Wytop, roztop, wtopa, trudno mi było zapamiętać nazwę tego niedzielnego marszu, o którym dowiedziałem się zupełnie przypadkiem. W końcu się okazało, że w nazwie chodziło o wytapianie tkanki tłuszczowej, a nie o aktualną pogodę. No więc poszedłem, bo się nie będę cały dzień obijał. Nie żebym miał co wytapiać, choć w sumie 75 kilogramów nie bierze się z niczego.
Nie wiem, jaki miał być dystans całkowity, ale ktoś sobie założył tempo 6-7 km/h i czas 2 godziny. To, że jest to szaleństwo, zacząłem przeczuwać już po pół godziny, po godzinie byłem już wyraźnie na końcu stawki, i miałem szczerze dosyć. Boli prawy staw biodrowy, oj boli coraz mocniej. Piętnaście minut później już nawet nie miałem ochoty kogokolwiek doganiać. Jeszcze sobie staw spieprzę i dopiero będzie. Nie wiem, gdzie dokładnie jestem, ale mam kompas, więc mam ich gdzieś, idę w stronę domu, zresztą, nawet nie ma sensu za nimi iść, jak nie wiem, gdzie poszli.
Przerwy coraz częściej, nastawiam się, że zajmie mi godzinę dotarcie do najbliższej cywilizacji. Tu sobie posiedzę, tu sobie powłóczę nogami, pełen relaks, zero pośpiechu. Po naprawdę niedługim czasie podchodzę do jakiegoś punktu widokowego na górce, patrzę w dół, a tam jak na wyciągnięcie ręki Stadion Leśny, czyli start-meta. Dochodzi godzina druga, czyli planowany moment dotarcia. Nikogo na mecie nie widać. Ale jaja. Schodzę po drewnianych schodkach i wchodzę na ścieżkę, na której się właśnie wyłania czołówka "peletonu". Ha, ostatni będą pierwszymi.
Dlaczego wolę chodzić sam? Bo nikt mi nie narzuca, którędy mam iść i w jakim tempie. I przynajmniej nie ma sytuacji, że ktoś na kogoś nie poczekał, że ktoś kogoś zostawił na trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz