Tak nazywa się cotygodniowa "impreza" organizowana przez trójmiejskie koło rowerowe. Wybrałem się na nią, ponieważ aa dowiedziałem się o niej (logiczne, że gdybym nie wiedział to bym nie poszedł) be marsz miał się odbywać w nocy (co dało mi kopa, żeby wreszcie kupić sobie czołówkę), następnie ce w lasach (oliwskich; ale generalnie chodzi o to, że w lasach) i w końcu de dystans trzynastu kilometrów idealnie dopasowywał się do moich potrzeb wysiłkowych po ośmiu godzinach siedzenia w pracy.
Przybyło osób około 15-20 i poszliśmy. To miała być krótka wycieczka, ale krótko dotyczyło nie dystansu, tylko czasu poświęconego na ten dystans. Obowiązywało tempo żwawe (6km/h), natomiast niektórzy w tym ja trzymali tempo 5km/h, co przez prowadzącego spacer zostało nazwane mułem bagiennym. 2,5 godziny zmieniło się w 3 godziny po tym jak poszliśmy w okolicę zoo. Najpierw jedna brama pokonana górą i dołem jak komu wygodniej, potem kolejna brama, której nikt się nie spodziewał. W międzyczasie zza kolejnego płotu świeciło na nas z ciemności efektem czerwonych oczu stado lam. Nic nie daje takiego kopa jak stado lam świecących na czerwono oczami.
Z trzynastu kilometrów zrobiło się piętnaście. Godzina dwudziesta pierwsza. Wracam do domu. Ulice rozświetlone latarniami. Zdążyłem już zapomnieć, że od pięciu godzin panuje ciemność. Ale gdyby tak raz na jakiś czas zgasić całe miasta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz