(dwa pierwsze akapity dedykuję Joannie - uśmiechamy się)
Pracę magisterską obroniłem w kwietniu Roku Pańskiego 2010. Już następnego dnia udałem się na wycieczkę rowerową do lasu. Jako świeżo upieczonemu magistrowi po prostu mi się należało. W lesie panowała wczesna wiosna. Drzewa ledwo co zaczynały się zielenić. Tak naprawdę było dosyć szaro, tyle tylko, że świeciło słońce. Z wycieczki nie przywiozłem zbyt wiele wrażeń. Przywiozłem za to coś innego: kleszcza.
Kleszcz został oczywiście usunięty a miejsce po ukąszeniu smarowane odpowiednim antybiotykiem. Lecz od tej pory owe miejsce na nodze stało się swoistym wskaźnikiem mojego wewnętrznego stanu: kiedy traciłem chęć do życia, kiedy miałem po prostu ochotę umrzeć i mieć już święty spokój, wtedy „kleszcz” zdawał się słyszeć moje wewnętrzne życzenie: wokół ukąszenia noga robiła się wyraźnie czerwona. Kiedy zaś i życie nabierało barw to z kolei „kleszcz” tracił na kolorze. Gwoździem do trumny kleszcza było znalezienie pracy w Poznaniu. Kiedy dwa, może trzy tygodnie wcześniej spotkałem na uczelni Dawida akurat w dniu jego obrony, mówił że znalazł pracę jako (telefoniczny) opiekun klienta niemieckojęzycznego w Poznaniu. Zazdrościłem mu, bo ja w dalszym ciągu byłem bez perspektyw. Z drugiej strony, gdy opowiadał o całym procesie rekrutacyjnym, cieszyłem się, że nie byłem tam na jego miejscu.
Mijały dni a ja dalej byłem bez pracy. Kilka ofert okazało się jedną wielką ściemą, swoją pierwszą rozmowę kwalifikacyjną zawaliłem i to nie tylko przez ciągle stojącą przed oczyma perspektywę doktoratu. Praca w szkole, już nawet w gimnazjach na najgorszych zadupiach na zastępstwo lub na ułamek etatu stawała się marzeniem nieosiągalnym. Wtedy właśnie odezwał się Dawid: Jedź ze mną do Poznania. Mam już mieszkanie, pomogę ci, razem będzie raźniej. Ta rekrutacja wcale nie była taka straszna, powiem ci, czego się możesz spodziewać. Dawid zawsze bardziej wierzył we mnie niż w siebie. Trochę się nie doceniał. Brzmiało to w każdym razie jak przed wyjazdem do Trewiru, tylko tym razem to on mnie zachęcał. Co ci szkodzi, aplikuj.
Nie zaszkodzi wysłać CV i list motywacyjny; list, który w moich oczach był najlepszym, jaki do tej pory udało mi się napisać. Bez żadnych pośredników poszło szybko. Już następnego dnia rano (CV wysłałem w poniedziałek koło północy) dzwoni telefon. Pani Maria (do rany przyłóż) wprowadziła mnie w temat: po upewnieniu się, że nie zwariowałem i jestem świadomy konieczności przeprowadzki do Poznania, poinformowała mnie, iż konieczność ta zajdzie już w piątek. Byłem w szoku, ale chyba nie aż takim jak pani Maria, która długo jeszcze nie mogła uwierzyć w to, że uda „mi” się w tak krótkim czasie znaleźć mieszkanie. Jakieś dwie godziny później odbyła się telefoniczna rozmowa mająca sprawdzić moją znajomość języka niemieckiego. Bardzo się jej bałem, jak się jednak okazało, nie było czego. Na następny dzień (środa) byłem umówiony w Poznaniu na rozmowę kwalifikacyjną. Na plecach miałem perspektywę noclegu w całkiem nowym dla mnie mieście, w przypadku gdyby rekrutacja zakończyła się pozytywnie. Następnego dnia rano miały się odbyć badania lekarskie a już od piątku zaczynało się szkolenie.
Tymczasem „mi” (czyli faktycznie Dawid) wcale jeszcze nie miał mieszkania. Również w czwartek miał jechać do Poznania na „oglądanie”. Pojechaliśmy razem, pokazał mi drogę na Roosvelta 18, bo też musiał tam wpaść. Po drodze opowiedział mi nieco na temat rekrutacji. I podczas gdy, wycisnąwszy mnie uprzednio jak cytrynę podczas rozmowy w sześć oczu oraz rozumienia ze słuchu bełkotliwych niemiecko-podobnych dialektów, kazali mi ustalać z podstawionym klientem model telefonu, jaki chciałby dostać po przedłużeniu umowy, „mi” zaliczał jak Poznań długi i szeroki kolejne etapy wyścigu „Tour de Mieszkanie”.
Ze swoich wyników podczas rekrutacji byłem dosyć zadowolony. Poszło lepiej niż na pierwszej rozmowie, to było dla mnie ważne. I to, że potrafię spontanicznie, bez najmniejszego przygotowania mówić po niemiecku. Niech się dzieje, co chce, myślałem czekając na werdykt. Wcale się nie denerwowałem. Dawid kazał mi zadzwonić zaraz jak się dowiem czy się dostałem. U mnie trwało to tak długo, że już zaczął pisać do mnie sms-y. Ja miałem telefon wyłączony, bo czekałem. Doczekałem się. Dla pani Marii był to chyba większy stres niż dla mnie. Ona chyba by nie przeżyła, gdyby musiała mi przekazać decyzję negatywną. Nie musiała.
Zjadłszy z Dawidem „obiad” w McDonaldsie, dołączyłem się do peletonu. Nie bardzo za tym wszystkim nadążałem. Pojechaliśmy tramwajem (podstawowy środek komunikacji w Poznaniu) do jakiegoś mieszkania, w którym warunki miały się nijak do ceny. Do tego po mieszkaniu grasował pies a współlokatorka nie robiła specjalnie dobrego wrażenia. Ja biedny myślałem, że TO jest owo wspaniałe mieszkanie, które znalazł Dawid. Od dziewczyny wziąłem numer telefonu, nogi wziąłem za pas. Pies został powstrzymany od pościgu. Pojechaliśmy do ostatniego mieszkania. Nasza orientacja w rozkładzie jazdy tramwajów była tak „doskonała”, że jadąc właściwym tramwajem wysiedliśmy i wróciliśmy się sami nie wiedząc dokąd, po czym po raz kolejny udaliśmy się tym samym tramwajem co poprzednio, tym razem już pewni dotarcia na miejsce.
Spóźnienie było kolosalne, było już koło wpół do dziewiątej, słońce chyliło się ku zachodowi. Był środek lata, więc nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak było późno. Spokojnie, przecież jeszcze jest jasno, myśli jeden człowiek, nie zdając sobie sprawy z tego, że inny człowiek nie patrzy na to czy jest jasno, tylko na zegarek. Trzeba znaleźć nocleg. Dzwonię do PTSM-u. Nikt nie odbiera. Zadzwonię za chwilę. Nikt nie odbiera. Kurwa. Panika. Klasyczne zachowanie Dawida. Już w pociągu do Poznania Dawid zorientował się, że nie wziął dokumentów. Krzyk, lament, dzwonienie do współlokatorki. Już chce wysiadać w Gliwicach i wracać do Katowic, już wychodzi z przedziału. Jest pewien, że zostawił w domu. W jego pokoju dokumentów nie ma. Każę mu dokładnie przeszukać wszystkie kieszenie. Są. I on mówi, że ma słabe serce. Jak by miał słabe to by już nie żył. A przynajmniej ja na jego miejscu.
Dzwonię do domu, do Pawła. Weź mi poszukaj w Internecie jakichś schronisk w Poznaniu. Przez najbliższą godzinę przychodzą smsy z adresami i numerami telefonów. Na początku hotele, potem trochę tańsze noclegi, Nie mam mapy z indeksem ulic, nie wiem, gdzie się dane schronisko znajduje. Nic nie szkodzi, i tak do żadnego z nich nie mogę się dodzwonić. Stoimy na przystanku tramwajowym gdzieś na ulicy Roosvelta. Z naszych ust lecą słowa typu K oraz typu (ja) P, będziemy nocować na dworcu. Dzwonię pod jakiś numer i pytam się, „Czy u Państwa są wolne miejsca noclegowe?”. Jakiś koleś nieco zaspanym tudzież niezorientowanym głosem oznajmia, że jest w łóżku on i jego żona. Numer prywatny. No to ja już nie wiem o co chodzi. Powtarzam dialog Dawidowi, panika ustępuje miejsca głupawce. Ludzie na przystanku zanoszą się ze śmiechu, ja też już nie wiem, czy się śmiać czy płakać.
Jest za dziesięć dziesiąta. Kolejny telefon, tym razem czekam, aż ktoś się przedstawi i powie, gdzie się dodzwoniłem. Schronisko TPD, słucham. Tylko się panowie muszą pospieszyć, bo o dziesiątej zamykamy. (Aha, czyli śpimy na dworcu.) A gdzie panowie są? To należy wsiąść w dziewiątkę albo jedenastkę i wysiąść na przystanku „Nad Wierzbakiem”. Ok, udaję, że wszystko rozumiem, choć nazwa przystanku zaraz wyleciała mi z głowy. Jakaś dziwna nazwa.
Tramwaj nadjechał błyskawicznie. Udało się. Niestety podczas próby zrekonstruowania nazwy przystanku, którą podjęliśmy wraz ze współpasażerami okazało się, że jedziemy niewłaściwym numerem. Dziesiątka (dziś już wiem dlaczego akurat dziesiątka) tam nie jedzie. Poza tym jedziemy w przeciwnym kierunku. W tym momencie nie zdziwiłoby mnie już dosłownie nic. Teraz ja: będziemy nocować na dworcu. Po czym z kolei Dawid z niezłomną wiarą: szybciej, zdążymy. Przebiegamy na drugą stronę przejściem podziemnym. Szczerze mówiąc nie mogę uwierzyć, że nie biegniemy górą.
Ostatni tramwaj przed godziną dziesiątą był półtorej minuty temu. Na szczęście to miasto jeszcze nie funkcjonuje jak szwajcarski zegarek. Stoimy w tramwaju i próbujemy dowiedzieć się, na którym przystanku powinniśmy wysiąść. Na sfotografowanej przeze mnie mapie nie figuruje ulica Drzymały. Albo odjechała jak ten wóz albo jest tak krótka, że się napis nie zmieścił. Niestety wszyscy są tu pierwszy raz. Typowe. Nikt nic nie wie. Sami „tubylcy”. To mnie po godzinie pobytu w zupełnie nowym mieście jakaś dziewczyna pyta o drogę na dworzec PKS i potrafię jej powiedzieć gdzie to jest. Bo kilkanaście minut wcześniej sam pytałem. I na szczęście nie trafiłem wtedy na żadnego „tubylca”.
Dzwonię do pani ze schroniska i proszę, żeby zaczekała na nas pięć minut, „bo ponieważ gdyż” już jedziemy w tramwaju i zaraz będziemy na miejscu. Wysiadamy na jakimś przystanku, który wydaje nam się w miarę właściwy do wysiadania. Trudno powiedzieć według jakiego kryterium. To gdzie Panowie jesteście? Koło Uniwersytetu Przyrodniczego?! Nie za bardzo wiem jak Panom wytłumaczyć drogę, powinniście byli wysiąść dwa przystanki wcześniej.
Aha.
No to my się tam szybko wrócimy, oznajmiam, po czym rzucamy się jak szaleni sprintem z ciężkimi plecakami wzdłuż torów tramwajowych. Pani próbuje nam dać do zrozumienia, żebyśmy się aż tak nie spieszyli, ale do nas to jakoś nie dociera. Zapytajmy jakichś ludzi. Odżywa w nas wiara w tubylców. Ale tubylców o tej porze ani widu ani słychu. Jest już właściwie ciemno, tylko latarnie uliczne rozświetlają nam drogę. Na przystanku tramwajowym stoi grupka młodych ludzi: Koleś i trzy dziewczyny. Dziewczyny nie wiedzą, jedna po kolorze skóry nie wygląda zresztą na tutejszą. Koleś już nam zaczyna coś tłumaczyć aż tu mu dzwoni telefon. Ale jazda normalnie. Biegniemy dalej, w biegu dzwonię do pani ze schroniska aby poinformować o dotarciu do przystanku docelowego. Mam wrażenie, że ona tam nic nie robi, tylko odbiera moje telefony. Tłumaczy mi drogę, podczas gdy Dawidowi drogę tłumaczy jakiś wyjątkowo zorientowany tubylec.
Jest może dziesięć, może piętnaście minut po dziesiątej. Zziajani zjawiamy się w schronisku i rozpływamy się w podziękowaniach dla pani, która na nas zaczekała. Normalnie byśmy na dworcu nocowali albo na ławce w parku. A za ciepło to akurat wtedy nie było. Jak się kilkanaście minut później okazało, pani cały czas była w schronisku, „bo ponieważ gdyż” tam nocowała. Łaskę nam zrobiła … jedna. Jak wiadomo, punkt oceniania zależy od punktu patrzenia, czy jakoś tak
Następnego dnia bardzo rano badanie miało się odbyć na czczo. To znaczy, że pod wskazany adres, który bynajmniej nie jest za rogiem, będziemy musieli się udać bez śniadania, do tego w dużej mierze na własnych nogach i z całym dobytkiem na plecach. Jak ja tam nie zemdleję to będzie chyba przełom w moim życiu. Droga minęła pod mottem „Daleko jeszcze?” oraz „mówiłem ci, żeby pojechać tramwajem”.
Badania odbywały się w prywatnej przychodni, co wcale nie znaczy, że nie było scen. Po tym, jak nie zemdlałem podczas pobierania krwi, nabrałem doskonałego humoru, który poprawił się jeszcze bardziej podczas badań u audiologa. Znajoma mi pani z recepcji włożyła mi do uszu niezbyt wygodne słuchawki, po czym za pomocą przycisku puszczała bardzo ciche dźwięki. Gdy tyko usłyszę dźwięk, mam naciskać guzik. Pani puszcza cichy dźwięk, ja nic nie słyszę. Pani puszcza głośne jej zdaniem dźwięki a ja dalej nic nie słyszę oprócz cichego klikania przycisku, za pomocą którego dźwięk jest puszczany. To gdzie jest do cholery ten dźwięk?! No niech Pan przestanie, nie chcę robić z Pana głuchego. Obraca mi słuchawki. Odzyskałem słuch. Dawid też jest zdania, że chcieli go „ogłuszyć”.
W pewnym momencie pociąg nie może dalej mknąć. Nie może zignorować tego, że drugi pociąg stoi, bynajmniej nie na stacji kolejowej. Wychylamy się za okno, ale trudno zorientować się, o co chodzi. Przesiadający się pasażerowie mówią coś o jakimś wypadku. Jest chyba karetka. Dawid jeszcze nie wie, że to było samobójstwo. Może tylko czuje. Dobrze wiedzieć, że zawsze jest jakieś wyjście, stwierdza. Dobrze wiem, że mówiąc to wcale nie ma na myśli tego człowieka.
Życie zwalnia i przyspiesza
zawsze można wysiąść
nie wiem co to znaczy
Przed moim oknem kałuża wody
po niej płyną chmury i wiatr
nie wiem dokąd
Jesteś szalony :) buziaki
OdpowiedzUsuń