Gdyby nie mój znajomy, nigdy w życiu bym się na
ten koncert nie wybrał. Nie wiedziałbym o jego istnieniu. Koncert muzyki
filmowej w wykonaniu Filharmonii Bałtyckiej. Jestem fanem muzyki filmowej. Potem
zdałem sobie sprawę, że znam co najmniej sześciu kompozytorów takiej muzyki: Howard
Shore (muzyka do Władcy Pierścieni), Harry Gregson (Królestwo Niebieskie), Hans
Zimmer (za dużo by wymieniać), Lorne Balfe (Assasin’s Creed – nie ważne, że to
gra komputerowa), Trevor Morris (Wikingowie), Klaus Badelt (Piraci z Karaibów).
Potem doszło jeszcze kilku: Ennio Morricone, Goran Bregović i Wojciech Kilar – od
tego ostatniego niestety nic nie kojarzę.
Koncert zapowiadał się zatem jak wielkie święto, w końcu
wydanie stówki na bilet trzeba odpowiednio celebrować. Nie wiem, co mnie
wzięło, normalnie nie chce mi się iść do kina za dwadzieścia zeta a tu nagle
filharmonia. Zew kultury się normalnie budzi w człowieku.
Może i jestem malkontentem, ale pierwsza część mnie
rozczarowała. Znane mi aż nadto dobrze motywy z Władcy Pierścieni już jako
drugi utwór – nawrzucane jak warzywa do kebaba. Mięso – jest.
Pomidor – jest. Ogórek – jest… No to zaliczone i jedziemy dalej. Nie mam nic do
orkiestry, tylko się zastanawiam, kto to tak kretyńsko poskładał. Żadnego wyczucia, żadnej wewnętrznej fabuły.
No ale jako się rzekło, jestem pewnie malkontentem.
Część druga była nieporównywalnie lepsza. W ostatnim utworze
przed bisem miałem przyjemność usłyszeć wgniatający w fotel motyw przewodni
Piratów z Karaibów. Niestety do utworów drugiej części koncertu głosu podkładał
mąż mojej sąsiadki od lewej. Zawsze myślałem, że w filharmonii się nie
rozmawia, tylko słucha. Byłem w błędzie. Nie wiem, jak zaporowa musi być cena
biletu, żeby wyeliminować buraka. Próbowałem bulwę wykopać wzrokiem, ale ta
durna istota w ogóle nie rozumiała o co mi chodzi. Nie obyło się bez odebrania
telefonu ( – Nie mogę teraz rozmawiać, jestem w filharmonii, oddzwonię jak
wrócę). W rezultacie jednym uchem słuchałem muzyki, ale drugie było już
uprzedzone, że zaraz usłyszy jakieś natrętne poszeptywanie SZY SZY SZY SZY SZY.
Tak, jestem przeczulony a do tego za mało asertywny.
Na koniec koncertu sąsiadka moja na znak aprobaty zaczęła z
siebie wydawać jakieś zawodzące pohukiwania. Jak na jakimś średniowiecznym jarmarku po występie
wędrownych grajków. W tym momencie stwierdziłem, że można się już tylko śmiać. A teraz bardzo mocno czuję, że aż tak na bakier z kulturą jeszcze nie
jestem.