niedziela, 9 marca 2014

Poznań 2010 - wolność znaczy samotność (cz. 2)

Poznań to mieszanka euforii i samotności. Na peryferiach miasta, w mieszkaniu prawie cały czas jestem sam, bywa tak, że przez kilka dni nie ma nikogo. Ludzie na szkoleniu są co najmniej dziwni. Wszystko biorą na poważnie, trzeba się sto razy zastanowić, zanim się coś powie. Chyba nie wszyscy mnie tu akceptują  Może to dlatego, że czasami zadaję głupie pytania. Ale co, mam robić coś, czego nie rozumiem? Więc się pytam. Oni wszyscy są o jeden cywilizacyjny krok do przodu. A ja? Dostaję do ręki dotykowy telefon i szukam klawiatury. I o czym my mamy rozmawiać? Czuję się nieswojo. Mój niemiecki jest dobry w teorii, w kontaktach z osobami wykształconymi. Ale gdy tylko na infolinię zadzwoni ktoś nie panujący nad swoimi emocjami, mówiący swoim dialektem, ja również przestaję panować nad moimi emocjami. Po jakimś czasie ziołowe tabletki uspokajające zjadam jak dropsy.

Jest gorąco, piekielnie gorąco. Przez osiem godzin dziennie siedzimy w klimatyzowanej sali. Wychodząc na zewnątrz na przerwę czuje się przyjemną falę gorąca. Przez dłużej niż godzinę przestałoby to być miłe. Wystarczy powrót do domu popołudniowym tramwajem. W weekend odwiedzam miejsce, które reklamowało się jako nietekstylna plaża. Jezioro Kowalskie. Sympatycznie schowany półwysep nad jeziorem, sympatyczni ludzie, tylko woda wymaga odwagi, żeby do niej wejść. Podobno okoliczni mieszkańcy skutecznie zdegradowali to jezioro do rangi studzienki kanalizacyjnej. W drodze powrotnej słyszę jak ojciec mówi do synka, że nie będą tu łowili ryb. Ludzie zniszczyli to miejsce; w jego głosie jest wyraźnie rozgoryczenie.
     
Już podczas swojego pierwszego pobytu w Poznaniu, kiedy mieszkaliśmy dwie noce w schroniskach, szukałem ciekawych miejsc do odwiedzenia. Dawid patrzył na mnie trochę jak na szaleńca, ale cóż, zboczenie jest drugą naturą człowieka. Jako pierwszy „pod nóż” poszedł Rogalin. Zawsze chciałem zobaczyć potężne dęby w porannej mgle. Na to w środku lata nie mogłem niestety liczyć. Prognoza przewidywało za to trzydziestopięciostopniowy upał i gwałtowne burze z możliwymi gradobiciami. To zaś zapowiadało się nie mniej pociągająco, w szczególności to drugie.

Burzy bałem się panicznie od późnego dzieciństwa. Pewne traumatyczne przeżycie sprawiło, że najmniejsze pobłyskiwanie w nocy wywoływało u mnie bezwarunkowe telepanie nóg, ale to już inna historia. Dziś mam to już za sobą. Raczej biegam za burzami niż przed nimi uciekam. Bardziej niż piorunów bałem się upału, postanowiłem więc zaopatrzyć się w bardzo dużą ilość wody. Wieczorem w przeddzień wyjazdu zorientowałem się jednak, że posiadam tylko jedną butelkę półtoralitrową oraz małą półlitrową buteleczkę. Nie obchodzi mnie, co pomyślała sobie kobieta, która w pociągu widziała jak piję „z gwinta” z pięciolitrowego baniaka. Upał to upał.

W Poznaniu czuję się jak w Niemczech. Nie raz, mając na myśli powrót do Katowic, zdarza mi się mówić „jak wrócę do Polski”. Miasto wydaje się stać o jeden krok cywilizacyjny dalej niż Katowice. Tu wszystko jest lepsze. Tramwaj przypomina monachijskiego S-Bahna, rynek jest dla mnie jakimś pięknym niemieckim miastem, a przesiadujący tam zagraniczni, przeważnie niemieccy turyści to „tubylcy”. Na dworcu, którego budynku szczyt zdobi przypominające pewien skrzydlaty symbol Trzeciej Rzeszy - koło z wyrastającymi skrzydłami, słyszy się zapowiedzi pociągów także po niemiecku. W trakcie szkolenia język polski nie istnieje za wyjątkiem przerw. W "domu" też nie ma zmiłuj, nie mam wprawdzie Internetu, ale zdarza mi się oglądać niemiecką telewizję.

Poznańskie pociągi to jednak horror. W zimie spóźniają się pewnie, bo jest zimno, w lecie spóźniają się, bo jest ciepło. Wiosną i jesienią pewnie też się spóźniają, jakiś pretekst zawsze się znajdzie. Do tego przez cały mój pobyt w Poznaniu pociągi odjeżdżają „wyjątkowo z peronu XY” a „za utrudnienia podróżnych uprzejmie przepraszamy”. Do tego trudno usłyszeć jakąkolwiek informację o tym, czy pociąg w ogóle ma zamiar przyjechać.

Rogalin wita mnie pogodą, która niczym nie zwiastuje mającego nadejść załamania. Po obejrzeniu przypałacowych dębów, Lecha, Czecha i Rusa (w sumie to tylko ten ostatni robi wrażenie) idę na rozległe nadwarciańskie łąki w poszukiwaniu tego wszystkiego, co widziałem już wiele razy na fotografiach. I tu zaczyna się odczuwać temperaturę, ale chyba nie jest jeszcze aż tak strasznie gorąco, skoro przez jakieś dwie godziny mam siłę chodzić po łące. Trudno jest się rozeznać we wszystkich tych dróżkach prowadzących po łąkach, istny labirynt. Niektóre prowadzą donikąd, niekiedy skracam sobie drogę, bo łąka jest sucha jak pieprz, tylko gdzieniegdzie w zadoleniach trawę przykrywa niczym błona zaschnięta warstwa mułu, gdzieniegdzie popękana. Kępki trawy przypominają dlatego miejscami indiańskie wigwamy. Tabliczka informacyjna „do rogalińskich dębów” ma najwyraźniej na celu ochronę prawdziwych dębów przed wścibskimi obiektywami rozdeptujących wszystko turystów. W sumie to i dobrze, komu naprawdę zależy, ten i tak znajdzie, a ten, kto chce sobie tylko strzelić fotkę pod drzewem musi się zadowolić wielką trójką rosnącą w przypałacowym parku.

Deszczu jak nie było tak nie ma, niebo pokrywa jedynie mleczna powłoka, przez którą słońce wcale nie mniej piecze. Wodę popijam coraz częściej i coraz większymi łykami. Zaczyna mnie lekko pobolewać głowa. Coraz częściej się zatrzymuję, siadam pod drzewami. Trudno znaleźć większy kawałek cienia. Przez łąki idę pod otwartą czarną parasolką, pod którą panował półcień, choć też upalny, bo czarny kolor strasznie się w słońcu nagrzewa. Nie ma wyboru. Liczę kroki. Sto kroków, przerwa, pięćdziesiąt kroków, przerwa. Wiem już, za co kocham zimę.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy w jak opłakanym stanie się znalazłem. Po powrocie do domu, padnięty z wyczerpania wziąłem się za oglądanie zdjęć, to znowu za oglądanie, a raczej słuchanie telewizji. Za oknem zrobiło się ciemno i dopiero około godziny dziesiątej zorientowałem się, że wcale nie jest za dziesięć piąta, jak pokazywał niezmiennie od pięciu godzin mój kupiony w Trewirze za dwa i pół Euro zegarek, który w wyniku procesów krystalizacyjnych soli zawartej w pocie pokrył się w dużej mierze nieprzyjemnie wyglądającym osadem. Zegarek schowałem głęboko do plecaka, żeby już nigdy więcej nie pokusiło mnie założenie go na rękę. Zegarek za 180 złotych ma być ostatnim zegarkiem, jaki kupię w tym dziesięcioleciu. O dziesiątej wieczorem jadłem obiad.

W Poznaniu żyłem. Pracowałem, robiłem zakupy, gotowałem, sprzątałem, prałem. Podróżowałem. Gdy „skończył się” Poznań jako miasto samo w sobie, zaopatrzyłem się w turystyczną mapę powiatu poznańskiego, która zawierała wszelkie możliwe atrakcje, jakie tylko mogły mnie interesować. Musiałem się po pracy (do której chodziłem codziennie na inną godzinę), w weekendy, coraz mocniej rozrywać, żeby nie zwariować po całotygodniowych stresach Robiłem na piechotę coraz bardziej masakryczne dystansy po lasach, łąkach (w tym nawet po poligonie). W pracy nie płacili kokosów, ale wystarczało na lekko studenckie życie w moim stylu. Na więcej raczej nie. Powoli chyba przeczuwałem, że to nie jest ta praca, i że nie wiem czy zostanę jeszcze długo w Poznaniu, może dlatego tak bardzo chciałem napchać w siebie jak najwięcej życia, póki jeszcze żyję. Gdy znajomi pytali mnie, czy jestem zadowolony ze swojej pracy, odpowiadałem podstępnie, że ja ze swojej pracy jestem zadowolony, ale moi przełożeniu chyba nie za bardzo. To chyba był jedyny przejaw poczucia humoru, na jaki stać mnie było w temacie mojej pracy.

Wycieczka na Ostrów Lednicki była pewnym przełomem w moich zainteresowaniach fotograficznych i chyba nie tylko. Na wiele kilometrów się nie nastawiałem, raczej na jakąś chłodząca kąpiel w jeziorku, bo miał być upał ponad 30 stopniowy, a ja nie chciałem powtórzyć lekcji z Rogalina.Ostrów Lednicki, domniemane miejsce chrztu polski. Magia miejsca. Ale na czym właściwie polega ta cała magia miejsca? Znam takie miejsca, w których odczuwam niepokój, jakby strach przed czymś. To jest niezależne od czasu ani pogody. Choćby było jasno i świeciło słońce, ja odczuwam lekki niepokój i robię wszystko, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. A jednak te miejsca cały czas przyciągają. Ostrów Lednicki przyciągał na pewno. Tam się zakochałem w przeszłości.

Tam zobaczyłem, że do szczęścia nie jest potrzebny komputer, telefon komórkowy, telewizor. Tam je się podpłomyki z samej mąki i wody z miodem. Tam pije się piwo z wydrążonego krowiego rogu lub ze starego aluminiowego kubka. Nosi się ubrania z lnu ze skórzanym paskiem. Dziewczyny noszą epokowe ozdoby, rozpuszczone włosy, są bez makijażu. Byłem na Ostrowie Lednickim, w Grzybowie i Biskupinie. Ten ostatni stracił już prawie wszystko ze swojego uroku. Dziesiątki autokarów i setki rozwydrzonych dzieciaków kupujących plastikowe miecze i łuki, strzelają gdzie popadnie, nic sobie nie robią z ochroniarzy. Świat stanął na głowie, historia dała się sprzedać. Grzybowo to dość przyjemna dla oka rekonstrukcja historyczna, z odrobiną poczucia humoru i bardzo dużą ilością epokowych strojów. Tylko turystów trochę za dużo. Ostrów Lednicki to z kolei Geheimtipp. Kto nie wie, ten tu nie trafi. A dowiedzieć się trudno. Ja trafiłem tu przypadkiem. Ludzi jest naprawdę niedużo, atmosfera jest bardzo intymna. Z tymi ludźmi można się zaprzyjaźnić, gdybym poprosił, może nawet pozwoliliby mi przenocować gdzieś w którymś ze swoich namiotów.

Nad sierpniowy Poznań nadciąga koniec tygodnia. Rynek przepełnia się jakimś dziwnym gąszczem kultury. Słońce już nisko nad horyzontem, oświetla tylko sam szczyt renesansowego ratusza, który jest tu dla mnie jednym z symboli orientu, oprócz tych dziwnych "budniczych" domków, tej sztucznej (albo i nie) palmy, tego tropikalnego upału i w końcu fontanny z posągiem Apolla. Festiwal Dobrego Smaku. W powietrzu falują bałkańskie dźwięki. Senność wkrada się w szeroko otwarte usta. Gwar ludzi kosztujących festiwalowych dobrodziejstw. Chwilo trwaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz