Różnego rodzaju święta (w tym momencie już jedyne spotkania rodzinne)
mają to do siebie, że da się wyciągnąć z rodziców nieco ciekawych
opowieści.
Gdy Lech Sobieszek został zatrzymany za działalność w Solidarności pracował w Gdańskim Siarkopolu. To było koło roku 1980. Tu się nie ma co więcej rozpisywać, bo wszystko co wiem, jest na Wikipedii. W sumie trochę wstyd, że Wikipedia wie w tej kwestii więcej ode mnie. Nie podaje jednak z wiadomych względów, że mieszkał nie dalej niż kilometr od miejsca, w którym ja mieszkam obecnie. Ponieważ Wikipedia jeszcze nie wie, gdzie ja mieszkam, a przynajmniej nie nadąża. Zatrzymany i przesłuchiwany, jako członków rodziny podał rodziców oraz młodsze siostry Urszulę i Elżbietę. O najmłodszej "zapomniał".
Anna Sobieszek pracowała w tym czasie w Katowicach w Okręgowym Sądzie Pracy i Ubezpieczeń Społecznych jako kierownik sekretariatu. Ale jako kierownik właśnie tylko do czasu. Pewne informacje bardzo łatwo było zweryfikować. Gdy Lech się ukrywał, jego najmłodsza siostra kursowała sobie tam i z powrotem nocnymi pociągami typu kuszetka między Gdańskiem a Katowicami, gdyż jako pracownik administracyjny płaciła na PKP jakieś śmieszne pieniądze. Może to dlatego wykazuje chyba większe zrozumienie dla mojego wożenia się niż tata, który generalnie jest bardziej typem podróżnika. Ja najwyraźniej jestem ich sprytnym połączeniem. W wieku około 23 lat przeprowadziła się za pracą na odległość około 250 kilometrów od domu rodzinnego - do Katowic.
Mama woziła się pod pretekstem albo i nie pretekstem odwiedzana bratanka i dwóch bratanic, które to dzieci przez kilka lat bardziej ojca nie miały niż miały, bo się wujek najpierw ukrywał a potem wyemigrował. Nigdy wcześniej nie wspominała mi, że woziła też różne inne rzeczy. Choć wspominała czy nawet pokazywała swoje zdjęcie za biurkiem Lecha Wałęsy. Pewnie dlatego mi nie wymawia, że się włóczę po niebezpiecznych (w jej opinii) miejscach i robię tam (czasami też sobie) zdjęcia. Nie wymawia, po prostu się martwi.
Kurtkę miała czerwoną, charakterystyczną, a jak się ją obróciło do wierzchu to była niebieska. Wewnątrz rękawa była zamykana na suwak podłużna kieszeń. Tego dnia materiałów niestety nie udało się wydrukować na czas, więc podać miał je po drodze podstawiony człowiek. Mama wsiadała w Gdańsku Oliwie, ów człowiek musiał zatem pojawić się we Wrzeszczu a bardziej prawdopodobnie na Gdańsku Głównym. O to już nie pytałem, bo by się mama zorientowała, że chyba mam zamiar coś na ten temat pisać. Wysiadła więc mama na umówionej stacji, a tam podchodzi do niej człowiek (też nie wiem w jakim wieku, ale sądząc po dalszym przebiegu opowieści raczej młody) i z pewnej odległości mówi cicho "Chodź tu", po czym jak już są bardzo blisko, obejmuje ją, obraca tyłem do pociągu i wkłada rękę pod bluzkę. Przez chwilę myślałem, że będzie thriller erotyczny. Więcej szczegółów zostało mi niestety oszczędzone, choć też nie wiem, czy i na ile były; ale raczej tak, bo jak odgrywać scenę pożegnania to od razu na całego, byle bez zbytniego rzucania się w oczy. No i trzeba w tym czasie dokonać przeładunku.
Mama wraca do pociągu. A tu niespodzianka. Konduktor mówi, że "pani nie w tym wagonie jedzie". Znaczy, że wszystko obserwował. Tak to przynajmniej interpretuje mama, bo ja w tym widzę służbową skrupulatność. Udaje się więc do właściwego wagonu. Tam ma miejscówkę w przedziale zaraz na przodzie wagonu; za ścianą znajduje się pomieszczenie służbowe opiekującego się wagonem konduktora. I w tym momencie zaczyna się sytuacja, w której osoby o słabym sercu dostają migotania przedsionków. Nie wiem o której godzinie jakaś (jak to mama określiła) "baba" przychodzi do konduktora i zaczyna nadawać, że zginęła jej jakaś torba czy torebka. Nie wiadomo jaka i z jaką zawartością, ale owa kobieta jest bardzo natarczywa i domaga się wezwania policji, a tak w sumie to właściwie milicji. Nie wiadomo jakimi pobudkami kieruje się konduktor i czy on też obserwował pożegnanie na dworcu, czy też może wie, że tu się po prostu szmugluje papier. W każdym razie Stwórca nie poskąpił mu asertywności: "Proszę pani jak się wozi w torbie złoto, diamenty czy nie wiadomo co to się takie rzeczy przy dupie trzyma albo się kładzie pod głowę." To już było powiedziane tonem dość ostrym, ale mama widzi już siebie jak przy najbliższym hamowaniu wyrzuca przez okno kurtkę wraz z całą zawartością. Co, że zimno. Jak przyjdzie milicja to będą każdego rewidować. Zawał. Kobieta nie odpuszcza i jest jeszcze bardziej bezczelna, ale konduktor nie daje się zaszantażować. "Ja tu nie będę milicji wzywał bo ja tu NIE CHCĘ mieć w pociągu milicji". Jest ostro, naprawdę ostro. Z tym, że kierownik pociągu ma tu ostatnie słowo. Nie ma telefonów komórkowych.
Rano zaraz po opuszczeniu dworca mama idzie do kościoła, gdzie wkłada ładunek do jakiejś skrzyni czy Bóg wie gdzie. Pozbyć się, nie iść z tym do domu. Bardzo słusznie, nigdy nie wiesz, kogo zastaniesz w wynajmowanym mieszkaniu na poddaszu. Wszystkie trzy wymienione lokalizacje są bardzo blisko siebie, można je zaliczyć w dwadzieścia minut. Dopiero następnego dnia idzie do proboszcza parafii mariackiej w Katowicach poinformować o wszystkim. Ówczesny proboszcz to Damian Zimoń (ta to ma znajomości) - udzielał moim rodzicom ślubu. Swój człowiek - jeden z niewielu w KK.
Piszę to, bo mamie należy się pamięć. Zwłaszcza, że czas płynie szybko i łatwo jest zapomnieć albo nawet nie zdążyć się dowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz