Bardzo chciałbym polecieć na Islandię. To nie był mój pomysł, ten pomysł padł niezależnie ode mnie, ale ja nim zostałem zarażony. Ale padł z głowy pewnej osoby - i oznacza to, że realizacja jest tylko kwestią czasu. A mój udział zależy tylko od mojej determinacji i odwagi. Tak, boję się, bo to nie autokarowa wycieczka, lecz trekking, czyli poruszanie się ze wszystkim, co jest potrzebne do życia, na plecach.
I co się teraz dzieje w mojej głowie? Otóż zapewne to samo działo się w głowach tych, którzy za komuny jeździli bo Bułgarii, którzy w latach dziewięćdziesiątych jeździli do Egiptu, którzy teraz latają na Karaiby. Ale na mnie Karaiby nie robią wrażenia. Nie robią wrażenia Egipt, Tunezja, Teneryfa, Kreta. Jak słyszę po raz wtóry "Fuertewentura", dostaję mdłości. Tam sobie może polecieć każdy*. A gdy pomyślę o Islandii, w mojej głowie zaczyna kiełkować niezwykle perfidne uczucie wyższości nad innymi. Tak, takie bardzo chamskie i sadystycznie egoistyczne uczucie. Bo na Islandię nie jeździ się po to, żeby sobie wrzucać sweetfotki z antycznymi ruinami, palmami i wielbłądami. Bo na Islandii bywa zimno nawet w lecie. Tam się jedzie żeby doświadczać. Podobno jednym z takich doświadczeń jest to, że żadna kurtka nie jest nieprzemakalna. Czyli doświadczać przygody (czyli wszystkiego tego, co się może przytrafić, a nie da się przewidzieć).
No i też jedzie się po to, żeby kolegów/koleżanki z pracy skręciło z zazdrości.
Potworem jestem, wiem ;)
* no, nie tak znowu każdy, ale większość z moich znajomych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz