wtorek, 11 marca 2014

Poznań 2010 - utrata kontroli (cz. 3)

Jest piątek, jadę tramwajem do pracy. Myślę o wejściu na Babią Górę, które było zawsze moim marzeniem. Myślę o pójściu do lasu. Słucham muzyki na słuchawkach. Nie robiłem tego już od dawna. Gdy wchodzę do sali, gdzie pracujemy, mój koordynator prosi mnie ze sobą. Kilka minut później jestem już na płatnym urlopie, który ma potrwać trzy dni. Czuję się wolny, już od dawna wiedziałem, że prędzej czy później ten moment nadejdzie. Najbardziej boli mnie tylko pożegnanie z koordynatorem, który był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Wracam do domu, w głowie mi jakby szumi, jedna jedyna myśl, uciec. Wbiegam do mieszkania, przebieram się, zabieram wszystko co potrzebne. Uciekam od ludzi, tam gdzie jest pusto, tam, gdzie nie ma nic. Chcę być sam ze sobą, chcę jak najszybciej zapomnieć, nie chcę już myśleć. Jadę do Puszczy Zielonki. Gdy wysiadam z autobusu na stacji końcowej, w zabitej deskami miejscowości, której nazwę zdążyłem już zapomnieć, zaczyna padać deszcz. Idę w stronę lasu, wzdłuż starej brukowanej drogi. Deszcz leje, nogi mam całe mokre, leśnymi drogami płynie woda, nie ma jak przejść. Buty mam przemoczone, rękawy mokre. Chcę być cały mokry. I tak nic już nie czuję. Wśród deszczu szumu słyszę tylko ciszę.

Woda jest czysta. Stojąc na pomoście widzę piaszczyste dno. Przede mną niebieska tafla jeziora, po obydwu stronach zielenią się szuwary. Woda jest ciepła jak tegoroczne lato, które już chyli się ku końcowi. Być może to ostatni tak ciepły dzień. Wchodzę do wody, ostrożnie opuszczam się, nim sięgnę dna, wodę będę miał aż po szyję. Półtorej metra widoczności. Słońce jeszcze grzeje, na zachodzie zbierają się chmury. Jest cicho, tylko lekkie falowanie jeziora. To miejsce musi takie zostać, jeśli zostanie zniszczone, nie wiem co zrobię, NIE UMIEM TEGO NAWET NAZWAĆ.

Poznań pozostanie dla mnie miejscem magicznym. Koniec lata, wychodzę z jeziora, boso stąpam po rozgrzanym leśnym igliwiu. Igły i drobne gałęzie ranią stopy. Jest w tym bólu czysta przyjemność, jest wolność, jest powrót do korzeni. Jest ucieczka od rzeczywistości. Robię dwudziestokilometrową rundkę po lasach, wokół jezior, po rozdrożach i mokradłach. Nie ma szlaku, nie ma drogi. Nad Jeziorem Strzeszyńskim zachodzi słońce. Siedzę na molo, patrzę jak robi się coraz ciemniej, jak ludzie powoli opuszczają brzeg. Komary zaczynają dokuczać, w pewnym momencie nie da się już wytrzymać. Rozbieram się i wchodzę do wody. Jest cieplejsza od powietrza, to lato było wyjątkowo gorące. Nad horyzontem gaśnie ostatnia purpurowa smuga nieba. Robi się coraz ciszej i ciemniej. Powoli wracam na przystanek autobusowy.

Utrata kontroli jest straszna, bo traci się poczucie bezpieczeństwa, ja zaś czuję, że tracę kontrolę, ale czuję błogość, wolność, może trochę obojętność. Nie panuję nad niczym, jestem jakby rzucony w wir wydarzeń, wrażeń, emocji, doznań. Czuję się jak na rozpędzonej kolejce w wesołym miasteczku: Wagonik zwalnia i przyspiesza, skręca to w jedną to w drugą stronę, to w górę to w dół, ale wiem, że jedzie po torze i z niego nie wypadnie.

Siedzę na przystanku i obserwuję, jak co jakiś czas przejeżdżają samochody rzucając przed sobą swoimi reflektorami snopy światła. Jest w nich ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Staje na środku drogi, wiem, że nic mi nie grozi. Chwilo trwaj…

Koniec mojej poznańskiej przygody to coś jakby trans, wielka wędrówka przez olbrzymie puste przestrzenie, które dają mi poczucie absolutnej wolności. Po raz kolejny jadę do Rogalina, gdzie przed wschodem słońca błądzę po mokrych łąkach w porannej mgle. Droga jest widoczna tylko kawałek przede mną. Przestrzeń jest olbrzymia, jeśli nie widzi się końca. Jednocześnie jest ciasno w tej mgle. Wokół czyhają samotne stare dęby, ich powyginane gałęzie drapieżnie tną mgliste powietrze. Wschodzi słońce, mdły pomarańczowy blask oświetla drzewa. Liściaści królowie czasu powoli wypływają ze złocistej poświaty, która roztacza się po całej okolicy. Panuje niesamowita cisza. Gdy się odwracam, widzę niczym tęczę łuk mgielny. Buty mam przemoczone do suchej nitki, spodnie do kolan. Nawet gdybym był cały mokry, niech ta chwila się nie kończy. Kolejne z moich marzeń się spełnia. Moje życie jest smutne, ale pełne chwil szczęścia, jak to zostało powiedziane w pewnym dobrym czeskim filmie. I kto wie, może o to właśnie chodzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz