Dzisiaj miałem po raz kolejny zaszczyt spotkać dzika. Było to bardzo miłe spotkanie, które, mam nadzieję, pozwoli mi zmienić swoje dotychczasowe nastawienie do tych leśnych przodków świń.
Nie, nie byłem w lesie. Tak, jadłem kiełbasę z dzika. Pokusiłem się, bo trzeba przecież poznawać świat z różnych punktów widzenia.
Koleżanka z pracy (nie ta, od której jadłem swego czasu jelenia), której tata również jest myśliwym raczyła nas dzisiaj doskonałym wyrobem, co do którego można było mieć pewność: to jest coś, co biegało po lesie. Kiełbasa na pierwszy rzut oka wygląda jak kiełbasa, ale w środku jest znacznie ciemniejsza z lekką nutką czerwieni. No ale nie samym wyglądem żyje człowiek. Smaku nie opiszę, bo nie jestem specjalistą smakoszem. Ale jeden fakt zasługuje na wspomnienie: o ile po innych wyrobach mięsnopochodnych i mięsnopokrewnych odczuwam w żołądku coś jakby ssanie, spowodowane zapewne wszelkiego rodzaju "polepszaczami smaku" (w praktyce wzmacniaczami apetytu, bo po nich ma się ochotę na więcej, a czym więcej się zjada, tym bardziej człowieka zasysa), o tyle po tym domowej obróbki dziku nie miałem podobnych objawów. No ale po co ma człowiek jeść tyle, ile potrzebuje, jeżeli może jeść tyle, ile tylko się w nim fizycznie zmieścić. Pieniądze, pieniądze, pieniądze.
Teraz jak spotkam w lesie dzika, to wiem jedno: nie uciekać, tylko gonić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz