki polskich
Tatarów. Kruszyniany, Krynki, Bohoniki. Trasa jest generalnie nudna jak flaki z
olejem, może to przez ten asfalt, którego niemal panicznie boję się opuścić. Dziś
nie ma żadnych skrótów. To znaczy: są, ale chyba się nie skuszę. Prawie z
narażeniem życia jadę po sześciokilometrowym odcinku wąskiej i ruchliwej drogi
wojewódzkiej numer 685 do Narwi. Kuraszewo – cerkiew w remoncie. Tyniewicze
Duże – cerkiew w remoncie. Łosinka – cerkiew po remoncie. Pierwsza drewniana
cerkiew, która nie jest niebieska tudzież zielona. Jest kremowa. I nie jest to
przypadek. Kolejna cerkiew i chyba jedna z ostatnich na mojej trasie – w
Michałowie – podobnie kremowa i wyposażona w złoty dach. Ostatnia cerkiew w
Gródku murowana i ze złotym dachem. Czym dalej tym bardziej na bogato. I kończy
się kraina błękitnych cerkwi.
| Cerkiew w Michałowie |
Mając do dyspozycji dużo czasu (dochodzi osiemnasta) idę
zjeść do Tatarskiej Jurty. Tatarska Jurta znana jest z tego, że odwiedził ją
sam książę Karol. Przy czym książę Karol nie odwiedził jej sam, bo przyjechał z
całą świtą. Sam, bo bez towarzystwa, odwiedziłem ją ja. Tatarska Jurta znana
jest więc z tego, że odwiedziłem ją sam ja. Oprócz noclegu, na który najbliższe
wolne terminy (jak przypadkiem usłyszałem) są w sierpniu, jest coś jakby
restauracja serwująca tatarskie specjały. Jestem bardzo wygłodzony, więc
zamawiam dobrze się zapowiadające Jeczpoczmaki. Nie mija kilka minut (czas na
odgrzanie w mikrofalówce; w przeciwnym razie czekałbym co najmniej pół godziny)
a dwa olbrzymie pierogi z różnymi przystawkami lądują przede mną na stole.
Pierogi wykonane z ciasta francuskiego smakują trochę drożdżówką. Wewnątrz
galeria smaków: ryż, mięso mielone, cebula, czosnek, marchewka, grzyby i bardzo
dużo curry, bo ciągle muszę popijać herbatą na zimno. Już po jednym czuję, że
kolejny będzie wyzwaniem. To jest genialne, do tego ceny jak za normalne
jedzenie, czytaj: schabowy z ziemniakami i surówką w średniej klasy jadłodajni.
Tylko schabowym z ziemniakami jeszcze nigdy się tak nie najadłem.
Sama w sobie jurta jest okrągłym namiotem, jakie Tatarzy
rozbijali na stepach. Takaż jurta znajduje się również na miejscu; miejsce
bardzo przytulne, w pełni wyposażone, choć wątpię, żeby pozwolono mi tam
przenocować. Jurta ma raczej charakter ekspozycyjny. Przed zagrodą słup z kierunkowskazami:
granica państwa: 5 km,
Wilno: 349 km,
Mekka 5504 km,
Antarktyda: 14633 km.
Do Mekki mój rower raczej by już nie pociągnął, ale Wilno – jak najbardziej.
| Mizar w Kruszynianach |
Dzień szósty (piątek)
– 11/07/2014
Kraina bez mapy – 100
(538) km
| Mostowlany |
| Taka mała przydrożna abstrakcja |
| Droga z kategorii: marzenie. Jest asfalt i nie ma ruchu. |
| Wiejskie klimaty - Jaczno |
Na pierwszy rzut oka niepozorna gimnazjalistka upatruje we mnie swoją
ofiarę i podczas rozpalania ogniska zaczyna opowiadać mi o wszystkim-wszystkim,
jednak zbacza na obszar zoologii, ze szczególnym zamiłowaniem do paleozoologii.
Opowiada mi więc o wymarłych gatunkach zwierząt i o tym, które chciała by w
przyszłości „odtworzyć”, rzuca łacińskimi nazwami, ciekawostkami, danymi. Nie
wydaje się jednak przejmować potencjalnymi skutkami introdukcji niektórych
gatunków do ekosystemu. Korzystam z tej chodzącej encyklopedii, żeby uzupełnić
swoją wiedzę na temat dzikich zwierząt, które potencjalnie mogę spotkać. Nie
wiem, ile normalnie musiałbym spędzić w książkach, żeby dowiedzieć się na
przykład, że drapieżnikom w nocy oczy świecą się na zielono a roślinożercom na
czerwono, a tu tylko pytam i w odpowiedzi mam cały referat wygłoszony z
prędkością karabinu maszynowego – nawet z odpowiedziami na pytania, których nie
zadałem.
Ale też przychodzi moment, w którym trzeba wziąć gripexa i
iść spać, bo jako się wcześniej napisało, nie tylko alkohol trzeba umieć pić.
Dzień siódmy (sobota)
– 12/07/2014
Jeż i Jeżynka.
Biebrzański Park Narodowy – 70 (608) km
Na wieść o mającym wiać z północnego wschodu wietrze
zmieniam plany i postanawiam jechać na południowy zachód równolegle do
przebiegu Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Trasa R65 jest tu
bardzo przyjemna: gładki asfalt ze znikomą ilością samochodów. Korzystam z
wiatru w plecy i dobrej pogody zaledwie przez pół godziny. Potem zaczyna padać
a pedał od roweru, który już od kilku dni nie dawał żadnych niepokojących
znaków poza niemiłosiernym trzeszczeniem jak w starym wiejskim rowerze (ten
dźwięk już zawsze będzie mi się kojarzył z tym urlopem), znowu zaczyna się
luzować. Nie wspomnę już o katarze, na który po bolącym gardle czas musiał
nadejść. Zatrzymuję się na przystanku i wchodzę do gry: wóz albo przewóz.
Rozkręcam pedał, skromnymi już zapasami papieru toaletowego czyszczę całość i
ponownie skręcam. Jak nie skręcę, to pięćdziesiąt kilometrów stąd mogę wsiąść w
pociąg do domu.
Tak, mam kryzys. Deszcz, przeziębienie, dysfunkcjonalny
rower, bliskość stacji kolejowej. Jest ciężko nie pokusić się o powrót. Ale
jakoś są przy drodze zadaszone przystanki, nie pada cały dzień a pedał udaje
się złożyć a ten poprzestaje na skrzypieniu. I tak mi właściwie dość nudnie
leci ten dzień: jechanie, suszenie się na przystanku, tudzież przeczekiwanie
pod drzewem lub parasolką, jechanie dalej i tak w kółko. Za Sztabinem, we wsi
Jaminy zjeżdżam z trasy R65 na Podlaski Szlak Bociani, niechcący mijam zjazd do
podobno przepięknej wsi Jagłowo i ląduje w bardzo swojsko brzmiącym Kopytkowie.
Na krótko zakładam suchą koszulkę, którą przyniósł mi gospodarz
– nazwijmy go Jeżem i do tego bohaterem dnia – bo po co mi sucha koszulka.
Ubieram z powrotem mokrą, żeby szybciej wyschła. Jak wiadomo, żołnierz suszy
ubranie na sobie. Deszcz przestaje padać, pogoda robi się wręcz ładna (to
znaczy: nie pada) więc zostawiam rower i idę do miasta, a miasto to Goniądz się
nazywa i ma prawie dwa tysiące mieszkańców. Bardzo szybko trafiam do Szkolnego
Schroniska Młodzieżowego i załapuję się na nocleg. Jedno ale: muszę wrócić po
rower i zdążyć zanim panie skończą sprzątać po poprzedniej grupie.
Dzień ósmy
(niedziela) – 13/07/2014
Po zdrożach i bezdrożach.
Gdzieś w okolicach Biebrzańskiego PN – 94 (702) km
Jak dziś pamiętam, że była to niedziela, bo jak się umawiałem z panią od schroniska na oddanie kluczy to wspominała, że muszę się wyrobić przed którąś godziną, bo chce zdążyć na mszę. Ja zaś po rozmowie z bratem poprzedniego dnia jestem bardzo podbudowany nadchodzącą poprawą pogody, choć wcale jej na niebie nie widzę. Jadę więc w kierunku Osowca, ale od północnej strony Biebrzy, zaliczywszy po drodze dość wysoka wieżę widokową. Jedyne co z niej zapamiętałem to tonącą we mgle zieloną biebrzańską „sawannę”, oraz fakt, że było zimno, wiał wiatr i zgubiłem rękawiczki. Za wsią Osowiec, pół kilometra przed Białogrądami, skręcam w prawo na zieloną trasę rowerową, a chwilę potem na rozjeździe odbijam lekko w prawo, w drogę, po której wprawdzie nie wiedzie trasa rowerowa, ale która jest zaznaczona jako droga większej rangi, jakości, szerokości czy czego tam jeszcze i do tego lepiej się prezentuje wizualnie. Jest to jednak jedno z najdłuższych sześciu kilometrów, jakie zrobiłem rowerem, a już zwłaszcza, że jest po deszczu. Ale ten pusty, przesycony wiszącą w powietrzu wilgocią las, do którego lada chwile wedrą się promienie słońca… Bezcenne. A więc drodzy rowerzyści-sakwiarze: jeśli zależy wam na czasie, weźcie pod uwagę drogę krajową numer 65. Jeśli wolicie przygodę, zapraszamy na skróty.
Jak dziś pamiętam, że była to niedziela, bo jak się umawiałem z panią od schroniska na oddanie kluczy to wspominała, że muszę się wyrobić przed którąś godziną, bo chce zdążyć na mszę. Ja zaś po rozmowie z bratem poprzedniego dnia jestem bardzo podbudowany nadchodzącą poprawą pogody, choć wcale jej na niebie nie widzę. Jadę więc w kierunku Osowca, ale od północnej strony Biebrzy, zaliczywszy po drodze dość wysoka wieżę widokową. Jedyne co z niej zapamiętałem to tonącą we mgle zieloną biebrzańską „sawannę”, oraz fakt, że było zimno, wiał wiatr i zgubiłem rękawiczki. Za wsią Osowiec, pół kilometra przed Białogrądami, skręcam w prawo na zieloną trasę rowerową, a chwilę potem na rozjeździe odbijam lekko w prawo, w drogę, po której wprawdzie nie wiedzie trasa rowerowa, ale która jest zaznaczona jako droga większej rangi, jakości, szerokości czy czego tam jeszcze i do tego lepiej się prezentuje wizualnie. Jest to jednak jedno z najdłuższych sześciu kilometrów, jakie zrobiłem rowerem, a już zwłaszcza, że jest po deszczu. Ale ten pusty, przesycony wiszącą w powietrzu wilgocią las, do którego lada chwile wedrą się promienie słońca… Bezcenne. A więc drodzy rowerzyści-sakwiarze: jeśli zależy wam na czasie, weźcie pod uwagę drogę krajową numer 65. Jeśli wolicie przygodę, zapraszamy na skróty.
| To też jest R11 |
| Gdzieś bardzo po drodze i na bardzo zadupiu |
We wsi Gabowe Grądy (niemalże po drodze) znajduje się
molenna staroobrzędowców, pod którą się zatrzymuję raczej tylko dlatego, że
mogę przy okazji troszkę odpocząć. Molenna to taki kościół wyznawców bardziej
radykalnego odłamu prawosławia, których to wyznawców jest w Polsce tylko około
tysiąca. Świątynia w Gabowych Grądach to żółto-zgniło-brązowa drewniana budowla
o znikomych walorach wizualnych. W pewnym sensie słuszna koncepcja, bo to
świątynia a nie manifestacja przepychu.
Dzień dziewiąty
(poniedziałek) – 14/07/2014
Coming back to life. Wigierski
Park Narodowy – 85 (787) km
Jest poniedziałek, czyli ten błogosławiony dzień tygodnia, w
którym w tak błogosławionym miejscu jak Augustów otwarte są wszelkiego rodzaju
serwisy rowerowe. Na jeden z nich nakierowała mnie bardzo pomocna pani w
informacji turystycznej. W serwisie bez zbędnego wnikania w kwestię
wyciągniętego łańcucha wymieniono mi korbę (która służyła mi zaledwie dwa
tygodnie) na nową za jedyne dwadzieścia złotych. Jestem więc gotowy do dalszej
jazdy, co też czynię z mocnym postanowieniem łagodnej jazdy i oszczędzania
łańcucha.
| jezioro Busznica |
Łoś w miejscu najmniej spodziewanym. Przez cały czas
wydawało mi się, że jakaś kłoda tam sobie w wodzie pływa. Niestety zanim
założyłem teleobiektyw łoś już się nie prezentował w caŁOŚci. To taki mój
lokalny, chwilowy raj, w którym nie waham się spędzić całej godziny. To bardzo
długo jak na moje urlopowe standardy. Gdy wróciłem w to miejsce dwa dni później
by podelektować się samotną ciszą, było już ono oblegane przez opalające się
małżeństwo, któremu jako ciekawostkę napomknąłem o mojej przygodzie z łosiem.
Ale nie wyprzedzajmy faktów.
| jak samo zdjęcia mówi: widok |
Na suchary jest już jednak trochę za późno, nie posiadając
żadnej dokładnej mapy jestem skazany na poruszanie się po wyboistych ścieżkach
i mam wrażenie, że nie prowadzą mnie tam, gdzie bym chciał. Zwijam się więc z
Parku Narodowego nie znalazłszy tego jedynego suchara i kieruję na północ mając
na oku nocleg na polu namiotowym nad jeziorem Szelment Wielki. Zapowiada się
obiecująco, bo w okolicy jest cały kompleks konferencyjno-wypoczynkowo włącznie
z wyciągiem narciarskim. Krótko przed zachodem słońca docieram w dość górzystą
okolicę, ale oprócz góry, po której zapewne w zimie się szusuje oraz kompleksu
budynków, które raczej nie służą turystom kwalifikowanym, nie widzę nic. Nie
jestem z nikim umówiony na żadną konferencję, więc zjeżdżam nad samo jezioro
ślimakowatą stromą drogą w dół, gdzie widzę, że coś się buduje. Celowo zwracam
na siebie uwagę ochroniarza podejrzanie wnikliwie oglądając niedokończone
kompleks budynków, w których chętnie bym się kimnął, i wyciskam z niego
informację gdzie dokładnie znajduje się pole namiotowe.
Przy rozbijaniu się z namiotem na dziko zawsze paraliżował
mnie strach przed dzikimi zwierzętami. Tego wieczoru zrozumiałem jednak, że
dzikich zwierząt nie trzeba się aż tak obawiać. Są gorsze rzeczy. Dość długo
czekałem na tak zwanym polu namiotowym połączonym z nieczynnym barem, plażą i
pomostem, aż ludzie rozejdą się do domów. Jednak tylko do momentu, gdy
zrozumiałem, że ten moment może dziś nie nastąpić. A zrozumiałem to, gdy paru
podchmielonych kolesiów w wieku późno-szkolnym dopiero co przyszło z grillem i
zapasem alkoholu. Bełkotliwe odgłosy, krzyki. A więc impreza się dopiero
zaczyna. Jest godzina dwudziesta pierwsza, strasznie powoli robi się tu ciemno.
Coraz mniej podoba mi się perspektywa rozbijania tu namiotu. Za jasno jest,
zobaczą mnie, choć w sumie to przecież już mnie widzą. Godzina dwudziesta
pierwsza trzydzieści. Rozglądam się po okolicy. Każde miejsce jest dobre, tylko
w każdym jest cholerne ryzyko konfrontacji z ludźmi narżniętymi i narąbanymi,
którym nie wiadomo co może do mózgów strzelić. Nawet jeśli uda się ich
przyjaźnie nastawić to i tak może to być bardzo nieprzespana noc. Godzina
dwudziesta druga. Jest już ciemnawo. Pakuję się z powrotem i wracam na asfalt.
Jestem nawet gotów szukać innego pola namiotowego (pięć kilometrów stąd jest na
mapie zaznaczone inne, potem następne za piętnaście kilometrów. Ewentualnie
preferuję pierwszą lepsza miejscówkę pod lasem z dala od ludzi.
Dzień dziesiąty
(wtorek) – 15/07/2014
Bardzo szkoda, że poranek był pochmurny, bo wschód słońca
mógłby być z tego miejsca spektakularny. Tymczasem jest to moja druga z rzędu
noc bez prysznica. Mam wrażenie, że tej nocy specjalnie dobrze nie przespałem.
To chyba pogoda, jest strasznie duszno i nie czuję się najlepiej; lekko
sponiewierany się czuję, ale jak się okaże, nie przeszkodzi mi to w jeszcze
większym sponiewieraniu się.
| Wodziłki - molenna |
| zabudowania przy molennie |
Od północno wschodniego krańca jeziora ruszam zielonym szlakiem na zachód i trzymam się tegoż szlaku bardzo, aż za bardzo konsekwentnie, fatalnie przeoczywszy na mapie fakt, że szlak ten przez półtora kilometra nie prowadzi po żadnej drodze. Funduję więc sobie pierwszorzędny rowerowy horror najpierw po wąskiej pieszej ścieżce wzdłuż brzegu jeziora Jegłówek, pełnej półmetrowych dziur niewiadomego pochodzenia, nad którymi obładowany sakwami rower trzeba przenosić. Obecność jeziora nie ma żadnych zalet, bo nie ma nawet zejścia do wody, a jedynie niemiłosierne chaszcze pełne komarów i innego „owadztwa”. Potem z „nieskrywaną radością” ląduję na łące, gdzie w pełnym słońcu mam „przyjemność” pchać rower głównie pod górkę, nie mając już nadziei na ślad drogi, gdyż szlak jest po prostu znaczony na drzewach gęstego lasku ograniczającego łąkę od wschodu. Niestety nie od południa.
Cztery kilometry dalej jest jezioro Hańcza, nad którego
północnym krańcem się zatrzymuję dość umęczony po kolejnych czterech
kilometrach męczącej szutrowej drogi. Jezioro jest samo w sobie rezerwatem, bo
to przecież najgłębsze jezioro w Polsce. Piaszczyste zejście do wody w tymże
miejscu jest podobnież ewenementem, bo cały pozostały brzeg jest wybitnie
kamienisty.
Okrążywszy jezioro Hańcza od wschodu odnajduję po nerwowych
poszukiwaniach reklamujące się gospodarstwo agroturystyczne Agroranczo w
Bachanowie (położone mniej więcej kilometr na południowy wschód od
miejscowości) , gdzie mogę rozbić namiot i wreszcie udać się pod prysznic.
Dzień jedenasty
(środa) 16/07/2014
Ku wolności. Puszcza
Augustowska – 91 (928) km
Rano czuję się bardzo wypoczęty, choć nieprzerwanie odczuwam
pewnego rodzaju wstręt do Suwalskiego Parku Krajobrazowego, dlatego planuję jak
najszybciej stąd uciec. Okazję ku temu daje wiodąca od miejscowości Turtul
zielona trasa rowerowa wiodąca w większości po niezbyt ruchliwych asfaltach,
dzięki której jeszcze przed południem goszczę w polskiej stolicy zimna.
Krajobraz powoli się wypłaszcza. Temperatura wynosi około dwudziestu pięciu
stopni, jak słyszę w radiu dobiegającym z saloniku prasowego przy
supermarkecie, w którym właśnie się obkupiłem jedzeniem jakbym nie jadł od
miesiąca.
Suwałki. Przez ich centrum przejeżdżają te same tiry, które
cisnęły się przez Augustów. Ale jakoś nie słyszy się w mediach o obwodnicy
Suwałk. Taka sprawiedliwość. Oprócz tego Suwałki będą mi się kojarzyły z
dziadkiem popylającym na rowerze przez samo centrum (mianowicie pod CH Suwałki
Plaza) w samych kąpielówkach.
Moje drugie podejście do Sucharów w Wigierskim Parku
Narodowym zaowocowało spotkaniem niemieckiego małżeństwa, do którego niczego
nie podejrzewając zagadałem po polsku, na co oni w następującej części rozmowy poinformowali
mnie po angielsku, że nie są w stanie pomóc mi w połapaniu się w skomplikowanej
topografii terenu, bo sami się zgubili, na co ja jąłem kontynuować naszą
rozmowę pół na pół po angielsku i niemiecku, gdyż akcent zdradził moich
rozmówców, ja zaś nie nawykły do mówienia w stu procentach po niemiecku
potrzebowałem czasu, żeby się rozkręcić. Oni jednak najwyraźniej nie załapali
mojej chwilowej dwujęzyczności i dalej nawijali po angielsku z niezmiennie
nie-angielskim akcentem. I tak coś czułem, że jeszcze ich spotkam. I
faktycznie. Przy kolejnym spotkaniu już zdążyli sprawę przemyśleć i dało się
porozmawiać po niemiecku. Co zaś do sucharów, nie wiem czy udało mi się znaleźć
ten konkretny widok, którego szukałem, czy też jakiś bardzo podobny, nie
zaprzeczę jednak, że po tej wizycie w parku narodowym czułem, że mam to, czego
szukałem.
Popołudniem zajeżdżam na pole namiotowe nad jeziorem
Płaskim. Wbrew moim obawom nad jeziorem rezyduje tylko kilka w porywach do
kilkunastu osób i są to nie stanowiące zagrożenia osoby w wieku zdecydowanie
emerytalnym. Późno-popołudniowa kąpiel w bezodpływowym jeziorze, w którym mimo
to woda jest czysta jak na basenie, tylko nie chlorowana, piaszczysto żwirowe
dno. Spacer po okolicznym lesie, który ilością świerków coraz bardziej
przypomina tajgę, jeszcze jedna – wieczorna kąpiel w ciepłym jeziorze,
przenikliwie iglasty zapach
lasu, słońce nisko nad horyzontem. Jakby ktoś miał wątpliwości: to jest właśnie ten moment, w którym mówi się: chwilo trwaj. Tutaj wszystko jest prawdziwe i niezwykle intensywne. Noc w namiocie bardzo niefortunnie usytuowanym na nierównym podłożu daję się we znaki. Ale wystarczy na chwilę wyjść na nocny chłód i popatrzeć w niebo. Prawdziwe niebo, ciemne i przepełnione gwiazdami. No i jak to w tajdze, komar nie odpuszcza, nie odpuszczają natrętne muchy. Na polu namiotowym nie ma prysznica, nie ma WC, jest tylko ręczna pompa, z której leci bardzo żelazista woda. Mimo to płacę szesnaście złotych i wcale nie mam wrażenia, że to dużo. Miejsca, w których nie ma nic mają coś, czego nie mają miejsca, w których wszystko jest. To jest jakaś magia miejsca.
Człowiekowi, który tego wieczoru podjechał by zabrać śmieci
i pobrać opłaty, opowiadam o moim zamiarze udania się na Litwę. Opowiada mi o
nieco tajemnej drodze na Litwę, o wsi Budwieć, gdzie jadąc w kierunku północnym
za ostatnim gospodarstwem jest stary drewniany mostek nad rzeczką Marychą,
mostek, który wiedzie na Litwę. Jutro pojadę na Litwę – ta myśl budzi we mnie to piękne uczucie, że w
tym momencie mój urlop już zupełnie wymyka się spod kontroli. Zaczyna się
wolność absolutna, z tego, co sobie zaplanowałem nie pozostało już nic, teraz
mogę jechać, gdzie chcę, gdzie w danej chwili przyjdzie mi do głowy. Przed
całkowitym zapuszczeniem się na Litwę powstrzymuje mnie tylko brak czasu, brak mapy
i brak litewskich pieniędzy.
Nie daleko nad jeziorem usytuowała się również oaza
rekolekcyjna. Oni tam sobie od czasu podśpiewują, panie na kempingu się
strasznie użalają na brak ciszy, a potem same gadają chyba do jedenastej, że w
końcu jestem zmuszony użyć zatyczek do uszu. Przyganiał kocioł garnkowi. Bo tu
powinna panować cisza. Od północnego krańca puszczy dzieli mnie prawie
dwadzieścia kilometrów, od południowego mniej więcej tyle samo. Jak na tajgę to
mało, jak na polskie warunki to sporo. Od zachodniego dzieli mnie prawie
czterdzieści, od wschodniego nawet nie wiem, bo moja mapa pokazuje granicę z Białorusią, za nią dalej
las i tymże kończy się mapa. Nie wiem, co jest dalej, ale za każdym spojrzeniem
wygląda bardziej kusząco. Są wprawdzie po drodze niewielkie osady nad
jeziorami. Jedynie trasa na północ ciągnie się przez kilkanaście kilometrów bez
żadnego kontaktu z cywilizacją. Tylko las, las i las. Zapytany przeze mnie
gospodarz pola namiotowego powiedział, że owa droga jest lepsza niż ta tu, nad
jezioro, dość zapiaszczona i gdzieniegdzie zalana. To w sumie jedyna droga.
Dzień dwunasty
(czwartek) – 17/07/2014
Kelner, moja zupa
jest ciepła! Litwa – 75 (1003) km
Po godzinie z hakiem wspomnianą drogą docieram dnia
następnego do miejscowości Giby, głownie po to, żeby „zstąpić” do sklepu
(dzikie tłumy ludzi, jakby to był jedyny sklep w zasięgu wielu kilometrów) i
kupić dwie butelki wody mineralnej. Tak wyposażony mogę stawić czoło Liwie.
Z Gib skręcam na wschód w kierunki wsi Zelwa (nie wiedzieć
czemu chodzi mi po głowie Zelda), gdzie znajduje się Izba Regionalna – Skansen
„Dawna wieś Zelwa”, a właściwie jedna zagroda, której zwiedzanie można zamówić
przez telefon. Asfalt się kończy, później jeszcze na chwilę zaczyna, potem
kończy. Przejechawszy przez Zelwę w nasilającym się upale (litewskie jeziora,
szykujcie się na moją wizytę) docieram do wsi Budwieć i, co muszę przyznać,
czuję się nieswojo, zupełnie jakby ludzie mieszkający w tej wsi mieli być jacyś
inni (w sensie: groźni tudzież nieprzewidywalni) przez swoją bliskość granicy. Taka
schiza. Za ostatnim gospodarstwem dość intuicyjnie skręcam w ścieżkę obwarowaną
napisem „teren prywatny” (wedle wczorajszej instrukcji: „nie przejmować się, że
prywatne podwórko”), zgodnie z oczekiwaniami szczeka na mnie pies, zjeżdżam w
dół i po chwili moim oczom ukazuje się mistyczny mostek, prawdziwe arcydzieło
sztuki improwizacji. Na wbite w dno rzeczki pale z poprzecznymi belkami dość
bezładnie ponarzucano deski. Z tego się nie strzela, cieszę się, że tak bezboleśnie
znalazłem się na Litwie. Przed mostkiem na drzewie przyklejona kartka, z której
napis wyblakł już wieki temu. Można sobie tylko wyobrazić.
Problem zaczyna się, gdy po kilkunastu minutach błądzenia i
prób wydostania się na jakąś konkretną drogę, wyjeżdżam na pas graniczny.
Polskie słupki zbijają z tropu. Przeoczyłem fakt, że rzekę Marychę
przekroczyłem w miejscu, gdzie nie stanowiła ona już granicy. Teraz próbuję się
wydostać z pasa granicznego i wcale nie jest to łatwe. Gdy wreszcie przychodzi
sukces, zaczyna się prawdziwy horror. Droga ciągnąca wzdłuż granicy po stronie
litewskiej to jedna wielka, szeroka piaskownica. Godziny około-południowe,
pchanie roweru z górki sprawia ból. Tak sobie wyobrażałem Syberię w miesiącach
letnich. Nawet porządnie na Litwę nie wjechałem a już mam dosyć. Jazdy na
południe muszę się wystrzegać, bo dość nieciekawie wyglądałoby spotkanie z litewską
strażą graniczną pilnującą granicy białoruskiej (niecałe sześć kilometrów
stąd), na wschodzie rozciągają się bagna objęte ochroną w rezerwacie o dość
upiornie brzmiącej nazwie Krakinio draustinis (tutaj zza kadru dobiega
złowieszczy śmiech), jedyna droga odbijająca na wschód wygląda jeszcze gorzej,
choć trudno było mi to sobie wcześniej wyobrazić. Coś, po czym nawet na
piechotę się nie idzie dobrze. Gdy docieram dość strategicznej drogi łączącej polskie
Berżniki z osadą Kauknoris, jestem już totalnie załamany. To droga, która z
pewnością pamięta czasy Mickiewicza. Jest na niej wszystko: kamienie, szuter,
piasek, glina. No i bardzo wydatny zjazd, na którym można sobie połamać to i
owo. To nie przeszkadza dwóm polskim samochodom i ciężarówce w osiąganiu
pokaźnych prędkości. Gdybym nie wiedział, że jestem na Litwie…
Również litewskie jeziora mnie nie powalają na kolana. Nad
jeziorem Duobelis jest wprawdzie bardzo przyjemne i puste pole biwakowe, to
jednak samo zejście do wody całkowicie zniechęca do kąpieli. Potem jeszcze dość
tajemniczy i niepokojący napis „Demesto! Afrikanis kiauliu maras. Visu
transporto priemoni ratu privalomosios dezinfekcijos vieta!” skutecznie napawa
lękiem. Rozumiem z niego aż trzy słowa; jedno za dużo. Wirus afrykańskiego
pomoru świń, o czym dowiaduję się po fakcie, bo litewskiego nie rozumiem ni w
ząb. Litwa najlepiej jak dotąd prezentuje się w okolicach dawnego przejścia
granicznego, przy dużym niebieskim napisie Lietuvos Republika. No, trochę
jestem tą wizytą rozczarowany, ale mimo to już pojawiła się wizja mojego
kolejnego urlopu.
Moje największe marzenie na tę chwilę spełnia się w lokalnym
barze w Gibach: litewskie bliny – placki ziemniaczane na ostro podawane z
kwaśną śmietaną. Wchodzą jak brykiety do pieca w zimowy wieczór. A ja wciąż
czuję niedosyt. Przez Pogorzelec, Wysoki Most i Czerwony Krzyż pedałuję znowu
nad jezioro Wigry, by w restauracji przy campingu Widok objadać się chłodnikiem
litewskim („proszę pani, ale dlaczego moja zupa jest ciepła?”) – wchodzi jak
benzyna do baku, oraz babką ziemniaczaną czyli zapiekanymi tartymi ziemniakami
z mięsem – wchodzą jak niechciany turysta w kadr…
Ktoś napisał, że sakwiarstwo uzależnia. Bo to taki rodzaj
wolności jest. Od siebie dodam jeszcze, że sakwiarze to jak rodzina,
pozdrawiają się uniesieniem lewej dłoni, jak kierowcy autobusów. Nie musisz
znać tego, kto mija cię z naprzeciwka. Sam fakt, że ma objuczony rower,
sprawia, że to „swój człowiek”. Jak wędrujący po górach witają się z każdym
nieznajomym. Pisałem swego czasu jak dwa lata wcześniej spotkałem we Włodawie
pana Włodka, jak się okazuje żywą legendę sakwiarstwo. Tego dnia spotkałem jego
znajomych, małżeństwo w wieku około pięćdziesiątki, i znowu to uczucie, że ten
świat jest tak mały. Oni ze względów zdrowotnych przerzucili się na motocykl,
ale ta pasja, to uzależnienie od przemieszczania się (panie doktorze, jestem
podróżoholikem) jest absolutnie nieuleczalne.
Dzień trzynasty
(piątek) – 18/07/2014
Spalony słońcem.
Jezioro Wigry i Rospuda ocalona – 33 (1036) km
Planuję dopłynąć do zespołu klasztornego w Wigrach, ale po niecałych
trzech godzinach jestem dopiero w połowie drogi. Na piechotę miałbym podobny
wynik. Droga powrotna nie jest już tak przyjemna, czy to za sprawą wiatru i
prądów, czy też może zmęczenia. Wyczerpany i spalony słońcem z radością dobijam
z powrotem do kempingu. Przynajmniej już mi kajak po głowie nie chodzi.
Nie zmienia to faktu, że kajak to chyba najlepszy środek do
delektowania się WPN. Bardzo dużo zatoczek, w których można się zaszyć wśród
trzcin i patrzeć na dno jeziora przez czystą wodę. Żyć nie umierać.
Dolina Rospudy to oaza ciszy bardzo kontrastująca z krajową
ósemką, którą po drodze przekraczałem we wsi Nowinka. Piątkowe popołudnie. Przy
drodze parking, sklep i ławki, na których niezmiennie siedzą tubylcy i piją
piwo. Kolumny rozpędzonych litewskich tirów, między którymi od czasu do czasu
znajdzie się jakiś polski samochód osobowy, hamują przed ostrym zakrętem.
Niezmiennie.
Dzień czternasty
(sobota) – 19/07/2014
Powrót – 52 (1088) km
Tu mógłbym już skończyć swoją opowieść, bo niezbyt dobrze
pisze się o pięćdziesięcio-kilometrowej trasie, u której kresu jest dworzec kolejowy
w Ełku. O trasie, którą się przebywa nie z przyjemności podróżowania, ale z
konieczności dotarcia do celu. W Ełku bardzo syty obiad w restauracji Bryza i
zakupy w Biedronce, wszystko idzie zgodnie z planem. I przypomina mi się tylko
pewna scena z tegoż parkingu przy Biedronce, który odwiedziłem również cztery
miesiące później podczas powrotu znad Biebrzy. Oto wróciwszy z zakupów wyjmuję
z kieszeni klucze (dla bezpieczeństwa pasek z kluczami jest trwale przytroczony
do spodni), patrzę, i nie mam kluczy od roweru. Nie mam jak odpiąć roweru, mam
za to bilet na pociąg, który odjeżdża za pół godziny.
Ileż to rozmaitych wariantów może przybrać jedna i ta sama
podróż? Skręcenie na rozjeździe w prawo zamiast w lewo może zmienić wszystko.
Zgubienie kluczy może mieć skutki prawie tragiczne, ale może też pchnąć podróż
na zupełnie inne tory. Tego nigdy nie wiem i wolę się już nad tym więcej nie
zastanawiać. Just enjoy the journey.
A klucze od roweru leżą pod moimi stopami. Klucze do jednej
wielkiej podróży.
to jest wersja testowa, która być może zostanie wzbogacona zdjęciami. Proszę o zgłaszanie błędów / literówek :)
OdpowiedzUsuń