środa, 26 lutego 2014

Gdy młodszy jeszcze byłem

Gdy kończyłem trzecią klasę podstawówki, moi rodzice mieli pewne mniej lub bardziej uzasadnione obawy, że jestem totalnym dyletantem (tak tego nie nazwali) w sprawach technicznych. Generalnie mówili mi, że pójdę do następnej klasy i się będą powoli ze mnie śmiać, że na niczym się nie znam. Dostałem więc obowiązkowe lekcje obsługi walkmana (tak, kiedy to było?) oraz aparatu fotograficznego.

Obsługa walkmana była generalnie bardziej skomplikowana, bo wymagała opanowania aż czterech przycisków, takich jak PLAY, STOP, FF i REW, ale już po niedługim czasie dostałem magnetofon i dzięki dojściu przycisku REC zacząłem nagrywać swoje ulubione piosenki w radiu. Polowałem na nie. Sztuką było mieć przygotowaną kasetę i nacisnąć przycisk nagrywania w odpowiednim momencie, czym szybciej, tym lepiej, nieraz poznawszy ulubioną piosenkę po pierwszym dźwięku. Natomiast szczęściem było nagranie jej do końca bez wejścia radiowego komentatora. Marcin Jędrych do dziś ma ten sam głos. Nic się nie zmienił. Najlepiej nagrywało się podczas listy przebojów, bo można było dość precyzyjnie przewidzieć nadejście wyczekiwanej piosenki. Nagranie całej kasety było nie lada wyczynem. Były to ciężkie czasy, ale satysfakcja była niezwykła. Jeszcze gdzieś w domu są te wszystkie kasety zmagazynowane, mam nadzieję.

Posługiwanie się aparatem fotograficznym było nieco prostsze, biorąc pod uwagę, że aparat miał tylko jeden przycisk. Ale musiałem również nauczyć się wymieniać film. Fotografowanie stało się dla mnie pasją porównywalna do nagrywania. Ze szkolnych wycieczek przywoziłem po kilka, czasami kilkanaście zdjęć. Moment wywołania zdjęć był zawsze wyczekiwaną ekstazą. Potem potrafiłem długo wpatrywać się w każde zdjęcie, znałem każdy szczegół. Na zakończenie szkoły podstawowej dostałem (z funduszów komitetu rodzicielskiego zapewne) zamiast książki aparat fotograficzny marki Premier. Była to również tzw. małpka z jednym przyciskiem i mimo, że optyczna jakość zdjęć była jeszcze gorsza od dwóch poprzednich małpek (Olympus i Hanimex), to wreszcie miałem swój własny aparat. Mimo, że dosłownie zmarnowałem na tym aparacie dwie albo trzy klisze (koszt zakupu kliszy plus koszt wywołania plus koszt odbitek to był swego czasu spory wydatek), to dzięki niemu w akcie desperacji ("nie mam nic do stracenia") zrobiłem kolejny krok i przesiadłem się na analogową lustrzankę Zenit od taty. To już było bardzo trudne, bo trzeba było nauczyć się szeregu zależności między czułością filmu, czasem naświetlania oraz stopniem przysłony. Tu się tak na prawdę nauczyłem "aparato-technicznych" podstaw fotografii, których nie posiadają osoby zaczynające od cyfrówki ("taka jest proszę Państwa brutalna prawda, nie mają zielonego pojęcia, co to przysłona i co się z nią robi"). Do tego należało nauczyć się odczytywać siłę światła z umieszczonej na aparacie fotokomórki. Przygotowanie się do zdjęcia zajmowało trochę czasu i raczej odpadały zdjęcia na szybko i z zaskoczenia. Pamiętam jak długo chodziłem wokół niektórych obiektów, przymierzałem, czekałem na odpowiednie oświetlenie (a jak wychodziło słońce to trzeba było znowu szybko dostrajać parametry ekspozycji), kadrowałem, a i tak zdjęcia wychodziły czasami nieostre, bo trzeba było dokładnie ustawiać ostrość, i nie tak skomponowane jak chciałem, bo (czego wtedy nie wiedziałem) wizjerowi daleko było do stuprocentowego pokrycia kadru. Ale mam z Zenita parę zdjęć, których wstydzić się nie muszę.

W tych warunkach nieraz łatwiej było mi narysować niektóre rzeczy, niż uchwycić je aparatem. W liceum i jeszcze na studiach mimo notorycznego braku czasu brało mnie na rysowanie, przesuwałem wtedy wszystkie książki i zeszyty na bok, wyjmowałem czystą kartkę A4 i rysowałem. Czasem do późnych godzin wieczornych. Czym później było, tym dziwniejsze rzeczy powstawały, a najdziwniejsze i zarazem najpiękniejsze w towarzystwie muzyki. Zeskrobywałem na kartkę grafity kredek, rozprowadzałem pędzelkiem po kartce, wcierałem palcami. Każdy palec był w innym kolorze, biurko było czyste inaczej i po skończonej pracy czyściłem je gumką a czasami gruntownie myłem. Biurko było podrapane i wyszczerbione, ale było cierpliwym świadkiem procesu kształtowania się artystycznej wrażliwości i zdolności manualnych.

Czasami przerysowywałem zrobione przez siebie zdjęcia, nadając im taki ton, jaki widziałem oczyma wyobraźni, gdy robiłem zdjęcie, czasem rysowałem obrazy zapamiętane z różnych albumów fotograficznych. Chadzałem do Empiku i nieraz godzinami wpatrywałem się w różne albumy o Polsce, zastanawiałem się i analizowałem jak zdjęcie zostało technicznie zrobione i dlaczego jest takie piękne. Zobaczyłem, że zwykłe miejsca mogą być piękne. I pewnego letniego dnia na jednej z katowickich śródleśnych łąk (tak, istnieją tam takie miejsca) dotarło do mnie, że nie ważne gdzie. Ważne kiedy, o jakiej porze. Potem zaczynałem naśladować, początki były jak to każde początki. A cały czas marzyłem o podróżach do wszystkich tych pięknych miejsc. 

Dziś te wszystkie marzenia się spełniają. Już prawie w ogóle nie rysuję i nie nagrywam muzyki na magnetofonie. Po kilkuletniej przygodzie z aparatem cyfrowym zwanym potocznie cyfrówką zrozumiałem, na czym polega lustrzanka, że z jej pomocą mogę pokazywać innym świat takim, jakim ja go widzę, a nie takim, jaki obiektywnie jest (a może i nie jest?). Mam na lustrzance szesnaście przycisków (z których połowy prawie nie korzystam; mają dla mnie zbyt ozdobne funkcje), dwa przełączniki i dwa pokrętła, a i tak mój aparat cieszy się (tak, cieszy) opinią pozbawionego "guziczkologii". Mogę zrobić dwieście zdjęć dziennie, mogę więcej, ale czym dłużej trwa moja przygoda z fotografią, tym bardziej są to ujęcia jednego lub kilku motywów w różnych aspektach, wariantach i wersjach. Bo mogę sobie na to pozwolić. Bo wydałem ponad pięć tysięcy na aparat i kolejne obiektywy i inne akcesoria. A gdy za ponad trzykrotność renty mojej mamy kupowałem lustrzankę (a to był tylko sam korpus, bez obiektywu!), choć za swoje pieniądze - wychowany w domu, gdzie było naprawdę biednie, bo się oszczędzało na wszystkim i każdy większy wydatek wiązał się z (w sumie patologicznym) poczuciem winy - wtedy mama powiedziała mi: "dobrze, dziecko drogie, trzeba mieć w życiu jakąś pasję". Do dziś mam w oczach łzy, gdy to wspominam. Teraz też.







































5 komentarzy:

  1. pokażesz kiedyś te rysunki? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ja też chcę zobaczyć rysunki! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. myślałem, że powiesz tak o nr 11, a widzę właśnie, że brakuje młotka, więc dodaję do galerii

      Usuń
  4. ojejku jakie piękne!!!!!:):):):):):) są trochę jak Twoje zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń