sobota, 31 stycznia 2015

Filharmonia



Gdyby nie mój znajomy, nigdy w życiu bym się na ten koncert nie wybrał. Nie wiedziałbym o jego istnieniu. Koncert muzyki filmowej w wykonaniu Filharmonii Bałtyckiej. Jestem fanem muzyki filmowej. Potem zdałem sobie sprawę, że znam co najmniej sześciu kompozytorów takiej muzyki: Howard Shore (muzyka do Władcy Pierścieni), Harry Gregson (Królestwo Niebieskie), Hans Zimmer (za dużo by wymieniać), Lorne Balfe (Assasin’s Creed – nie ważne, że to gra komputerowa), Trevor Morris (Wikingowie), Klaus Badelt (Piraci z Karaibów). Potem doszło jeszcze kilku: Ennio Morricone, Goran Bregović i Wojciech Kilar – od tego ostatniego niestety nic nie kojarzę.

Koncert zapowiadał się zatem jak wielkie święto, w końcu wydanie stówki na bilet trzeba odpowiednio celebrować. Nie wiem, co mnie wzięło, normalnie nie chce mi się iść do kina za dwadzieścia zeta a tu nagle filharmonia. Zew kultury się normalnie budzi w człowieku.

Może i jestem malkontentem, ale pierwsza część mnie rozczarowała. Znane mi aż nadto dobrze motywy z Władcy Pierścieni już jako drugi utwór – nawrzucane jak warzywa do kebaba. Mięso – jest. Pomidor – jest. Ogórek – jest… No to zaliczone i jedziemy dalej. Nie mam nic do orkiestry, tylko się zastanawiam, kto to tak kretyńsko poskładał.  Żadnego wyczucia, żadnej wewnętrznej fabuły. No ale jako się rzekło, jestem pewnie malkontentem.

Część druga była nieporównywalnie lepsza. W ostatnim utworze przed bisem miałem przyjemność usłyszeć wgniatający w fotel motyw przewodni Piratów z Karaibów. Niestety do utworów drugiej części koncertu głosu podkładał mąż mojej sąsiadki od lewej. Zawsze myślałem, że w filharmonii się nie rozmawia, tylko słucha. Byłem w błędzie. Nie wiem, jak zaporowa musi być cena biletu, żeby wyeliminować buraka. Próbowałem bulwę wykopać wzrokiem, ale ta durna istota w ogóle nie rozumiała o co mi chodzi. Nie obyło się bez odebrania telefonu ( – Nie mogę teraz rozmawiać, jestem w filharmonii, oddzwonię jak wrócę). W rezultacie jednym uchem słuchałem muzyki, ale drugie było już uprzedzone, że zaraz usłyszy jakieś natrętne poszeptywanie SZY SZY SZY SZY SZY. Tak, jestem przeczulony a do tego za mało asertywny.

Na koniec koncertu sąsiadka moja na znak aprobaty zaczęła z siebie wydawać jakieś zawodzące pohukiwania. Jak na jakimś średniowiecznym jarmarku po występie wędrownych grajków. W tym momencie stwierdziłem, że można się już tylko śmiać. A teraz bardzo mocno czuję, że aż tak na bakier z kulturą jeszcze nie jestem.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz