poniedziałek, 9 czerwca 2014

Urwisko - wyprawa do krainy bogów.

Poszedłem na urwisko. I odważyłem się zrobić ten jeden krok do przodu...

Urwisko -  marsz na orientację, druga edycja - zemsta szalonego zielarza, trasa TTT - wyprawa do krainy bogów; dystans: 19 km w linii prostej; limit czasowy: 8 godzin.
mapa: 1:25000 czyli 1 cm to 250 metrów, aktualność mapy - lata 70; czyli mapa pokazuje sytuację sprzed 40 lat. Nie bardzo nam to ułatwia zadanie, ale na tym polega też cała zabawa.

Zespół: Strzał w kolano
Skład: Marta z Olsztyna; Ja z Gdańska



Jak tam wrażenia?

Etap I - rywalizacja


To mój pierwszy nocny marsz na orientację. Zaczynamy o dziewiętnastej i mamy jeszcze dwie godziny do zachodu słońca. Idziemy więc przez znane mi skądinąd osiedle aż do wejścia w las. Bo ogólnie to nie pierwszy taki marsz w mojej karierze. Potem kolejno zaliczamy punkty korzystając z tego, że jest jasno. Nie ma się na razie nad czym rozpisywać. Cały czas stresuję się tym, że będzie ciemno i co będzie jak będzie ciemno. Za punktem piątym znajduje się tzw. zadanie: w miejscu zaznaczonym na czerwono znajdź tajemny podziemny schron pełen magicznego ziela. Znajdź najdłuższy podziemny korytarz i przerysuj liść zioła, które tam znajdziesz. Coraz bardziej daje mi się we znaki zapadający mrok. Ten niemiły moment, w którym jest już dość ciemno, że czuć nadchodzącą noc, ale jeszcze za jasno, żeby światło latarki pomagało. Na punkcie ósmym, do którego docieramy około 21, znajduje się "czas-stop" - można oddać mapę i zrobić sobie do godziny przerwy. Organizator zapewnia wodę mineralną w małych butelkach, kanapki, batoniki oraz browara, od którego butelki należy jednak oddać na miejscu. Już widzę siebie chodzącego w nocy po lesie po browarze. Dlatego wypijam wodę mineralną i przelewam browara do plastikowej butelki. Jakiś mały łyczek się oczywiście ustom należy :)

Etap II - współpraca

Przed dziesiątą ruszamy dalej. Bardzo szybko się okazuje, że idziemy razem w kilka osób, ostatecznie robi się z tego osób osiem. Ta sytuacja pozwala się odrobinę zdrzemnąć, bo można iść w owczym pędzie. W pewnym jednak momencie prowadzący grupę sprawia wrażenie, że nie wie, gdzie tak na prawdę jesteśmy. Ja też nie wiem, i nie stresuje mnie to tylko dlatego, że to nie ja się zgubiłem, tylko ktoś zgubił nas wszystkich. A więc wspólnota zaginionych owiec. Teraz poważnie. Cofamy się mniej więcej do miejsca, w którym coś się przestało zgadzać, robię sobie pobudkę i z użyciem kompasu zaczynam na spółkę z Martą prowadzić grupę. Ona widzi w ciemności, którędy prowadzi ścieżka, ja patrzę na mapę i kompasem pilnuję kierunku. Znajdujemy punkt 10, potem 11. Za nami ciągnie armia latarek, która kołysząc się do góry, do dołu i na boki, przypomina armię Hatifnatów. Razem z armią Hatifnatów przedzieramy się przez las w stronę otwartej przestrzeni. Nad łąką zza chmur wyłania się kawałek księżyca. Dobrze, że nie wziąłem ze sobą aparatu.


Etap III - ratuj się, kto może

Na terenie podmiejskim po przeciwległej stronie lasów, gdzie wyszliśmy, rozdzielamy się. Dwie dziewczyny idą na nocny autobus, bo uświadomiły sobie, że jutro muszą wstać o szóstej. Jest około wpół do pierwszej. Do znalezienia pozostaje nam jeszcze sześć punktów. Idąc piaszczystą drogą przez las bez użycia najmniejszego źródła światła łatwo jest się zapędzić, bo człowiekowi nie chce się wyciągać mapy, a właściwie świecić na nią. Rozszerzone źrenice zwężają się bardzo szybko i dookoła znowu panuje przerażająca ciemność. Mamy za sobą kilkanaście kilometrów przez las i jeszcze się nie pogubiliśmy - jest dobrze, nawet jeśli niepotrzebnie nadłożyliśmy te półtora kilometra. Na skraju lasu spotykamy sarenkę. Nie jest przestraszona tylko chyba raczej zdziwiona. Nie ucieka. Pewnie nic nie widzi, gdy świecimy w jej stronę latarkami. Trzynasty punkt znajdujemy, bo to słup linii energetycznej - punkt terenowy. Trzeba spisać zawartość tabliczki na słupie. Przed znalezieniem kolejnego punktu atakuje nas poważny kryzys. Chodzimy tam i z powrotem po lesie nie bardzo mając pojęcie, co się dzieje. Marta chce wracać. Ja jestem głodny. Po przejściu kawałka drogi tam, z powrotem, po czym znowu tam i znowu z powrotem (to obłęd jakiś jest, człowiek o tej porze w tym miejscu już myśli nieco inaczej) w końcu skręcamy w przecznicę, gdzie spotykamy naszych, którzy wyszli z przecznicy naszej przecznicy. Na ich skrzyżowaniu znajdujemy kolejny punkt terenowy - tak mały, że i w dzień ledwie widoczny. Marta przyznaje się do kontuzji przez co jestem zmuszony iść szukać kolejnego punktu sam. O rany, całe 100 metrów samotnie w las. To straszne jest. Ale punkt znajduję. Dwóch ostatnich postanawiamy nie brać, ale w końcu przemógłszy się wspinamy się dwanaście poziomic do góry (podejście 45 stopni) z chirurgiczną precyzją znajdujemy ostatni na trasie punkt. Gdy przed trzecią nad ranem wychodzimy na osiedle, na północnym wschodzie robi się jasno.

Ten jeden brakujący punkt kosztuje nas bardzo dużo. Bo zostawiłem na karcie startowej jedno puste miejsce, co było złamaniem obowiązku kolejności potwierdzania punktów. Marta wyliczyła, że gdyby nie to, mielibyśmy piąte miejsce, a nie dziesiąte. Ha ha! Bardzo dobrze, bo ja mam niedosyt. Na następną imprezę też się wybieramy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz