poniedziałek, 20 stycznia 2014

Czas na opowiadanie: Burza



Czasami w mroźne zimy tęsknie wspominam lato. Bywają jednak lata, których wywierają mieszane uczucia.


To było już bardzo dawno temu. Był późny wieczór po upalnym dniu. Powoli zbierałem się spać, byłem sam. To był bardzo męczący dzień. Zasuwając zasłony w oknie domu mojej babci, gdzie spędzałem wakacje, zauważyłem coś, co wzbudziło moją ciekawość. Na bardzo odległym horyzoncie pojawiała się co chwila mała, biała łuna światła. Domyśliłem się, że to musi być burza. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Byłem młody i nie bałem się niczego.



Wyszedłem na dwór. Na zachodzie błyskało się coraz mocniej i częściej. Ale nie było nawet słychać grzmotów. Burza musiała być bardzo daleko. Na niebie nie było nawet pojedynczej chmurki, świecił księżyc, lśniły gwiazdy. Wróciłem do domu i położyłem się spać. Okrągły towarzysz nocy zaglądał mi do pokoju przez szparę w zasłonie. Patrzałem na niego jak na gwaranta spokoju i bezpieczeństwa. Nie wiem kiedy zasnąłem.



Ze snu wyrwały mnie jednocześnie potężny huk, wstrząs i błysk. Wydawało mi się, że przez zamknięte powieki zobaczyłem cały pokój. Zerwałem się na równe nogi, chciałem zobaczyć która godzina. Zegarek stał; wszystkie zegary stały; była 23:54.



Za oknem błyskało się dosłownie bez przerwy. Nieustanny grzmot wprawiał drewniany dom w nieustanne drżenie. Słychać było falującą na dachu blachę. Niedomkniętym oknem od południa szarpało na wszystkie strony. Zapaliłem światło i podszedłem by je domknąć. Starałem się nie patrzeć w niebo, żeby błyskawice nie odebrały mi wzroku. Mimo to rzucił mi się w oczy dziwnie pomarańczowy odcień budynku gospodarczego naprzeciwko okna. Odruchowo spojrzałem na zachód. Przeszły mnie ciarki. Cały horyzont wydawał mi się płonąć. W ogniu stała część zabudowań gospodarczych sąsiadów, jakieś 400 metrów na zachód.

 - To na pewno od tego pioruna - pomyślałem - chyba trafił w samą prosto w stodołę ze słomą.

Iskry latały nad domem. W pewnym momencie przez głowę przeszła mi przerażająca myśl:

 - Świerki! - rzuciłem się do sieni



Świerki posadził w rzędzie mój dziadek grubo ponad pół wieku temu. Było ich około 20, niektóre dochodziły do 30 metrów wysokości; stały na północny zachód od domu. Mogły by spokojnie stać jeszcze przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Teraz widziałem przedzierające się przez ich miotające się na wietrze gałęzie. Mogłem tylko patrzeć. Jak na złość, nie padało. Wystarczyło, że zapali się jeden...



Odłączyli prąd.



Patrzałem na to wszystko jak na koniec świata, który może lada chwila nastąpić. Dom był tak samo łatwopalny jak świerki. I tylko 15-20 metrów od nich. Nie wiedziałem, czy mam uciekać. Ani dokąd. Nie miałem też pojęcia, gdzie może być klucz do murowanej piwnicy; nie było czasu na szukanie. Wolałem patrzeć jak, jedno po drugim, kolejno zapalają się drzewa, najpierw te najdalej od domu. W tej chwili wydawało mi się, że już nawet pioruny przestały bić, tylko po to, żebym mógł na to wszystko patrzeć. Ale to chyba tylko wrażenie. Byłem zbyt zszokowany by trzeźwo myśleć, nawet by się bać.



Gdyby jeszcze w tym momencie zaczęło bardzo mocno padać, być może wszystko potoczyło by się inaczej. Tymczasem suchy wiatr wywijał tam i z powrotem płonącymi jak pochodnie gałęziami najwyższego z drzew.



Nie wiedziałem już zupełnie co robię. Uciekłem do domu. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, że stodoła ma już apogeum ognia za sobą. Teraz była moja kolej. Płomień ze świerków zbił się w jeden wielki słup ognia, prący na wschód, z wiatrem, i rozszerzający się nieubłaganie w kierunku domu.



Byłem w środku i wiedziałem, że już za chwilę jedynym wyjściem będzie południowe okno. Zamiast zabrać co ważniejsze dokumenty i uciekać, usiadłem przy stole w środku pokoju. Zapaliłem świecę, postawiłem ja przed sobą. Płomień drżał, tak jak cały dom. Wpatrywałem się w niego jak w ostatnią nadzieję.

 - Albo ty, albo on - pomyślałem.

Ale nie gasł, nawet mimo dużego przeciągu. Na tej tylko podstawie wiedziałem że jeszcze nie czas; że jeszcze nie płonę.



I zacząłem się modlić. Przypomniałem sobie wszystkie modlitwy jakie niegdyś znałem. Później już własnymi słowami. Potem zaczął padać deszcz, albo nawet grad. Walił z ogromną siłą w blaszany dach, usypiał mnie swoją regularnością. Wiatr ustał. Głowa opadła na stół. Zasnąłem.



Rano znalazłem siebie jeszcze żywym. Zaspanymi oczami ujrzałem leżącą na dywanie świecę, obok plamę wosku. Miałem dziwne wrażenie, że bardziej mnie nie ma niż jestem Nie byłem nawet pewien, czy mi się to wszystko nie śniło. Wyszedłem na dwór, stałem w wielkiej kałuży czarnej od popiołu wody. Spojrzałem na zegarek: była 11:54. Wzniosłem oczy ku niebu. Było większe niż zwykle i jakiś dziwnie niebieskie. Zupełnie jak w prosektorium.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz