Parę dni temu graliśmy na przerwie w pracy w jakiś internetowy quiz, w którym trzeba było odpowiadać na bardzo rozmaite pytania. W jednym z nich padło pytanie o stolicę jakiegoś afrykańskiego kraju. Nie pamiętam nawet jakiego, pamiętam tylko, że na wpół automatycznie i bez zastanowienia wypaliłem. I ku mojemu zdziwieniu to była prawidłowa odpowiedź. Chwila konsternacji i pytanie jednej z koleżanek z pracy: skąd ty to wiesz? Powiedziałem, że z geografii, ale to nie była prawda. Ja się stolic wszystkich krajów świata nauczyłem zanim jeszcze poszedłem do szkoły.
I zaraz potem uderzyła mnie jedna myśl. Zastanowiło mnie, skąd wziął się mój pociąg do podróży. Bo chyba nie z samego faktu, że w dzieciństwie spędzałem niezliczone godziny studiując atlas geograficzny z czasów szkolnych mamy. Skąd mi się wzięło akurat na studiowanie atlasu geograficznego i pewnej książki, w której opisane były wszystkie kraje świata, od czasu do czasu ilustrowane czarno-białymi fotografiami? Czy aż tak fascynował mnie globus, którym namiętnie kręciłem, po czym przykładałem palec i czekałem, w którym miejscu się zatrzyma? Nad morzem czy nad lądem. Oczywiście na półkuli północnej było mniejsze ryzyko wpadnięcia do wody. Aż zepsułem globus, co było jednym z większych stresów mojego wczesnego dzieciństwa. Zupełnie zresztą niepotrzebnym, bo mama po prostu skleiła.
W domu było bardzo dużo książek. Cała stara rzeźbiona drewniana szafa i jeszcze jedna biblioteczka. A ja akurat chciałem atlas. Potem dostałem od dziadka jeszcze jeden atlas, już znacznie dokładniejszy, który umożliwiał mi podróże po Syberii i Saharze. Nie odkryję tajemnicy, jeśli powiem, że najbardziej pociągały mnie obszary, gdzie nie było nic. Ta sama zależność miała zastosowanie do wielkiej mapy Polski (jakieś metr na metr), która od kiedy sięgam pamięcią wisiała w pokoju. Najbardziej pożądane były wschodnie rubieże, a to, co było za wschodnią granicą, to już w ogóle był szał. Pustka i tylko gdzieniegdzie jakaś wioska, rzeczka, jezioro, bagno. Gdzieniegdzie droga, ale to właśnie brak dróg stanowił o "atrakcyjności" danego regionu.
Można by powiedzieć, że napędzała mnie ciekawość. Ale przecież nie sama ciekawość, bo z ciekawości to mój brat rozkręcał rozmaite urządzenia, głównie elektryczne, dzięki czemu został informatykiem. Mnie natomiast takie coś nie kręciło. Być może po tym globusie bałem się, że nie uda mi się skręcić z powrotem do kupy. W sumie bardziej wolałem konstruować. Najlepiej z klocków lego. Ale również na papierze. Na papierze lubiłem głównie kopiować. Przerysowywałem zwłaszcza mapy, a już "najzwłaszczej" mapy małych krajów. Była więc cała kolekcja: Gibraltar, Andora, Monako, San Marino, (nie było Watykanu, bo był zbyt nudny), Liechtenstein, Luksemburg... Oprócz tego kopiowałem jeszcze znaczki pocztowe (w powiększeniu) i banknoty, ale na szczęście na tyle niedokładnie, że nikt nie poszedł za to siedzieć. Z większych przedsięwzięć, zacząłem przerysowywać mapę całej Polski. Zapału starczyło tylko na Wybrzeże.
W tym wszystkim chodziło najpewniej o to, że bardzo wcześnie
zrozumiałem, że mapa nie
jest zwykłym obrazkiem, lecz pomniejszonym odwzorowaniem realnego
świata. A w dzieciństwie pokonywaliśmy dwa razy do roku (tam i z
powrotem) drogę przez pół Polski - na wakacje do babci. I ja tę trasę niemal za każdym razem śledziłem na mapie. Pod każdym
skrawkiem papieru kryło się coś tajemniczego, co bardzo chciałem
zobaczyć. A gdy do gry włączy się ciekawość, nie powstrzyma mnie już nic. To tylko kwestia czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz