Znowu chyba będzie o pamiętaniu, bo się zaczyna tak: pamiętam, jak będąc w wieku nastoletnim pojechaliśmy rowerami (a było to na terenie Aglomeracji Śląskiej) do pewnego rezerwatu przyrody, w sumie wyjazd nie był planowany akurat w to miejsce, ale się jakoś zahaczyło. Dla mnie wycieczki rowerowe były czymś, na co cieszyłem się cały tydzień. Pisałem wczoraj o tym, jak bardzo różni się pierwsze wrażenie od pozostałych następnych. I w tym właśnie rezerwacie po raz pierwszy zobaczyłem drzewa w takim rozmiarze, jakich normalnie dorastają jeśli się ich nie wycina. Nie cieszyłem się tym widokiem specjalnie długo, bo wtedy to nie ja ostatecznie decydowałem gdzie i na ile się zatrzymujemy, a mimo to (łamane przez) i właśnie dlatego to miejsce tak bardzo zapadło mi w pamięć. Tak dziwnie zapadło w pamięć, bo tak naprawdę zapamiętałem tylko te emocje, które towarzyszyły mojemu pierwszemu spotkaniu z tym miejscem. Nie zdążyłem nawet dobrze przyjrzeć się, ocenić całą tę okolicę trzeźwym okiem. W rezultacie długo po tej leśnej wizycie w mojej głowie bardzo intensywnie rodziły się rozmaite wizje i wyobrażenia tego miejsca opierające się na szczątkach faktów. Czyli wszystko kiełkowało na glebie emocji. Następna moja wizyta w tamtym miejscu (tym razem już samotna i pozwalająca na kontemplację) brutalnie rozdeptała moje nadmuchane wyobrażenia. W tym samym lesie znalazłem miejsca jeszcze piękniejsze. Ale teraz wiem, jak powstawały baśnie i legendy.
Znowu będzie o pamięci, bo pamiętam jak swego czasu (całkiem w sumie niedawno) tata opowiadał, jak jako dziecko po raz pierwszy był na Turbaczu. Turbacz to najwyższy szczyt w Gorcach, z którego przy w miarę dobrej pogodzie widać całą panoramę Tatr. Opowiadał więc tata, jakie wrażenie wywarł na nim ten widok. Słuchając jego opisu widziałem oczyma wyobraźni południowochińskie góry w rejonie Yangshuo - widok iście bajkowy - i myślę, że jako takie musiały zapewne pozostać na długo w pamięci taty, aż do następnej wizyty w Gorcach. Demitologizacja narosłego wyobrażenia musiała prędzej czy później nastąpić.
Wracając dzisiaj z pracy naszła mnie w związku z tym pewna refleksja, ale niestety zdążyłem zapomnieć szczegóły. Chodziło generalnie o to, jak bardzo nas kształtuje to wszystko, co zobaczymy i przeżyjemy w dzieciństwie. Dla mojej mamy wyprawa do jej babci, która mieszkała na (obecnie) terenie powiatowej miejscowości poniżej 10 tysięcy mieszkańców - choć na drugim końcu tej miejscowości, była wyprawą na koniec świata. Z kolei w taty domu (był to duży poniemiecki dom) mieszkali od czasu do czasu na stancji różni (głównie młodzi) ludzie. I jeden z nich opowiadał o tym, jak w czasach wczesnego socjalizmu wyprawił się z kolegami (bo nie można powiedzieć, że pojechał na wycieczkę) zimą w Bieszczady. Nie wiem, co wtedy było w Bieszczadach, ale zapewne nic, bo z tego co zapamiętałem z tego, co zapamiętał tata, spali w wykopanych w śniegu jamach. Teraz to się nazywa survival, wtedy to po prostu była ciekawość świata a "survival" był po prostu środkiem do osiągnięcia celu. Nie wiem ilu jeszcze podobnych historii nasłuchał się tata w dzieciństwie, ale na pewno nie wpadły jednym uchem po to, żeby wypaść drugim. I teraz w ramach zestawienia: mama nigdy się nie paliła do podróży; tata wręcz przeciwnie. Oczywiście może to mieć zupełnie inne podłoże...
Ja z kolei spędzałem bardzo dużo czasu z atlasem. Coś w tym jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz