środa, 1 stycznia 2014

Hobbit. Pustkowie Smauga

Zebrałem się na obejrzenie drugiej części Hobbita tylko dlatego, że skusiła mnie recenzja, według której druga część jest znacznie lepsza od pierwszej. Pierwsza mnie lekko rozczarowała, myślałem, że może po prostu była słabsza i nie można skreślać całości. Nie wiem, kiedy dokładnie przyszedł ten moment, w którym dotarło do mnie, że oglądam komedię. Na pewno jeszcze przed 60 minutą.

Dlaczego komedię? Bardzo zabawne, iście abstrakcyjne, powiedziałbym, sceny walk, w których kobieta w (niemalże) pojedynkę rozwala zgraję orków, przypominają bardziej jakąś odrealnioną grę komputerową, w której postacie za przeproszeniem napierdalają się, ale giną tylko przeciwnicy, bo tak jest napisane w scenariuszu. Jeśli kogoś trzyma to w napięciu, to musi być bardzo znudzony życiem. Zwieńczeniem tych wszystkich nieoczekiwanych zwrotów akcji jest sekwencja walk ze smokiem z ognioodpornymi (łącznie z włosami) krasnoludami w rolach głównych. Film pozostawia obojętnym, nie rusza jak Władca Pierścieni, ani trochę. Smok jest perfekcyjnie straszny, ale nie przeraża, a całość wywołuje tylko pusty śmiech.

Peter Jackson postanowił jeszcze trochę pociągnąć na swoim poprzednim (zasłużonym) sukcesie. Władcę Pierścieni widziałem w wersji reżyserskiej (chyba około 12 godzin łącznie) co najmniej pięć razy i nie było mi dość. Na kolejnym seansie Hobbita zasnąłbym niechybnie. Ale takie są skutki rozciągania cieniutkiej książeczki do rozmiarów trzech prawie trzygodzinnych filmów. Pusty czas trzeba wypełnić rozbudowanymi scenami pojedynków. Dzięki temu mamy "genialny" film, w którym wprawdzie cały czas ktoś się z kimś tłucze, goni, ucieka, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Pełno rozmachu, zero epiki. Ale jeśli Hobbit odniesie sukces, nie łudźmy się, przyjdzie i czas na Silmarillon. I to na pewno w co najmniej trzech częściach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz