czwartek, 9 stycznia 2014

Moje miejsca

Od zawsze jak pamiętam ciągnęło mnie do przestrzeni, do miejsc, których nie widać końca. Zaczęło się dość niewinnie, od lasu. Ponieważ w lesie jest gęsto od drzew i nie widać końca. To taki inny rodzaj przestrzeni. Las to miejsce, w których przestrzeń w cudowny sposób się rozmnaża. W głębokim dzieciństwie jeździliśmy do lasu, niestety ku mojej udręce znacznie częściej na jagody niż na grzyby. Jagody się zbiera w jednej pozycji rzadko zmieniając lokalizację. Natomiast za grzybami się chodzi, gdzie oczy poniosą.

Potem ciągnęło mnie na wszelkie rodzaju łąki i puste przestrzenie. Jak wiadomo, na terenie GOP-u, gdzie się wychowałem, nie było tego sporo, dlatego nauczyłem się kochać każdy kawałek przestrzeni, gdzie nie było widać domów i innych śladów cywilizacji. Tak odkrywałem swego czasu różne jeziora, zwłaszcza rajską Pogorię IV, gigantyczny sztuczny zbiornik po wyrobisku piasku, usiany dzikimi plażami. Jeziora dawały poczucie przestrzeni, wolności. Ciągnęło mnie też nad morze, ale tam miałem za daleko.

Przestrzeń dają też góry. W góry miałem znacznie bliżej, ale zanim zacząłem (oczywiście samotnie) po nich chodzić, przemierzyłem cały GOP w poszukiwaniu rozmaitych wzniesień mniej lub bardziej sztucznych, z których było widać więcej.  Bardzo chciałem zobaczyć Tatry, tak bardzo, że pewnego zimowego poranka, przed pójściem na uczelnię, o mało nie odmroziłem sobie palców, gdy przy ponad dziesięciostopniowym mrozie i silnym wietrze wdrapałem się na jedną z hałd na południu Katowic, żeby popatrzeć na wschód słońca. Tatr nie zobaczyłem, ale warto było.

W poszukiwaniu dziczy nieraz błąkałem się po Pustyni Błędowskiej, w butach i na boso, zimą i latem, jadąc tam z i Krakowa i Katowic. Pustynia jest pusta - przynajmniej w tym względzie nie byłem nią rozczarowany. W poszukiwanie dziczy planowałem nawet pojechać na Torfowiska Orawskie - miejsce, gdzie nie ma absolutnie nic. Ale jak wiadomo albo i nie, w miejscach, w których nie ma nic, jest to, czego nie ma w miejscach, w których jest wszystko. Specyficzną dzicz znalazłem wzdłuż Bugu, znalazłem ją w towarzystwie znikającego świata. Oby znikał jak najwolniej.

Potem przyszedł czas na góry, z tych wysokich najpierw paradoksalnie Alpy, gdzie już na drugiej "wycieczce" dwa razy mało nie spadłem w przepaść. To mnie jakoś nie zatrzymało, to mi tylko wpoiło szacunek do potęgi gór. Ale nogi się jeszcze długo trzęsły. W Tatrach już nie szalałem. W Bieszczadach i Beskidzie Niskim bywałem, żeby pooddychać i się nieco roztopić w ich magii. Wtedy odkryłem, że w górach są doliny, a w nich przeszłość i historia.

I wreszcie, pociąg do morza w czasie sztormu, stanie na molo w nocy wśród ryku morza, patrzenie w dal na kołyszące się na falach statki. Patrzenie w dal bez końca...

Potrzeba ucieczki do takich miejsc jak Roztocze, Bieszczady, Beskid Niski czy Pustynia Błędowska, do tego na półdziko, bez planu wynika z mojej (i chyba raczej ogólnoludzkiej) odwiecznej tęsknoty za przeszłością: szukanie miejsc, gdzie widać ślady tylko i wyłącznie przeszłości, tej dalekiej, gdzie jest pusto i nie ma śladów natrętnej cywilizacji, gdzie można poczuć się jak 100, 200, 500 czy 1000 lat temu, gdzie można żyć (prawie) tak jak kiedyś, choć to tylko namiastka. To jest mniej więcej to, co niemieccy romantycy uznali za część swojego programu: tęsknota za przeszłością, tęsknota za dalą...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz