W czerwcu 2010, obroniwszy pracę magisterską już w kwietniu, i mając za sobą jedną nieudaną rozmowę kwalifikacyjną oraz rundkę roznoszenia CV po szkołach, dostaję pracę w Poznaniu przy obsłudze telefonicznej niemieckojęzycznych klientów pewnego znanego operatora komórkowego. Mojemu promotorowi, chcącemu wysłać mnie na studia doktoranckie, uciekam niczym panna młoda sprzed ołtarza. Tymczasem już po trzech miesiącach wracam z Poznania z totalnym upadkiem wiary w siebie, z poczuciem, że całe pięć lat studiów to czas stracony. Nagle budzę się w otaczającym mnie świecie i uświadamiam sobie, że nie umiem nic... Przegrywam kolejną rozmowę kwalifikacyjną. Potem zostaje tylko wyjazd do Niemiec jako pracownik inwentaryzacji. Życie na walizkach i na krawędzi rzeczywistości. Na granicy ryzyka. W grudniu praca się kończy, w styczniu jestem już na krawędzi depresji. Czarne myśli cisną się coraz natrętniej do głowy...
Tak się zaczyna:
PAMIĘTNIK Z OKRESU POWSTANIA
WARSZAWSKIEGO
JETZT HALTE DURCH –
und sei die Not auch groß.
Gott hat die Stunde schon bedacht,
da Er dir Hilfe bringt.
Czwartek, 13.01. 2011
Wysyłam CV na stanowisko
specjalisty ds. obsługi prenumerat niemieckich.
Piątek, 14.01.2011
Około godziny 14 otrzymuję maila
od rekrutantki, że zaprasza mnie na rozmowę w poniedziałek na 12:00 do
Warszawy. W pierwszej chwili chcę zrezygnować: umowa o dzieło, nie wygląda to
dobrze. Dla odwleczenia decyzji w czasie piszę jednak dyplomatycznego maila z paroma
pytaniami. Odpowiedź nie jest specjalnie zachęcająca, ale w międzyczasie zmieniam
zdanie: co mi szkodzi pojechać? Piszę, że na rozmowie się pojawię. Uświadamiam
sobie, że dotarcie do Warszawy na godzinę 12 może okazać się niemożliwe.
Pobudka o wpół do piątej i dziesięciominutowa perspektywa przesiadki, chyba że
ma się stówkę na Intercity.
Sobota, 15.01.2011
Trwa kombinowanie i sprawdzanie
różnych scenariuszy wydarzeń. Piszę na gg do Uli i pytam czy by mnie nie przenocowała
w Warszawie. Ula nie wchodzi jednak na gg. Nie mam do niej aktualnego numeru
telefonu. Nocleg w Zwoleniu nie wchodzi w rachubę, tam się przede wszystkim nie
ma jak dostać w niedzielę wieczorem. Poza tym warunki noclegowe są niezbyt
dobre. Ostatecznie mama załatwia nocleg u krewnych w Radomiu, stamtąd mam w
niedzielę rano „uderzyć” na Warszawę.
Niedziela, 16.01.2011
Wszystko idzie zgodnie z planem.
Siedzę w pociągu, który ma być w Radomiu około 17:30. Niestety wujek ma
zapowiedziany mój przyjazd na około 19. Nie chce mi się czekać na dworcu 45
minut a kolejna zmiana godziny spotkania to już jakoś nie bardzo. Idę z ciężkim
plecakiem na rynek w Radomiu, tylko po to, by stwierdzić, że nikogo i nic
tam nie ma. Wujek na samym wstępie każe mi kupić bilet na jutro. W domu częstuje
mnie rosołem i innymi przejawami polskiej gościnności.
Poniedziałek, 17.01.2011
Wujek odprowadza mnie pod sam
dworzec. Przedtem robię sobie kanapki. W Warszawie koło stacji Warszawa
Zachodnia dostaję skurczów żołądka. Stres. Na dotarcie na miejsce mam półtorej
godziny. Mimo to jestem właściwie na czas i to bez żadnych przerw. Trochę
przeceniłem swoje umiejętności. Znalezienie właściwej siedziby firmy okazuje
się nieco trudniejsze niż znalezienie numeru 74. Do tego dochodzi budynek E, a
jakby tego było mało, znalezienie właściwej klatki schodowej też jest nie lada
wyzwaniem. Praca jest jakby znaleziona. Nie ma większych wymagań. Będzie tylko
ciężka harówka. Ile zrobisz tyle zarobisz. Na początek dobre i to. W środę i
czwartek ma być szkolenie. Jak tylko znajdę mieszkanie, będę mógł rozpocząć
pracę. Po rozmowie kwalifikacyjnej czekam na Natalię, która z różnych względów
znalazła się w tym dniu w Warszawie i chce mi zapłacić za już napisane kilka
stron pracy. Długo czekam, ale zostaję podwieziony. Na Dworcu Zachodnim słyszę
zapowiedź, że o 16 odjeżdża PKS do Tarnobrzega. Mam 15 minut. Po serii
nieporozumień w kasie biletowej (najpierw pytam o bilet do Tarnobrzega, potem
dziwię się, że jest taki drogi, a potem mówię, że jednak do Zwolenia) kupuję
bilet. W autobusie doznaję swoistego odprężenia. Przez prawie godzinę bus
jeździ po Warszawie. Trudno mi jest to zrozumieć. Około 19 jestem na miejscu.
Załatwiam nocleg u Uli na noc z środy na czwartek.
Wtorek, 18.01.2011
Plan na dzisiaj: Rundka na
dworzec w celu znalezienia połączenia do Warszawy na dzień następny; wycięcie i
pocięcie starego suchego świerka, kolejna rundka po mieście w celu znalezienia
połączenia z Internetem bezprzewodowym, która kończy się niechybnie koniecznością
udania się do kafejki internetowej. Tamże wyszukiwanie ofert wynajmu pokoju w
Warszawie, po powrocie do domu nerwowe dzwonienie. Ostatni punkt w planie to
spotkanie z księdzem proboszczem w ramach wizyty duszpasterskiej, które
jest chyba najbardziej stresującym do tej pory wydarzeniem. Odgrzewanie starych
kotletów oraz smażenie nowych. W ogniu piekielnym. Pies ma więcej obiektywizmu
i zrozumienia dla ludzkich spraw niż ksiądz. A koń widzi więcej w klapkach na
oczach niż niejeden ksiądz.
Środa, 19.01.2011
Pierwszy dzień szkolenia. Startuję
o 6 rano na dworcu w Zwoleniu. Autobus ma być w Warszawie o 9, ale kierowca
mówi, że w praktyce będzie przed 10. To za późno. Na przedmieściach Warszawy
zaczynają się potężne korki: to tłumaczy czemu autobus w praktyce jest tak
późno. Przy pierwszej lepszej okazji „ewakuuję się” z autobusu i idę do metra.
Stamtąd już szybko na miejsce szkolenia, zdążam bez zbytniego pośpiechu. Pierwszy
dzień szkolenia nie wygląda dobrze, wszystko wydaje się bardzo trudne, czarno
to widzę. Dostrzegam nowe perspektywy, jakie otwiera przede mną to wielkie
miasto: Pałac Kultury i Nauki, Wisła, Metro. Mam dużo czasu, idę na ulicę
Niską, gdzie ma się rzekomo znajdować biuro pośrednictwa wynajmu. Znalezienie
właściwego adresu jest nawet dla wprawionego posiadacza mapy nie lada
wyzwaniem. Wolę szukanie grzybów w lesie. Gdy wreszcie udaje mi się znaleźć
właściwy budynek, okazuje się, że nigdzie nie ma tam żadnego biura pod podanym
adresem. Ostatecznie okazuje się, że biuro jest w prywatnym mieszkaniu. I
żadnej tabliczki, totalne zero informacji. W zamian za 150 złotych dostaję
namiary na trzy pokoje po bardzo konkurencyjnych cenach. Wtedy pojawia się
oferta z ostatniej chwili. 500 złotych, bardzo blisko metra, decyduję się
pojechać tam na samym początku. Jeszcze przed obejrzeniem mieszkania rozmawiam
kilka razy telefonicznie z właścicielką. Mieszkanie nie robi na pierwszy rzut
oka specjalnie dobrego wrażenia. Poniekąd wkopałem się, zanim jeszcze
zobaczyłem mieszkanie. W rozmowie ustaliłem, że będę mógł się wprowadzić od
razu i zapłacić tylko za połowę miesiąca. No i w zamian za pisemną umowę. A
umowę mam tylko na dwa tygodnie, więc jest to takie raczej mieszkanie na
przetrzymanie. Kilkanaście minut później jestem na siebie wściekły: Mieszkanie
w moich oczach coraz bardziej zaczyna być meliną. Wszystko stare i zniszczone,
łazienka aż żal patrzeć, w kuchni brudno, nie ma gdzie usiąść, do swojego
pokoju wchodzę przez pokój sąsiada, który nie stroni od papierosów, co wyraźnie
czuć. Sąsiada jeszcze nie ma, na telewizorze leżą płyty z serialem „Kryminalni”.
Jezu, w co ja się wpakowałem! Syn właścicielki nie wygląda na inteligenta, ale
na szczęście i nie na kryminalistę. Taki prostolinijny robotnik. Mój sąsiad
jest na szczęście stosunkowo normalny. Stosunkowo, bo nic w jego mniemaniu nie
stoi na przeszkodzie, żeby jeszcze tego samego dnia chcieć pożyczyć ode mnie 20
złotych, które mi zamierza oddać, „jak kiedyś pójdziemy na piwo”. Wiem, że mi
nie odda, więc pożyczam 10 i mówię, że ma być w poniedziałek w gotówce. Mówi,
że mi położy w pokoju a ja, że ma mi oddać do ręki. Lepiej żeby za
wcześnie mi tego nie oddał, bo potem będzie chciał pożyczyć więcej. Nie ma
mowy. Niewielkiej postury sąsiad, którego imienia albo zapomniałem albo w ogóle
nie znałem, pracuje na infolinii jako telemarketer i wciska ludziom prawie
srebrne wisiorki po samych tylko kosztach przesyłki w wysokości 15 złotych.
Czwartek, 20.01.2011
Po krótkim czterogodzinnym
szkoleniu jestem wolny, ale nie mam co ze sobą zrobić do godziny 17. Jeżdżę bez
sensu po mieście, mam bilet dobowy to się przecież nie może zmarnować. Jest zimno, wieje wiatr, zaczyna prószyć
śnieg. Czuję się jakbym był bezdomny. Jest w tym uczuciu szaleństwo, jest
wolność, ale i niewyobrażalny wręcz smutek. Na Dworcu Centralnym sprawdzam
pociągi do Radomia. Po cholernie długim czasie udaje mi się doczekać na autobus
jadący na Dworzec Zachodni, gdzie sprawdzam PKS-y do Zwolenia i dochodzę do
wniosku że sytuacja jest nieciekawa. Zdążenie na cokolwiek może nie być łatwe.
Na Zachodnim próbuje złapać SKM czyli szybką kolej miejską. Jeden pociąg mi
ucieka, bo nie potrafię znaleźć właściwego peronu. Na jednym peronie znajdują
się mianowicie po lewej tor 21 a po prawej tor 23. Kurwa, co za jebane miasto.
SKM odjeżdża z toru 22. W międzyczasie udaje mi się kupić nawet fajną i
niedrogą torbę na laptopa i jeszcze parę podręcznych rzeczy. Będę komputer ze
sobą nosił do pracy, przynajmniej już nie będę musiał wszędzie chodzić z wielkim
plecakiem. Z Ulą idziemy do Sfinksa zjeść coś, bo jestem cholernie głodny mimo trzech
bułek kupionych na dworcu, nie wspominając już o czterech ciasteczkach
zjedzonych na śniadanie. Wreszcie czuję się jak człowiek, nie jak bezdomny
włóczęga. I tu po raz kolejny odnoszę wrażenie, że moje życie przestaje być
zwykłe, że zaczyna być wędrówką, która nie wiem gdzie i jak się skończy.
Wspominamy dawne czasy, trochę optymizmu mi dziewczyna wlewa w serce. Opowiadam
o swoim życiu i mam wrażenie, jakby wszyscy ukradkiem słuchali z
zaciekawieniem. Może to i nie jest normalne, ale czuję się w tym momencie po
prostu nieziemsko cudownie.
Piątek, 21.01.2011
Dzień, o którym wczoraj mówiłem: „zobaczymy
jutro”. W pracy dostaję proste rzeczy, sama automatyka, łatwiejszych skanów do
wprowadzania chyba mi na początek już nie mogli dać. Mimo to i tak nie wierzę,
żebym zarobił coś ponad 50 złotych tego dnia. Tyle tylko że się utrzymałem
przez ten dzień. Z pracy wybiegam wściekły. Na sam koniec trafił mi się trudny
przypadek akurat jak się spieszyłem na pociąg. Do tego wszyscy do mnie
wydzwaniają jak szaleni. Bob, który tego samego dnia tylko wcześniej też wracał
z Warszawy, dzwoni i się pyta, czy „mam coś” na dzień Babci. Dobrze wiedzieć.
Odpowiadam pytaniem: czy wie, gdzie na tym jebanym warszawskim dworcu są kasy
biletowe. Latam po dworcu tam i z powrotem aż w końcu ustawiam się w kolejce
przed kasą PKP IC bo innych kas nie ma. Oczywiście można tam kupić bilety KM
oraz PR, ale po co to pisać, niech się ludzie domyślają. Wieczorem jestem w Zwoleniu.
Sobota, 22.01.2011
W zasadzie nic ciekawego.
Przepakowywanie się, oglądanie filmów na kompie i próby stworzenia jakiegoś
fajnego albumu ze zdjęciami. Nieudane ze względów technicznych.
Coś niedobrego dzieje się z Piscasą.
Niedziela., 23.01.2011
Spanie do godziny 11, śniadanie,
odśnieżanie, potem w sumie trochę filmów, czyli w praktyce nic. Ucieczka od
rzeczywistości. O 17 odjeżdża autobus do Warszawy. Jedzie aż z Tarnobrzega i
spóźnia się aż o 45 minut. Jest zimno, pada śnieg. Na samych przedmieściach Warszawy
okazuje się, dlaczego mógł mieć takie opóźnienie. Zatrzymuje się na światłach i
już nie rusza. Kierowca prosi ludzi, żeby wysiedli i zaczęli pchać. Ja na pewno
wysiadam i już nie wsiadam więcej. Idę do metra.
Poniedziałek, 24.01.2011
Okazuje się, że mój sąsiad nie
jest w stanie zasnąć bez telewizora. Idę spać w pół do pierwszej, telewizor
gra, budzę się około piątej, telewizor gra, wstaję przed szóstą, telewizor gra.
Mówi, że lepiej mu się zasypia przy telewizorze. I ciągle przygłupawe filmy dla
nastolatków na DisneyChanel. Pieniędzy oczywiście nie oddał. W pracy trochę
trudniejsze rzeczy niż w piątek, chyba dzisiaj nie zarobię na jedzenie.
Jestem głodny, głupawe śniadanie i kilka kanapek to za mało na 12 godzin.
Zostaje godzinę dłużej w pracy, to już standard. Po pracy najpierw jazda na SGH
w poszukiwaniu neta (jest sieć ale maksymalnie 3 kreski), potem na politechnikę
(jest zabezpieczona sieć niezabezpieczona) a w końcu na ostatecznie bezowocne poszukiwanie
wejścia na Akademię Rolniczą. Znowu czuję się jak bezdomny.
Wtorek , 25.01.2011
Codziennie rozmawiam z Ulą przez
telefon. Nie starczy mi kasy na koncie do końca tygodnia, jeśli tak dalej
pójdzie. Ale: jeśli tak dalej pójdzie, to dzięki niej od początku miesiąca
chyba będę pracował na 1,5 etatu o ile nie więcej. Patryk, którego nie znam,
pisze mi smsa, że rozmawiał z kierowniczką i że ta zadzwoni do mnie niedługo.
Nie bardzo wiem nawet z jakiej firmy. Z Pauliną umawiam się na następny dzień
na rozmowę w cztery oczy. Po pracy. A propos pracy: dzisiaj zarobiłem chyba na
jedzenie. Na bilet dała mi babcia w niedzielę. Dzisiaj jest pierwszy dzień, w
który w metrze chce mi się spać, powoli kończą się zapasy wyspania z poprzedniego
miesiąca. Szkoła Główna Handlowa ma kilkanaście hot-spotów WiFi, Paweł [brat - przyp. aut] pomaga
mi je znaleźć. Jest tylko jedno ale: nie wchodzi gmail. Pani Paulina przysłała
mi na maila adres spotkania, a ja nie mogę wejść na pocztę. Ściągam z neta
Thunderbirda i w domu instaluję. Powinno się udać. Jeśli nie to w
pracy jest jeden komputer z netem do ogólnego użytku. Szukam nowego pokoju, ale
sam nie wiem, czy na razie szukać. Poniżej 600 trudno coś normalnego dla siebie
znaleźć. Poczekam do jutra.
Środa, 26.01.2011
Mam wrażenie, że w pracy dają mi
łatwe rzeczy do robienia. Ale dobrze, właśnie o to chodzi, trzeba przecież
zarobić. Mam 18% błędów. Norma to 2%. W następnym tygodniu muszę zejść mocno
poniżej 10%. Na wywieszonych statystykach mam średnio po 100 kuponów dziennie,
co daje około 50 zł dziennie, czyli 1000 zł. Czyli mogę już jeść. W pracy na kuchennym
kompie sprawdzam adres firmy, do której idę na rozmowę kwalifikacyjną. Z pracy
wychodzę już w pół do czwartej, żeby zdążyć jeszcze wpaść do SGH żeby wysłać
Paulinie CV. Niestety Thunderbird nie działa. Cholera jasna, zaczyna się robić
gorąco. Loguję się na administratora, ściągam na szybko TheBata, niestety ten
też nie jest skonfigurowany, nic nie działa. Biegam po SGH w poszukiwaniu
ksera, żeby mieć to CV chociaż wydrukowane. Na jednym kolejka i nikogo z
obsługi. Szukam drugiego. Na rozmowę o dziwo udaje się zdążyć, jestem nawet
przed czasem. Jazda jest bardzo szybka: rozmowa po polsku i po niemiecku, potem
podrzucam CV (masz CV, a to świetnie; rzut okiem; o, studiowałeś w Katowicach,
fajnie), robię test językowy (obiektywnie trudny, subiektywnie fajny i prosty),
potem idę słuchać, jak inni przeprowadzają rozmowy, potem jest przerwa a po
przerwie zapoznaję się z systemem i mam już dzwonić. Żadnej ankiety mi się
nie udaje przeprowadzić, jest bardzo dużo automatycznych sekretarek i odmów. Po
pierwszej spalonej rozmowie idę przed siebie, nie ma odwrotu. Kierownik mówi,
żeby się nie przejmować, mało komu udaję się pierwszego dnia zrobić ankietę. Od
jutra pracuję na 1,5 etatu. Za jedną ankietę mam 3 złote brutto, Nie wygląda to
źle, jeśli zrobię chociaż 4 na godzinę to będzie fajnie. Umowa o dzieło po raz
drugi. 12-13 godzin pracy dziennie. Jak tylko zacznie mi działać poczta mailowa
to się wezmę za rozsyłanie zaproszeń na mój pogrzeb. Wsiadam do metra jadącego
w przeciwnym kierunku. Zorientowałem się dopiero przed samą stacją końcową. Ale
do Biedronki i tak bym nie zdążył, bo jest tylko do godziny 21. Nie wiem, co ja
właściwie będę jadł. Jestem głodny i chce mi się spać. Nie wiem jak właściwie w
ogóle może się chcieć spać jeśli się umiera z głodu. Sąsiada dzisiaj nie ma,
dzięki Bogu, wreszcie odrobina wolności. Gotuję makaron i myję włosy
jednocześnie, bo nie ma czasu. I tak pójdę spać dopiero o 12.
Czwartek,
27.01.2011
Staje się cud.
Dwadzieścia minut przed trzecią koordynatorka mówi, że nie ma już żadnych
zamówień do wprowadzania do bazy danych. Szybko jadę na zakupy do Biedronki. Po
drodze wsiadam w niewłaściwy tramwaj. Zawsze się jakaś sensacja po drodze
trafi. Chcę zostawić zakupy w domu i tu kolejne „wrażenia”: nie da się otworzyć
drzwi. Nic tylko kopać. A tu Piotrek (syn właścicielki) wraca. Okazuje się, że
mieszkanie jednak jest zamykane. Dowiaduję się, że nie mam klucza, bo i tak
pierwszy wychodzę i ostatni wracam. A ja nigdy nie wiem, kiedy wrócę – mówię z
wyrzutem. Do szczęścia potrzebuję jeszcze żelu pod prysznic i pasty do zębów.
Pasta się kończy a od trzech dni myję włosy mydłem w płynie. W drugiej pracy
jest bardzo wesoło. Siedzimy sobie i ankietujemy klientów. Udaje mi się zrobić
8 ankiet razy 3 złote brutto to 34, czyli prawie 20 złotych netto, plus nieco
ponad 100 wpisów z pierwszej pracy to około 50 złotych, co w sumie daje 70
złotych; 1400 złotych miesięcznie, za 12 godzin pracy, nie licząc dojazdów.
Reszta pozostaje milczeniem.
Piątek,
28.01.2011
Milczenie staje
się jeszcze większym milczeniem. W DC (pierwsza praca) jest około dwóch godzin
przestoju. Nie ma żadnych skanów i tylko nieliczni mają maile do odpisywania.
Przerwa techniczna to z niezrozumiałych dla mnie przy czym nie jest, z
pewnością jednak dlatego, że za każdą minutę przerwy technicznej trwającej
powyżej pół godziny muszą płacić 20 groszy za minutę. Już 20 minut przed
trzecią jestem wolny. Po drodze do CCP (drugiej pracy) wysiadam na stacji
Ratusz Arsenał żeby wyrobić sobie na ulicy Senatorskiej kartę miejską. Okazuje
się, że punkt obsługi klienta niedawno się spalił. Przeniesiony na stację
metra, o czym informuje mnie ochroniarz ZTM-u. Bilet miesięczny imienny: 78
złotych – to znacznie taniej, niż w Katowicach. Jedna dobra wiadomość. W CCP
jest piątek: ktoś stwierdza, że w piątek będzie inaczej: nie wiadomo czy
lepiej czy gorzej, po prostu inaczej. My wiemy, gorzej. Klienci chcą mieć
święty spokój po całym tygodniu pracy. Pięć ankiet, to nie robi dobrego
wrażenia. Dzwonię do jakiegoś kolesia, który łamanym niemieckim pyta się, czy
nie możemy rozmawiać po polsku, mimo że przedstawiłem się wyraźnie jako Peter
Krauss. Nie ma sprawy, mówię i zaczynam po polsku. Niestety koleś nie jest mi w
stanie pomóc w wypełnieniu ankiety. Na koniec stwierdza, że świetnie mówię po
polsku. – No bo ja jestem Polakiem! – Aha… Wracam z pracy, w domu jest właścicielka
wraz z mężem. Jest też porządek. Dostaję drugi klucz, mój współlokator podobno
nie ma pieniędzy i będzie się musiał wyprowadzić, Przypominam mu, że ma mi
oddać pieniądze. Odda, a zanim to jutro nadejdzie, minie zapewne kilka dni. W
kuchni pojawia się składane krzesło, nareszcie jest gdzieś usiąść. Do pokoju
dostaję fajny stolik. Decyduję się zostać na następny miesiąc. Niech się
jeszcze tylko normalny współlokator na następny miesiąc znajdzie…
Sobota,
29.01.2011
Chyba po raz
pierwszy od wyjazdu z Katowicach pamiętam co mi się śniło. Dzwoni do mnie Piter
z ISSP i mówi mi o wyjazdach na Węgry. Ma włosy dłuższe niż zwykle. Potem widzę
jakieś statystyki śmiertelności podczas inwentaryzacji. Próbuję nadążyć za
skomplikowanymi wyliczeniami. Sen jak sen, nic mnie w nim nie dziwi. Dzisiaj wreszcie czuję się jak
człowiek. Wysypiam się do dziesiątej, potem idę się wykąpać, jem w kuchni
śniadanie na siedząco, nigdzie się nie muszę spieszyć. Z kubka cienką smużką
paruje woda. Jest w tym widoku coś niezwykłego. Mojego współlokatora Kamila nie
ma, mogę chodzić do kuchni tam i z powrotem do woli. Robię w pokoju porządek,
ustawiam stoliki, rozkładam łóżko. Idę na zakupy, najpierw do Rossmana po mydło
i pastę do zębów, potem do Biedronki, gdzie zostawiam całe 25 złotych. Później
idę jeszcze raz biedronki i zakupy za 12 złotych, na cały tydzień musi to starczyć.
Dzisiejszy obiad: 200 gram mieszanki marchewka/groszek/kukurydza (1,30zł),
makaron (0,30zł), 100 gram mielonego mięsa (1,30zł), wypasiony obiad za 2 złote.
To jest dobra wiadomość na dziś. Idę na SGH poszukać ofert pracy. Nic specjalnego.
Wypisałem chyba ze 30 biur tłumaczeń, od poniedziałku zaczynam dzwonienie.
Wklepywanie danych do bazy to nie żadna praca, żadne doświadczenie zawodowe, to
nie ma żadnej przyszłości.
Niedziela,
30.01.2011
Po śniadaniu
wychodzę rano na miasto, rano to znaczy o 12. W planie mam Stare Miasto i Park
Łazienkowski. Na znanej mi już skądinąd stacji Ratusz Arsenał wysiadam i idę w
kierunku starówki. Po drodze miejsca znane mi wyłącznie ze słyszenia:
Ministerstwo Zdrowia, które wcale nie wygląda jak miejsce, w którym ważą się losy
milionów pacjentów, potem siedzibę Rzecznika Praw Konsumentów, następnie Sąd
Najwyższy, który początkowo wziąłem za siedzibę muzeum Powstania Warszawskiego,
a to ze względu na Pomnik Powstania Warszawskiego oraz na to, że budynek
znajduje się po części nad ulicą. Docieram do Barbakanu i murów miasta i muszę
przyznać, że jestem pod wrażeniem, choć dobrze wiem, że to wszystko jest
powojenne, co zresztą widać. Podobnie cała starówka: mimo, że całkiem nowa, to
smaku dodaje jej lekkie zdezelowanie: Trochę przypomina Lublin, w każdym bądź
razie nie ma w sobie nic z wielkiego miasta. W przeciwieństwie do
krakowskiego i poznańskiego rynku jest bardzo skromnie: zaraz widać, że w
średniowieczu ton nadawały Poznań, Wrocław i Kraków. Na rynku nie ma żadnych
ogródków piwnych, są tylko wystawione na stelażach obrazy. Nie ma
przytłaczającego swym przepychem ratusza jak w Poznaniu, nie ma sukiennic. Jest
za to warszawska syrenka. Na Barbakanie, który jest tu czymś jakby drugą Bramą
Floriańską stoją dwie osoby z wystawionymi na sprzedaż obrazami i jakiś koleś
przebrany za Meksykanina. Kraków to jeszcze nie jest, ale jest już pewna
analogia. Znacznie obszerniejszy jest Plac Zamkowy, ale nie ma tu już tej
przytulności. Na Placu Zamkowym stoi mała trójwymiarowa makieta starówki z
brązu. Odśnieżam ulice zasypane śniegiem aż po dachy domów, niestety mój mały
palec jest momentami i tak za gruby. Przed Zamkiem oprócz monumentalnej Kolumny
Zygmunta stoi dziesięciometrowa sztuczna choinka w kształcie stożka i
pobłyskuje okręconymi wokół niej lampkami. Autobusem 195 z ulicy Krakowskie Przedmieście
jadę w stronę Parku Łazienkowskiego. Wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia aż roi
się od gmachów i pałaców. Dalej jadę Nowym Światem, największą (tzn.
najbardziej uczęszczaną) Shopping Street na świecie, jak to pisała Anne
Applebaum, żona ministra Sikorskiego, w jednym z podręczników do języka
angielskiego, z których się uczyłem. Jest niezwykle popularna kawiarnia
Coffeehaeven (*oczywiście chodziło o Cafe Blikle na placu Wilsona, pani Applebaum
ma słabą orientację w terenie), o której pisała Applebaum i w której podobnież
często spotyka się celebrytów. Na szczęście jadę autobusem i spotkanie z
żadnym celebrytą mi nie grozi. Wysiadam przy parku. Zaraz po wejściu wita mnie
pomnik Chopina. Przy wejściu znajduje się grająca ławka: naciska się metalowy
guzik „play” i leci muzyka. Sam Chopin na posągu nie ma w sobie nic z
tragiczno-martyrologicznej historii Polski, kompozytor ze swoją grzywą a’la
Johny Bravo i szelmowskim uśmiechem wygląda bardziej jak nałogowy podrywacz,
niż jak narodowy kompozytor. Następnie na mojej drodze staje Stara
Pomarańczarnia, znana mi z Lalki Prusa. „Wokólski przechodził koło Starej
Pomarańczarni”. Ja też tamtędy przechodziłem i co kogo to obchodzi. Przed
budynkiem mały skwerek, na którym stoją ławki. Każda ma małą czarną tabliczkę z
nazwiskiem fundatora. Wejścia „bronią” dwa lwy z głupawymi uśmiechami. Są tam
jeszcze piaskowcowe popiersia rzymskich cesarzy oraz parę rzeźb, w tym jakaś
pani z bardzo zgrabnym tyłkiem (du hast den schönsten Arsch der Welt, leci później
wieczorem na MTV i zaraz tyłek pani z posągu staje mi przed oczyma). Pałac
Łazienkowski ginie w lekkiej mgiełce. Jezioro wokół jest zamarznięte. Przy
pałacu tłoczy się grupka ludzi: przyglądają się pawiom, które, w towarzystwie
gołębi, niestety nie chcą rozłożyć swoich wachlarzy. Stara Kordegarda, Pałacyk
Myśliwiecki i pełno posągów i popiersi. Byłoby co fotografować, gdybym miał ze
sobą aparat. Chodzę ze wpół rozłożoną mapa w ręku, jakiś starszy pan pyta, czy
to taka duża mapa Łazienek, odpowiadam, że na odwrocie jest całą Warszawa i że
jestem tu pierwszy raz i wolę nie chodzić bez mapy. Pan serdecznie mnie pozdrawia
i życzy miłego dnia, ja życzę mu tego samego. Jeśli wszyscy ludzie są tu tacy,
to mogę tu zostać na dłużej. Jakaś młoda mama fotografuje swoje dzieci biegnące
w jej stronę swoją lustrzanką z potężnym teleobiektywem. Chwilę się
zapatrzyłem, pani się do mnie uśmiecha, ja też się do niej uśmiecham. Młoda
parka prosi żeby zrobić im zdjęcie. Jestem zmarznięty, powoli idę w stronę
wyjścia z parku, na sercu jest mi ciepło.
Poniedziałek,
31.01.2011
W DC znowu było
na ósmą, a ja i tak przyszedłem na siódmą. Oczywiście w żaden sposób nie
zostałem o tym poinformowany, ale to jest mi nawet na rękę: lepiej wcześniej
zacząć i wcześniej skończyć. Dostaję pierwsze maile, ale tylko ze zmianą
danych osobowych. I tak pewnie będzie połowa błędnie, bo co chwila zapominam
wprowadzić adresy mailowe klientów do bazy danych. Trzeba szybko szukać innej
pracy. Dzwonię po biurach tłumaczeń, na razie 4 biura, zainteresowanie waha się
od 1 do 4 w skali 1-5. W pracy najpierw dzwoni do mnie jakaś kobieta i pyta o
korepetycje. Mówię, że jestem w Warszawie i raczej nie da rady. Potem znowu
dzwoni jakiś koleś i twierdzi, że już drugi raz próbuję się do niego dodzwonić.
Nie wiem, o co chodzi. Potem jeszcze właścicielka mieszkania mówi, że ma
chętnego na mój pokój: studenta AWF-u, który na dodatek chce zostać na dłużej,
w przeciwieństwie do mnie. Z jednej strony nie chce mnie wyrzucać, z drugiej
strony woli mieć stałego lokatora. Trochę gram na zwłokę, umawiamy się, że
ewentualnie będziemy dzielić pokój i będzie taniej, ale pod warunkiem, że
najpierw zobaczę tego studenta. Już się zdążyłem oswoić z tą myślą. Nie ma
lekko. Punktualnie o 15 wychodzę z pracy, żeby wpaść na SGH i powysyłać CV do
biur tłumaczeniowych. Tylko nie wiem, co zrobię, jeśli mi odpiszą. Mój mail
działa tylko w jedną stronę. Próbuje ściągnąć jakieś oprogramowanie do łamania
zabezpieczeń sieci WiFi. Jest filmik instruktażowy, ale trwa za długo, próbuję
go ściągnąć, ale nie idzie. Nie ma czasu. Rejestruję się na jakimś portalu,
żeby ściągnąć inny program, tam trzeba
się zarejestrować i, jak na ironię, kliknąć na link aktywacyjny wysłany na
adres mailowy. Wreszcie udaje mi się ściągnąć: jest programik, i tylko pod
spodem pisze, że za łamanie zabezpieczeń u sąsiada grozi do dwóch lat
więzienia. Boże, dokąd to wszystko zmierza i jak to się wszystko skończy?,
myślę sobie jadąc tramwajem do CCP. A tam na pierwszej możliwej przerwie z
głupia frant wyciągam w kuchni laptopa, patrzę a tu sieć niezabezpieczona,
cztery kreski zasięgu. Na gg pisze Dawid, nikt poza tym. Wszyscy inni już o
mnie zapomnieli. I bardzo dobrze, jeszcze będą mieli okazję sobie przypomnieć.
Piszę Dawidowi krótko, jaka jest sytuacja. Wchodzę na gumtree, tam pokój na
Woli za 500zł plus opłaty. Ogłoszenie sprzed dwóch minut. Od razu dzwonię i
umawiam się na 21 na oglądanie. Wychodzę z pracy wcześniej, o 20, w dobrym
humorze, bo zrobiłem aż 11 ankiet, a każda teraz już po 4 złote brutto.
Koleżanka z pracy, niejaka Zosia, dużo starsza ode mnie, pomaga mi znaleźć
właściwy tramwaj. W międzyczasie jeszcze jeden telefon z pytaniem o
korepetycje. Po drodze rozmawiamy o pracy i tak dalej. Daję jej namiary na DC,
zawsze warto nawiązywać nowe znajomości. O 21 jestem przed blokiem na
Magistrackiej, niestety ogłoszenie już nieaktualne. To by chyba było zbyt
piękne. Tak źle jednak też nie jest: właścicielka wcale nie dzwoni, wcale nie
dopytuje się gdzie jestem. Wszystko jest jasne: potencjalny współlokator
zobaczył pokój i w ogóle całe mieszkanie. Ostatecznie jestem górą, najpóźniej
we wtorek zapłacę za pokój i nie będę miał przez najbliższy miesiąc żadnych
współlokatorów. Jutro może jeszcze czegoś poszukam. I znowu życie, które
podtrzymuje tylko ciekawość następnego dnia: cóż to mi zgotuje pierwszy dzień
lutego?
Wtorek,
1.02.2011
Czuję się jakby
oderwany od swojej przeszłość. Nie widzę też przyszłości. Nie potrafię sobie
wyobrazić nic, kiedy przypomina mi się moja przeszłość, moje podróże, górskie
wycieczki, czuję się obco, jakbym to nie ja tam był, trudno mi w to wszystko
uwierzyć. Straszne uczucie, że to wszystko już nie wróci. Dzisiaj w DC
dowiaduję się o całej masie błędów, które wczoraj zrobiłem. Ja o nich
wiedziałem, tylko dopiero teraz one wyszły na jaw. Dziewczynie, która mnie
sprawdzała i przy tym ciągle do siebie wzywała, obiecałem, że dzisiaj będę już
bardzo uważał. Wyrabiam dniówkę 50 złotych, to dobrze, bo w CCP dzisiaj tylko 5
ankiet. I po raz pierwszy usłyszałem słowo Arschloch. Jest plan, żeby zaczynać
pracę już od 9 rano, na razie nie ma jednak dostatecznie dużo chętnych. Ja w
każdym bądź razie się nie piszę na to. Za mieszkanie za następny miesiąc
zapłaciłem. Przynajmniej się już żaden współlokator nie wpieprzy mi się przez
najbliższe trzy tygodnie. Jutro do pracy na 8, więc zrobię rano zakupy. Dzięki
Bogu, bo już się kończy chleb, masło i „nutella” trzeciej kategorii.
Środa,
2.02.2011
Trochę sobie
pospałem, czym później się wstaje, tym trudniej zwlec się z łóżka. O siódmej
wychodzę na szybkie zakupy do Biedronki. Jest już całkiem jasno, trochę
dziwne uczucie. Jest pełno ludzi. W Biedronce
jestem chyba pierwszym klientem przy kasie, w metrze jedną z setek
sardynek. Jutro też mam być sardynką, bo znowu na ósmą. W pierwszej pracy
jestem tylko siedem i pół godziny, do 15.30. Na 16.25 jestem już w CCP. Życie
jest brutalne, ale i śmieszne: kolega, który zawsze mówi, że ankieta będzie
trwała 50 sekund, mówi, że ma problem: klient się rozłączył przed ostatnim
pytaniem: „Liczyłem: 50 sekund minęło. Do widzenia”. Trzeba się bawić, życie
jest zbyt tragiczne, żeby jeszcze do tego płakać. Jak to mawiał Ronaldo
(Przemek) z inwentaryzacji: pierdol to, śmiej się! Klient mówi, że nie ma
samochodu i odkłada słuchawkę. Ja się głośno pytam, czy ma może czołg. Na sali
konsternacja, potem śmiech. Dzisiaj zrobiłem 11 ankiet, najlepszy Bartek, który
wycisnął 23, był półtorej godziny dłużej ode mnie. Czyli nie jest źle,
zwłaszcza, że bardzo mało telefonów wchodziło. W CCP bardzo duża rotacja. Jest
trzech Niemców: Oliver, Roman (z Hamburga o ukraińskich korzeniach i lekko
wschodnim wyglądzie) i Richi (z Dolnej Bawarii, ale o lekko południowym wyglądzie
i rosyjskim akcentem). Jeśli przepracuję ponad 120 godzin to Konrad, który mnie
„zwerbował” dostanie 250 złotych. Wieczorem w metrze dosiada się dziewczyna.
Cały czas zakrywa twarz szalikiem. O co chodzi? W pierwszej pracy na przerwach
dzwonię do biur tłumaczeń, w drugiej na przerwach szukam pracy i wysyłam CV.
Kołowrotek.
Czwartek,
3.02.2011
Wczoraj dałem
sobie bardzo ładną dziewczynę na pulpit. Od razu czuje się lepiej, jak ktoś się
do mnie uśmiecha. Włączam komputer na przerwie w pracy i czuję normalną radość.
W pracy robię ciągle dużo błędów, ale zarówno Natalia jak i inna koleżanka,
które po jednym dniu opuściła szkolenie z powodu choroby mają tego znacznie
więcej. Ta druga pracowała w CCP. Świat jest mały. Emilia, inna koleżanka, tym
razem z CCP, pracowała w Warszawie jako opiekunka klienta niemieckojęzycznego
Vodafone. Świat jest wielkości pomarańczy. Projekt się zakończył, może dlatego,
że tam mogli obsługiwać klienta tak długo jak chcieli. O wskaźnikach
zadowolenia klienta nie było ani słowem mowy. Ona tam już dużo wcześniej pracowała.
Łukasz, nasz najnowszy kolega, pracował na Vodafone na obsłudze klientów
telefonów na kartę. Natchniony moją nową dziewczyną dzwonię ot tak do kolejnych
dwóch biur: Abraxas: - czy potrzebują państwo tłumaczy języka niemieckiego? –
tak. Jestem w szoku: starsza po głosie pani trochę dziwnie mnie wypytuje, każe
mi mówić po niemiecku, trochę jestem zaskoczony, w końcu stwierdza, że już mnie
nie będzie męczyć i żebym przesłał swoją ofertę. Nie mogę usiedzieć na miejscu,
w pracy znowu nie ma zleceń, około 13 (!) Agnieszka mówi, że mogę iść już do
domu. Wreszcie! Lecę na SGH wysłać CV do Abraxas. O 15 jestem w CCP. Tu
sprawdzają się słowa Kochanowskiego: „nie porzucaj nadzieje, jakoć się kolwiek
dzieje”: przez pierwsze dwie godziny tylko dwie ankiety, ale pod sam koniec się
rozkręca i jest w sumie 9. I tak nieźle.
Piątek,
4.02.2011
Stara prawda, że
im później się wstaje, tym trudniej jest wstać znowu znajduje potwierdzenie.
Dzisiaj wstaję dopiero o 7.30 a i tak mam problemy. Jest już jasno, za drzwiami
mój współlokator zbiera się do pracy. Pakuję się i czekam aż wyjdzie. Powoli i bez nerwów zbieram się, mam
dużo czasu. O dziewiątej zaczyna się praca: mam dzisiaj bardzo fajne zamówienia
i inne bardzo lekkie i szybkie rzeczy. Takie coś mogę robić codziennie. O 11
zaczyna się szkolenie BHP i takie tam podobne. Mówi o tym, jakie mamy prawa i
obowiązki jako pracownicy, nawet w przypadku głupiej umowy o dzieło, np. o
wypadkach w pracy, w drodze z i do pracy, o urlopach wypadkowych. Potem
zaczyna o pierwszej pomocy, nie szczędząc przy tym makabrycznych opisów, na
przykład o tym, jak w ekstremalnych wypadkach zatykać palcem tętnicę, z której
się leje krew. W tym momencie szkolenie się dla mnie kończy. Robi mi się ciemno
przed oczami, wyciągam telefon, żeby choć na moment zająć się czymś innym. Już
kilka sekund koleś mówi na inny temat, a ja czuję, że dalej mi nie mija. Bez
słów wstaje i kieruję się do wyjścia. Pierwsze drzwi jeszcze chyba
pokonuję, a przynajmniej pamiętam, jak je otwieram. Potem już tylko budzę się z
okropnym bólem głowy. Na początku nie wiem gdzie jestem, kręci mi się w głowie.
Widzę, że ktoś się nade mną nachyla. Dziewczyna pyta się, czy ją słyszę. Pytam
się, gdzie jestem. – W pracy. Pytam się jeszcze o okulary. Leżą obok mnie na
podłodze. Ja leżę pod samą recepcją, na szarej wykładzinie dywanowej. Dostaję
do picia wodę w przeźroczystym plastikowym kubku. Cały czas leżę, nie wstaję,
bo zaraz kręci mi się w głowie. Pogotowie już zostało wezwane. W ustach czuję
posmak krwi. Dowiaduje się, że mam coś na czole, ale do wesela się zagoi.
Bardziej niepokoi mnie warga i zęby. Odnoszę wrażenie, że lekko się
poprzemieszczały. Upadając uderzyłem najpierw w metalowe drzwi, potem w biurko
recepcji i w końcu o podłogę. Przyjeżdża trzech wesołych kolesiów w czerwonych
strojach, mierzą mi ciśnienie, 105/70, potem zabierają do szpitala. Biorę
torbę, kurtkę i idziemy do karetki. Torbę niesie jeden z kolesiów, duży plecak
zostawiam w szatni. Na własnej osobie zademonstrowałem jak wygląda wypadek przy
pracy. Ze szkolenie pamiętam przede wszystkim, że mam zabrać ze szpitala całą
dokumentację medyczną. Na izbie przyjęć najpierw EKG, potem tomografia głowy,
bo się uderzyłem w metalowe drzwi, potem jeszcze badane poziomu glukozy. Na
początku w ogóle nie kojarzę, co mówi do mnie pielęgniarka robiąca EKG.
Stwierdza, że jestem przemęczony. Mówię, że robię po 12 godzin za biurkiem na
1,5 etatu. Ona twierdzi, że robi na 2,5 etatu, ale nie traktuję tego poważnie.
W każdym razie podczas gdy tam siedzę, wykonuje do jakiegoś szpitala
telefon z zapytaniem o pracę. Ludzie po studiach tak kończą. Ona ma
przynajmniej adrenalinę w pracy, a ja? Stres i nuda. Prawda jest smutna:
albo robisz non stop jak niewolnik, albo do widzenia. Nie robisz nic. Mówię
jej, że od ponad dwóch tygodni śpię po 6 godzin, jeśli nie mniej. W
międzyczasie przywożą starszą kobietę, rocznik 52, nieprzytomna, podejrzewana o
zatrucie alkoholowe. Lekarz stwierdza, że dzisiaj sami pijani się trafiają.
Zgłasza się synowa tej kobiety, mówi, że leży w szpitalu z dwójką dzieci
(o co chodzi?) i że jej teściowa wzięła 20 tabletek nasennych. Nie chcę tego
nawet komentować. Życie jest smutne. Wypisują mnie ze szpitala. Z głową jest
wszystko ok., „komputer jest czysty”. Idę do pracy zabrać plecak i dzwonię do
Godziszewskiej, że w poniedziałek nie będę mógł przyjść do pracy. Nie mówię
dlaczego, informuję tylko o tym, że mnie wypisali i że teoretycznie wszystko
jest w porządku. Jest lepiej, ale jakoś dziwnie boli mnie głowa. Na dworze
zamieć, wieje jakby się ktoś powiesił, spotykam jeszcze dwie karetki. Trochę
stoję w kolejce po bilet, potem czekam w hali dworca. Jakaś sympatyczna Japonka
prosi o pomoc. Ci ludzie są po prostu jak do rany przyłóż. Ma bilet na IR do Krakowa,
tylko nie wie, czy bezpośrednio, o której godzinie i z którego peronu. Pytamy w
informacji, tam się wszystkiego dowiaduję, co nie zmienia faktu, że obsługa
jest miła inaczej. Pociąg kolei mazowieckich do Radomia jest przepełniony, ale
udaje mi się znaleźć miejsce siedzące. Jest nowoczesny dwupiętrowy pociąg, na
dolnym pokładzie wygląda jak w samolocie. Gdzie PKP a gdzie Koleje Mazowieckie!
Nie da się nawet porównać. Wyciągam laptopa i piszę, obok mnie jakiś miły
starszy pan w garniturze. Nie ma lekko. Z dworca idę na przystanek autobusowy,
skąd ma odjeżdżać busik do Zwolenia o 19.21. Mam jeszcze 20 minut, więc wracam
się na dworzec zobaczyć w jakich godzinach mam pociągi do Warszawy. Pada
deszcz, czasami ulewnie, do tego ciągle wieje. O 19.21 busika dalej nie ma,
czekam do wpół do i idę na dworzec PKS, skąd ma być autobus 0 19.40. Niestety
rozkład zdążył się zmienić i autobus był o 19.30. Nie szczędząc wulgarnych słów
zachwytu udaję się na przystanek, jeszcze raz szukam czy nie ma czegoś jeszcze.
Nie ma nic na rozkładzie. Jeszcze raz idę na dworzec PKS, potem wracam pod
dworzec PKP, może stamtąd coś jedzie. Znowu na przystanek z busami, nie wiem
nawet po co, jestem już i tak cały mokry, cały czas pada. I znowu idę do poczekalni
dworca, bo mam na kompie zapisane godziny odjazdów. Powinno być coś o 20.
Wracam na przystanek, już dzwonię do mamy, bo ona się lepiej zna na tych
rozkładach, a tu jedzie BP Tour, dziesięć minut przed czasem. Szkoda gadać.
Sobota,
5.02.2011
Boli mnie szyja
z lewej strony, lewa ręka, w którą się uderzyłem, cały czas czuję prawą jedynkę,
zwłaszcza podczas jedzenia. Nic nie robię. Dzwoni Jola, już dawno o niej nie
słyszałem. U niej nie ma lekko, jak się dowiaduje, że po dwóch tygodniach pracy
w Warszawie trafiłem do szpitala, nie na żarty radzi mi, żeby zdrowie
przedkładać ponad wszystko. Ona sama się za młodu nieźle szarpała, teraz
zaczyna odczuwać skutki. Do połowy marca Jola będzie w Katowicach, więc
obiecuję jej, że gdy tylko wrócę do Katowic to ją odwiedzę.
Niedziela,
6.02.2011
Idę z mamą na
cmentarz. Ja mam w tym taki tylko interes, że się wreszcie gdzieś ruszę i porobię
trochę zdjęć. Dźwięk migawki brzmi rozkosznie. Pół godziny przed wyjściem na dworzec
dzwoni Natalia odnośnie pracy magisterskiej. Mówi, mówi, mówi; mam ochotę się
zabić. Ona sobie gdzieś na miesiąc wyjeżdża. Człowiek jest niewolnikiem swojego
własnego życia. W autobusie, który kosztował mnie całe 23 złote, w tym
fabrycznie nową pięciozłotówkę, z której bardzo się ucieszył kierowca,
oglądam dwa i pół odcinka pogromców mitów, żeby choć trochę szybciej ten czas
zleciał. I tak czuję, że jakby znowu chciało mnie brać to samo co w piątek. W
domu udaje mi się wykonać plan: rozpakować się, umyć się, zjeść i zrobić
szczegółowy plan działania na następny dzień. Cierpliwość wobec Kamila powoli
się wyczerpuje. Po dwóch udokumentowanych ubyciach kremu czekoladowego, jednym
ubyciu pasty do zębów dokumentuję drugie ubycie płatków kukurydzianych. Do tego
jeszcze niedawno pełne pudełko zapałek znika. Nie mam czym zapalić gazu, żeby
ugotować makaron. Kamil śpi u siebie w pokoju, na stole puste pudełko moich
zapałek i jeszcze drugie, w którym znajduje się całe 6 zapałek. Rekwiruję. Idę
spać o 12 bo jutro śpię do 9.
Poniedziałek,
7.02.2011
Wstaję o 9, jem
śniadanie, robię zakupy, wychodzę chyba o 11 a ten debil dalej śpi. I będzie mi
mówił, że wstaje wcześnie rano. Idę na SGH na Internet, obdzwaniam resztę biur
tłumaczeń, w których nie ma żadnych formularzy. Przedłużam książkę, o której
myślałem że już dawno przekroczyłem termin. W biurze Abraxas dowiaduję się, że
w każdej chwili mogę spodziewać się zleceń tłumaczeniowych, to samo w
katowickim Linguaglobie. W CCP jestem już o wpół do drugiej. W pracy jestem
pięć godzin, bo chcę sobie wcześniej zjeść obiad. Trochę sobie pogadałem z
jakąś Rosjanką, której potrafiłem powiedzieć tylko tyle, że nie panimaji pa
ruski i nie gawari pa ruski, na co ona zaczęła mi udowadniać że przecież mówię
po rosyjsku. Poza tym znowu będą się liczyć odpowiedzi klientów, którzy nie
pamiętają, gdzie kupili opony. To tyle dobrych wiadomości: siedem ankiet na
pięć godzin, smutek ogrania. Od znajomej z AE we Wrocławiu dostaję zlecenie
tłumaczenia na jutro do północy dziesięciu stron tekstu z dziedziny ochrony
środowiska. Podejmuję się i jeszcze tego samego dnia siedzę do 1 w nocy, żeby
jak najwięcej zdążyć zrobić. Zostają mi chyba trzy strony plus uzupełnienie
reszty, bo tłumaczę bez żadnych słowników i neta. Czeka mnie pięć godzin snu. A
miałem skończyć z samobójczym trybem życia.
Wtorek,
8.02.2011
Dziwna jest ta
noc. Budzę się średnio co godzinę i mam zamiar się zbierać, ale za każdym razem
orientuję się, że jeszcze nie czas, kładę się i błyskawicznie zasypiam. W
końcowej fazie nocy wstaję już co 15-20 minut. To się nie skończy dobrze.
Jestem jednak wyjątkowo wyspany. Kamil przekroczył już granicę śmieszności:
podpisał papier toaletowy, który raz użyłem i który bynajmniej nie wyglądał na
kupowany. Po płatków wrzuciłem karteczkę z napisem „nie żebym był złośliwy…” W
pracy Agnieszka i jedna i druga pytają jak się czuję. Oczywiście doskonale,
przynajmniej na razie. Dostaję rozliczenie za styczeń w wysokości 428 złotych
za dziewięć dni pracy. To będzie około 1000 miesięcznie. Smutne jest życie. Infolinii
na razie nie ma i najwcześniej będzie w połowie marca. Kolejna osoba dzwoni z
zapytaniem o korepetycje. Godzinę spędzamy na szkoleniu z ochrony danych
osobowych. Ciekawe, czy nam chociaż za ten czas zapłacą? O 12 robię sobie
przerwę. Potem tylko ciemność. Gasną wszystkie światła. Komputerem doświetlam
kuchnię, w której każdy świeci co najwyżej komórką. Kilkanaście minut później
idziemy wszyscy do domu. Ja jeszcze nie: czas na SGH, siedzę do upadłego przy
tłumaczeniu, robi się ciemno, uświadamiam sobie, że nie zdążę już do CCP,
dzwonię i mówię, że nie mogę przyjść ze względu na sytuację losową. Coś jakby
choroba. Przesiadam się w jasny korytarz ale bez gniazdka i spokojnie kończę
tłumaczenie i panika: nie mam jak wysłać tłumaczenia Sabinie. Jakiś
lokalny student pomaga mi na szczęście skonfigurować komputer, żeby działała
poczta. Zbawienie. Wysyłam tłumaczenie, ale po powrocie do domu jeszcze raz
jadę na SGH bo wydaje mi się, że nie wysłałem. Prawie godzina w plecy.
Ogłosiłem się na FB, że mieszkam w Warszawie. Widzę ten podziw i respekt w oczach.
Żeby tylko wiedzieli… Nie ważne co
robisz, nie ważne jak żyjesz, ważne żeby tworzyć wokół siebie legendę, która
przyćmi rzeczywistość.
Środa, 9, 02.2011
Tego pięknego ranka, po długim i
wspaniałym siedmiogodzinnym śnie, nie ma w lodówce już nawet masła. Jestem
totalnie wściekły, nie ma nawet czym posmarować chleba. Jest za piętnaście
szósta. Wyciągam z pokoju zapasowe mleko, bo tego w lodówce też jakoś dziwnie
mało się zrobiło. Zakrętkę pieczętuję kremem czekoladowym, z kosza wyciągam
złotko po maśle i wkładam je na miejsce płatków, które chowam do pokoju. Do
czego to doszło. W „świetnym” humorze idę do pracy. Dzisiaj wyjątkowo
spokojny dzień: bardzo proste rzeczy i tylko jedna awaria systemu, z której
udaje się wyciągnąć jednak zaledwie 16 minut przerwy technicznej – za mało,
żeby za nią zapłacili, ale liczy się zasada. Zresztą, ciekawe czy wczorajsza
awaria zasilania zostanie policzona jako przerwa techniczna. Mam same proste
rzeczy, może się uda wyciągnąć z tego 60-70 złotych. Gorzej jak wyjdą błędy. Z
pracy wychodzę wypruty, mam wrażenie, że snuję się jak cień. Nie mam siły
podnosić nóg. Sabina nie daje kontaktu, wzięła tłumaczenie i zamilkła. Nic
tylko się zabić. W CCP przez całą pierwszą godzinę nie udaje się zrobić ani
jednej ankiety, nawet u Zosi nie może być gorzej. Cały czas wchodzą telefony i
wszyscy tylko odkładają albo „nie mają” samochodów. Wypłata za poprzedni
miesiąc to 59 złotych. To tak jakbym pracował tam pół dnia. Dzisiaj sześć
ankiet w trzy godziny. Gdyby nie brak odwagi i zdecydowania już dawno bym
się zabił. Od następnego tygodnia ma startować nowy projekt coś jakby
telemarketingowy. Jeśli dożyję. Zosia daje mi namiary na pewne wydawnictwo, dla
którego przetłumaczyła trzy drobne książeczki. Za marne pieniądze, ale mimo
wszystko. Łukasz, który pracował w Warszawie na obsłudze vodafonowskich CallYa
klientów radzi mi żeby się nie zabijać (w sensie pracy po 12 godzin) i
spróbować na jakimś projekcie ze stawką godzinową. W powrotnym metrze znowu
dostaję palpitacji na myśl o spotkaniu z Kamilem, któremu mam zamiar policzyć kości.
Nie liczę, bo do podprowadzenia płatków przyznaje się Piotrek. Był głodny i nie
chciał mnie budzić o trzeciej w nocy. Przynajmniej oddał. Głupio mu było bo już
było jasne że się zorientowałem; na mleku złamana „pieczęć”, ale chyba nie
ubyło. Przynajmniej na tyle uczciwy. Mówi mi, że od kiedy się wprowadziłem
schudłem. A jeśli ja schudłem to już
musi być naprawdę źle. Ostatnim razem schudłem ponad dwa lata temu w Trewirze.
Życie daje po tyłku: w metrze ktoś zostawił na parapecie w wagonie dwie kanapki
w woreczku foliowym. Jakiś inny młody człowiek bierze je ukradkiem wysiadając z
metra. Wcale nie wyglądał na jakiegoś menela. Człowiekowi zabiera się resztki
godności.
Czwartek, 10.02.2011
Bezczelność nad bezczelnościami.
Trzy czwarte płatków, które zostały mi wczoraj oddane znika, jest tylko marna
resztka. Wniosek jest prosty: mój współlokator oddał mi płatki zabierając je
ode mnie. Jeśli dalej trudno to zrozumieć to wyjaśniam: najpierw nawyjadał mi
płatków, następnie (po tym jak zabrałem je do pokoju) zabrał jeszcze i
przyniósł mi twierdząc, że oddaje, a na samym końcu zjadł większość tego, co
rzekomo oddał. Bo gdyby oddał ze swoich to by mu na pewno zostało i nie
musiałby wyjadać moich. A żeby tak dostał wrzodów żołądka. Schowałem mleko,
którego też jakby trochę zdążyło ubyć, na mój mały balkonik, bo temperatura
lekko powyżej zera. Ale cały rok tak nie będzie. Za każdym razem wychodząc rano
z mieszkania chcę założyć torbę na plecy niczym plecak. Ale to nie plecak, to
Warszawa. Plecak jest daleko, daleko… Dzisiaj znowu było na ósmą, ja byłem na siódmą.
Wczorajsze 168 sztuk trochę mnie podbudowało, do tego Agnieszka ostatnio
wyjątkowo miła, zajmuję drugie miejsce (spośród czterech osób, z którymi byłem
na szkoleniu) w rankingu ilościowym błędów, tzn. lepsza jest tylko Monika, ale
to o sporo; do tego dostaję tzw. Listy, czyli wreszcie coś nowego, w sumie 55
sztuk tego czegoś. W pracy doskwiera głód, już wczoraj zapychałem go na kolację
grejpfrutem, pomogło tylko do zaśnięcia. Mam zaległości w jedzeniu. Mam bardzo
gwałtowne zmiany nastroju, co czterech wahań dziennie. Wracając z DC jestem
stosunkowo żywy. Mam zamiar zrezygnować z CCP i zacząć żyć tudzież szukać pełną
parą lepszej pracy. W CCP siedzę zupełnie zobojętniały: dwie i pół godziny i
trzy ankiety. Do tego konkurs, kto zrobi trzysetną ankietę, krzyk, hałas,
przekrzykiwanie, jakby wjechał gość z odkurzaczem to nawet bym nie usłyszał. A
może był? To było co najmniej 80 decybeli, może nawet 100. Nie mam już
jedzenia, Łukasz, który znalazł nową pracę na umowę o pracę, częstuje mnie pierogami.
Nie wie wcale, że jestem głodny a mimo to częstuje. Wychodzę z pracy o 19, mam
to w dupie. Gotuję olbrzymi obiad. Sabina pisze, że jest w szpitalu z powodu
zapalenia płuc i że na pewno mi zapłaci. Odpisuję, że już się martwiłem. „Że
się martwiłeś to zrozumiałe, bo dzisiaj trudno znaleźć uczciwych ludzi”. JETZT
HALTE DURCH – und sei die Not auch groß. Gott hat die Stunde schon bedacht, da
Er dir Hilfe bringt.
Piątek, 11.03.2011
Pisanie pamiętnika jest ostatnio
jedynym sensem życia. Dzisiaj zaliczyłem aż sześć i pół godziny snu. Rano czuję
się źle, ale za to później jest jeszcze w miarę dobrze. Parę słów o specyfice
pracy: niemieccy klienci zamawiają gazety tyko po to, żeby dostawać prezenty.
Mieszkający w tym sam domu małżonkowie zamawiają tę samą gazetę. Każdy z
osobna. Dzisiaj dostajemy kupony klientów, którzy będąc na targach
samochodowych dostali jeden numer Autobilda Klassik pod warunkiem, że złożą
zamówienie na całoroczną prenumeratę. No i składają, a my musimy się z tym
użerać, bo ulicy wpisanej na kuponie nie ma w podanym mieście, które z kolei
nie ma nic wspólnego z kodem pocztowym. Idzie mi już coraz lepiej, ale czuje
zmęczenie oczu. Rano Ula pisze smsa, że dzisiaj jest u niej coś jakby impreza i
że jestem zaproszony; piszę, że będę. Zostajemy do 16, bo było na ósmą, a poza
tym jest dużo pracy. Potem jadę do CCP z zamiarem rezygnacji. W poniedziałek w
godzinach rannych zaczyna się szkolnie na projekt sprzedażowy Readers Digest.
Ustalamy z Pauliną, że jak się już w czwartek zacznie dzwonienie na Readersie
to będę sobie mógł przyjść i posłuchać i ewentualnie zdecydować, czy chcę to
robić czy nie. Jadę więc prosto do Uli, początek zaplanowany jest na 18 więc
będę akurat na czas. Czuję, że jestem już bardzo zmęczony. W metrze Marymont
jakiś człowiek gra na harmonii znaną melodię „Hej sokoły”. Prawie zasypiam na ruchomych
schodach metra. Na dworze wieje przenikliwy zimny wiatr. Zatrzymuję się jeszcze
przy wyjściu, żeby posłuchać. Z Ulą się już od dawna nie widziałem, ale jeszcze
gorzej miały się sprawy z Gosia i Kasią. Tą ostatnią poznałem w Lublinie
podczas słynnego melanżu na urodzinach Beaty i od tej pory nie widziałem. Tak
samo jak Gosi. Jestem na innym świecie, wśród przyjaciół. Przede wszystkim jest
z kim normalnie porozmawiać. Opowiadam co u mnie, Ula jest przerażona jak
dowiaduje się o moim pobycie w szpitalu. Trzeba się oszczędzać Chcą mi pomóc,
Kasia (która twierdzi, że po polsku mówię z niemieckim akcentem!) zdradza, że
normalna pensja na Warszawę to 3000 złotych. Postanawiam zmienić swoje życie.
Planujemy szczegóły pobytu Słowaków, którzy mają przyjechać za dwa tygodnie.
Oglądamy zdjęcia, jemy, pijemy grzańca i herbatę. Około wpół do jedenastej
odprowadzamy Kasię na autobus. Ula ma tzw. wolną chatę. Jej siostra nocuje
gdzieś indziej, pozostałych współlokatorek nie ma. Zostajemy na noc, nie ma
sensu wracać do domu o pierwszej w nocy. Ja mam jutro wolne a Gosia idzie do
pracy na jedenastą. Cudownie jest spać na miękkim łóżku pod wełnianą kołdra i
móc pogadać sobie z kimś przed zaśnięciem.
Sobota, 12.02.2011.
Poranek jest mroźny i słoneczny.
Po siedmiu godzinach snu wstajemy o dziewiątej, jemy śniadanie i udajemy się
każdy w swoją stronę. Wpadam szybko do domu, jem płatki z resztą mleka, która o
dziwo nie zamarzła na balkonie. U Kamila w pokoju jakiś kolega. W kuchni na
lodówce leży pismo z sądu datowane na marzec 2011(!), z którego wynika, że
Kamil jest pod opieką kuratora sądowego i by skazany. Dowiaduję się też przy
okazji, że to właśnie Kamil nie zgodził się na współlokatora w moim pokoju. Przynajmniej
tyle dobrego z jego strony. Biorę aparat i jadę do Łazienek. Robię trochę
zdjęć, ale baterie jedne i drugie szybko głupieją a autofocus w ogóle nie
trafia w cel. Frustrujące. Jest zimno i wieje silny wiatr. Park Łazienkowski
opuszczam w akompaniamencie Szopena wydobywającego się z grającej ławki. Idę na
SGH na Internet, po drodze urywa mi się pasek torby. Wszystko leci na ziemię,
siłę uderzenia bierze na siebie laptop. Odpada kawałek obudowy przy zawiasach,
ale to nic poważnego. Na SGH rozsyłam CV do trzech firm, w planie są jeszcze
dwie kolejne, ale to sobie zostawiam na poniedziałek. Piotrze, do dzieła.
Wracam do domu. Po drodze do Biedronki po chleb. Jakaś pani a wózkiem pełnym
zakupów przepuszcza mnie przy kasie: pan tylko ten jeden chleb bierze? To
proszę przede mnie. Kamila i jego kolegi nie ma. Na stole w pokoju leży duży
pistolet, wygląda trochę jak z dzikiego zachodu… Serce mi wali jak szalone. Tego
już za wiele. Gdzie ja w ogóle trafiłem? Jak stoję tak wychodzę na dwór i
dzwonię na policję. Mam czekać na nich przed domem. Nie wiem po co to robię,
nie wiem w co się pakuję. Jestem na tyle zdesperowany, że już mi wszystko jedno
co będzie dalej. Już mam spakowane rzeczy, żeby w razie czego spieprzać byle
dalej, już chcę dzwonić do Uli. Boli mnie głowa na samą myśl, że moi „koledzy”
mogą zdążyć do tego czasu wrócić. I jak to wszystko się skończy? Ano poniekąd
kompromitacją w oczach policji. Ów pistolet okazuje się wiatrówką i do tego
niezbyt sprawną. Na takie coś nie trzeba pozwolenia. Resztki mojej twarzy
ratuje fakt, że policjanci stwierdzają, że kolega pali jakieś zioło i to, że
był karany. Tak to bym już na zupełnego idiotę wyszedł. Piotrka proszę, żeby
nic nie mówił Kamilowi o wizycie policji. Mam nadzieję, że nie ma długiego
języka. Jeden do zera dla niego. Na dzisiaj już zdecydowanie za dużo.
Niedziela, 13.02.2011
Bardzo powoli zbieram się do
wyjścia. Po wielu perypetiach udaje mi się opuścić mieszkanie i skierować się
do Biedronki po krem czekoladowy jako suplement chleba, który wziąłem jako
prowiant na drogę. Pasek mojej torby, teraz już nieźle ochlapanej, zastępuję
obskurnym paskiem od spodni, który niegdyś kupiłem w naiwnym przekonaniu, że
jest to skóra, w wyniku czego wyglądam już nieco jak menel. Jeszcze tylko moja
stara siwa kurtka by się przydała i już nie trzeba słów. W drodze widzę
najsłynniejszy plac budowy w Polsce, a w każdym razie w Warszawie, świątynię
Opatrzności Bożej, nad której budową opatrzność Boża najwyraźniej nie czuwa.
Pałac Wilanowski robi wrażenie, idealnie wyszlifowany biały piaskowiec, na którym
można ostrzyć noże (choć pewnie nie wolno), pozłacane elementy, miedziany dach
pokryty patyną, niezliczone posągi i motywy na całej elewacji. Sporo ludzi z
lustrzankami, mam wrażenie, że już tylko mój sprzęt ratuje mnie przed
wyglądaniem jak menel. Siadam w parku na ławce i smaruję sobie chleb kremem
czekoladowym. Potem udaję się jeszcze do pobliskiego rezerwatu Morysin, który o
tej porze prezentuje się jako bezlistny zbitek drzew, przede wszystkim topoli.
Siedzę trochę na wyschniętym pniu nad brzegiem pokrytego miejscami cienkim
lodem kanału Wilanowskiego.
Poniedziałek, 14.02.2011
Z okazji walentynek skończyły się
na Dworcu Gdańskim bułki kajzerki po 35 groszy. 1,20 za trzy bułki to trochę za
dużo na moją kieszeń. Po pracy znowu mam doła. Czuje, że taka praca coraz
bardziej daje mi po oczach. Piszę list motywacyjny po angielsku i wysyłam do
Kasi, żeby rzuciła okiem. Znowu mam ochotę się zabić. Wracając metrem z SGH do
domu postanawiam wziąć się za swój angielski. To postanowienie dodaje mi trochę
otuchy. W biedronce stoję w kolejce dwa razy, bo jeszcze mi się zachciało
skoczyć po zapałki. Całe osiem pudełek, nie wiem po co mi tyle, ale mniej się
kupić nie da. Na balkonie maślanka zamarznięta, w lodówce kradzież zuchwała: z ośmiu
jajek zrobiło się siedem. W ramach odwetu z dwóch kotletów robi się jeden. I
niech tylko coś powie, bezwstydnik jeden. Jeżeli ja to wszystko przeżyję to już
nic mnie nie zniszczy.
Wtorek, 15.02.2011
Rano okropnie boli mnie brzuch.
Nie przysłużyła mi się wczorajsza rozmrażana maślanka. Wszystko trzeba chować.
Syn właścicielki już się mnie boi. W drzwi wcisnął kartonik. Trzeba uważać co
się robi, trzeba mieć oczy wkoło głowy. Przez pomyłkę zabieram w torbie mleko,
którego zapomniałem wypakować do lodówki. W stołówce jak na złość lodówka
nieczynna, mleko było otwierane, jeszcze brakuje, żeby się zepsuło. W pracy aż
szkoda słów, nie mam mowy o pracowaniu tu dłużej niż do końca lutego. Dzwoni
kobieta z Elavonu, najpierw prześle mi na maila cztery pytania po angielsku,
potem ewentualnie da znać co dalej. Potem jadę na SGH, tam dzwoni Kasia P. z
innego pośrednictwa i przedstawia ofertę pracy z księgowością w IBM BTO w
Krakowie, choć o dziwo nie aplikowałem tam. Testuje mój angielski, pyta o
hobby, ja odpowiadam parafrazując Armina van Buurena: „Im currently working on
my photo portfolio.” Wypadam bardzo dobrze. Umawiamy się na piątek na spotkanie
w sprawie innych ofert pracy w Warszawie. Skuteczność dwie trzecie. Wysyłam
jeszcze dwie oferty, jedną do firmy, w której pracuje Ula oraz na stanowisko, o
którym mówiła mi Kasia. Dawid pisze na WebGadu, że w Poznaniu jest dużo ofert
pracy, brzmi to jak zaproszenie. Jadąc w metrze do domu bawię się: co stację
przesiadam się o jeden wagon do przodu, w ten sposób z końca pociągu przenoszę
się na sam początek. Gdy myślę, że mógłbym się teraz przenieść do Krakowa albo Poznania,
ogarnia mnie niesamowite poczucie wolności. Ta myśl to coś jakby szczęście,
uczucie nieśmiertelności. Dziś jestem tu, jutro tam, nikt nie wie, gdzie. Zadbaj o to, żeby twoje życie nie stało w
miejscu, głosi jedna marmurowych z ławek przed Pałacem Ujazdowskim. Mama
pisze smsa: Kupiłam ci poduszkę Jasia z haftem z napisem: troste kissen. Alles wird wieder gut! Na sercu robi mi się cieplej.
W lodówce trzymam otwarte mleko, jest też kartonik po maślance, do którego
nalałem tyle wody, żeby ważył dokładnie tyle samo, co mleko. Ależ ja jestem
sprytny, tylko dlaczego muszę to wykorzystywać w tak głupich sytuacjach…
Piotrek pyta się, czy mi nic nie kupić w Biedronce. Niemożliwe. Nie chcę nic. U
Kamila jakaś inna pani, tym razem dymi się tak, że telewizor rzuca snop światła
na pokój. Dobranoc.
Środa, 16.02.2011
Kupuję sobie zatyczki do uszu,
już drugie, bo jedne zostały w Katowicach. Nie mam zamiaru po raz kolejny
prosić Kamila, żeby przyciszył po północy telewizor. W dalszym ciągu śpię po 6
godzin dziennie, no może w porywach do 6 i pół. Dziś rano po raz pierwszy
podmarzłem w swoim (pożyczonym) śpiworze. Wystarczyło, że kaloryfer nie był
odkręcony na maksa. Na dworze już któryś z kolei dzień silny mróz, Choć tyle,
że jest dużo słońca. Kartonik w dalszym ciągu w drzwiach Piotrka. Dzisiaj już o
pierwszej nie ma co robić, więc idziemy do domu. Na pewno się nie zmartwią, jak
wypowiem im umowę. Kasia P. nie wysłała maila z potwierdzeniem spotkania, jutro
będę musiał do niej przedzwonić. Mówią, że nie wolno się poddawać. Ale czasami
mam ochotę się ukołysać do wieczności. Na SGH dzwoni pani z Elavonu i umawiamy
się na jutro na rozmowę kwalifikacyjną. Będę się ulatniał z pracy już o 15, mam
to, mówiąc wulgarnie, w dupie. Za godzinę mi nie płacą. Przeczytałem skład
kaszki, którą się żywię od trzech tygodni w ilości dwie torebki dziennie i
włosy mi stanęły dęba: „[…] węglan wapnia, węglan magnezu, siarczan żelaza,
siarczan cynku, substancja przeciwzbrylająca E341(iii), białko mleka,
stabilizatory: E340(ii) i E 452(i), sól, emulgatory: E471 i E472e, aromat,
proszek buraczany”. Po pracy kupuję w biedronce jogurt na jutro do pracy. Zjadam
go jeszcze tego samego dnia na kolację. Dzisiaj kończy się pewna era. Od
dzisiaj chodzę albo bez okularów albo w szóstkach. To, co było pomiędzy
wyzionęło ostatecznie ducha.
Czwartek, 17.02.2011
Najnowsze wiadomości z dnia
dzisiejszego: mleko wykazuje ślady używania, mięsa zrobiło się z dwóch trzecich
niecała połowa opakowania. Zniknęło kolejne jajko, a z dwóch trzecich słoika
sosu spaghetti zrobiła się dosłownie resztka, która nawet nie była w stanie
porządnie zabarwić mojego dzisiejszego obiadu. Ani jeden ani drugi nie
przyznaje się do zjedzenia tego wszystkiego. Kamil udaje, że nie wie, z jakiego
powodu się wściekam w kuchni, ciekawe z czym zjadł wczoraj a raczej dzisiaj o
czwartej w nocy swój makaron. Piotrek już trzeci dzień z rzędu tylko ciągle mi
opowiada jak chodzi do biedronki i pokazuje mi co sobie kupuje. Niech sobie
lepiej kupi pastę do zębów, bo wczoraj była bezczelnie podbierana. W jego pokoju
(dzisiaj kolejne moje wejście) są wszelkiego rodzaju kremy do rąk, ale nie ma
śladu pasty do zębów. I tak to już od kilku dni mam regularnie dwie
niespodzianki dziennie: jedną rano i drugą wieczorem. Zaraz po zjedzeniu obiadu
jestem głodny. Boże, miej litość. W pracy nie ma już żadnych niespodzianek:
około godziny pierwszej nie ma już żadnych skanów, potem przez jakąś godzinę
wpadają może 4 sztuki. Nie wiem, czy mam się śmiać czy płakać. Dzwoni Kasia P.
i ma dla mnie dobrą wiadomość: w IBM BTO nie mieli jeszcze mojego CV. Widzimy
się jutro w Orco Tower. Dzisiaj rozmowa kwalifikacyjna w Elavonie, przedtem
udało mi się trochę spryskać testerami z Rossmana, żeby choć troszkę lepsze
zrobić wrażenie. Kasia B. nieźle mnie magluje, po polsku, po niemiecku, po
angielsku; gdybym w CV przyznał się do pracy w arvato to bym po prostu leżał i
kwiczał. A tak, do tygodnia otrzymam wiadomość czy zostałem zakwalifikowany do
ostatniego etapu rekrutacji. Skąd ja to znam? Na maila napisał mi dzisiaj
Robert Magnum z inwentaryzacji: na samym początku maila słowa: Żyjesz??!! (z
naprawdę dużą ilością znaków zapytania i wykrzykników. Jakby był jasnowidzem.
Piszę na komputerze wypowiedzenie, żeby mieć na wszelki wypadek od razu pod
ręką. Ula dowiaduje się, że być może będę pracował w Krakowie. Jest oburzona i
chyba będzie bardzo zawiedziona jak się wyprowadzę; po co o tym wspominałem.
Piątek, 18.08.2011
Sześć przykazań:
1. W lodówce trzymaj tylko
fabrycznie zamknięte produkty
2. Nie trzymaj w lodówce żadnych
produktów, które nie wymagają warunków chłodniczych
3. Ani w szafce kuchennej.
4. Dokładnie oznaczaj i
zapamiętaj ilość produktów zostawionych w lodówce
5. O ile temperatura na to
pozwala, trzymaj jedzenie na balkonie.
6. Jeżeli nie, to zabieraj
wszystko do lodówki w pracy.
Stosuj je codziennie, a nie
będziesz cierpiał głodu.
Znowu pada śnieg, wieje wiatr. W
pracy siedzę na telefonie. Dzwonią z IBM-u, z Elavonu, z CPL Jobs. Umawiam się
w Elavonie na wtorek, w IBM-ie zaczyna się kombinowanie, żebym nie musiał
jechać osobiście na pierwszy etap rekrutacji. Nie potrafię usiedzieć w miejscu,
mam już powoli dość tej pracy. Kasia przekłada dzisiejsze spotkanie, więc jadę
do CCP. W tramwaju dwie kontrole biletów. Potem wieczorem w telewizji mówią o
tym, że kontrolerzy mają dostać prawo do „ujmowania” osób bez biletów. W CCP trochę
słucham u niejakiej Ani na programie Readers Digest: nie chcę tego robić. Nie
chcę, żeby mnie robili to samo. Potem na infolinię Vodafone dzwonią ludzie,
którym w bardzo podobny sposób wciśnięto kit. Praca na Ridersie to tak zwane
weryfikowanie baz danych: mamy w bazie adres klienta a naszym zadaniem jest
sprawdzenie, czy klient ma dalej ten sam adres poprzez wymuszenie od niego
zgody na przesłanie pierwszego darmowego numeru. Kiedy Ania dowiaduje się, jak
wygląda moje życie, jest w szoku. Twierdzi, że za nic w świecie nie ruszyła by
się z Warszawy tak jak ja z Katowic. Czyli jednak jestem szaleńcem. Jestem
śmiertelnie zmęczony, chociaż ostatnie dwie noce spałem już po siedem godzin. W
drodze powrotnej wysiadam z metra dwie stacje za wcześnie. Nie potrafię sobie
przypomnieć momentu, w którym wysiadałem. Nie mam nawet siły pisać, ten wpis
jest mocno uzupełniany dnia następnego.
Sobota, 19.02.2011
Dzień zaczyna się o godzinie
dziewiątej, potem następuje około półtorej godziny wylegiwania się, kąpiel,
wypasione śniadanie: płatki z mlekiem, do którego dodałem rozpuszczalną czekoladę
– wszystko w ilości bez żadnych ograniczeń. W Biedronce już po raz kolejny
piętnastominutowe stanie w kolejce po to by kupić drobną rzecz: pani kasjerka
chyba zostanie niedługo moją fanką na Facebooku. Mówi, że ona by się wepchała
na moim miejscu w kolejce. Naprzeciwko stacji metra co weekend targ, okolica
tętni życiem. Przed wejściem paru ludzi wykłada swój towar: różne rozmaitości,
które pochodzą ze wszelkiego rodzaju źródeł: tego nie kupisz w sklepie. Kupuję
malutką kłódkę za cztery złote i znowu mogę chodzić jak człowiek z oryginalnym
paskiem od torby. Dzisiaj idę z aparatem na Stare Miasto. Bez żadnego pośpiechu,
z zamiarem konsumpcji tamtejszej architektury. Nabieram pełnego szacunku dla
tego miasta: to jest piękne, wcale nie widać, że to wszystko było odbudowywane.
Kiedyś oburzałem się słysząc o tym, że Starówka i Łazienki są obiektami UNESCO,
teraz bym się wręcz dziwił, gdyby było inaczej. Krążę po kilka razy tymi samymi
uliczkami i wciąż odkrywam piękno. Jest zimno, wieje wiatr, trochę zaczyna
prószyć śnieg. Przez przypadek udaje mi się natknąć na Związek Polskich
Artystów Fotografików – miejsce, które bezskutecznie chciałem odwiedzić w
Katowicach tutaj stoi dla mnie otworem. Oglądam wystawę czarno białych zdjęć
analogowych autorstwa Andrzeja Łapińskiego (nie wiem, czy dobrze zapamiętałem),
jestem zachwycony. Po rynku krąży młody człowiek przebrany za szlachcica i
dziewczyna w czerwonym płaszczu i futrzanej czapce z tej samej epoki. To moja
czwarte przejście przez rynek dzisiaj. W końcu dziewczyna się do mnie uśmiecha,
ja też się do niej uśmiecham, chwilo trwaj. Co Pani tu właściwie porabia. A tak
chodzę i pytam ludzi czy nie są głodni. Pani zaprasza klientów do restauracji,
zapewne staropolskiej. Życzy mi miłego dnia, ja jej też. Na Placu Zamkowy
wsiadam w pierwszy lepszy autobus, nie wiem, dokąd mnie zawiezie, okazuje się,
że do metra Świętokrzyska. Znowu ogarnia mnie to dziwnie cudowne uczucie
nieśmiertelności: mam wrażenie, że mogę wszystko, jestem wszystkim, nic nie
jest w stanie mnie powstrzymać, a moje życie jest czymś wspaniałym. Na stacji
metra przytulam się do kolumny, macham do siebie widzianego na wyświetlaczu LCD
pokazującego obraz z kamery. Poza tym wszystko w porządku. Jutro jeszcze jeden
wolny dzień.
Niedziela, 20.02.2011
Nie ma mleka, a byłem przekonany,
że miałem cały nienapoczęty kartonik. Na głodnego idę na zakupy. W planie na
dzisiaj cmentarz Powązkowski i parę innych okolicznych atrakcji. Jest zimniej
niż by się wydawało, wieje wiatr, ludzie opatuleni w czapki i szaliki, i z nich
wszystkich tylko ja idę na cmentarz. Powązki robią wrażenie, tylu starych
dziewiętnastowiecznych grobów zebranych w jednym miejscu jeszcze nigdzie nie
widziałem. Aniołowie o kamiennych
twarzach rozsiedli się na cmentarzach. Z początku nie potrafię nawet robić
zdjęć. Nie jestem sam, jakaś dziewczyna też przyszła z lustrzanką podelektować
się pięknem starych pomników. Uśmiecha się do mnie, ja do niej. Dla takich
chwil się żyje. Zamykam oczy. Jest zimno, bardzo zimno, w tej śnieżnej zawiei
moja ręka dotyka czegoś, co jest ciepłe. Grzeję się od rozgrzanego metalowego
dekielka palącego się znicza. Mam nadzieję, przedostać się na żydowski
cmentarz, który jest po drugiej stronie muru. Nie widać nic, poza ty, że rosną
tam dosyć gęsto drzewa. Jest stara brama, ale przez nią też nic nie widać. Brama
wstydu, wstydu za nasza nietolerancję. Zewnętrzny mur cmentarza powązkowskiego
jest jednocześnie murem dawnego getta. Po drodze cmentarz muzułmańsko kaukaski
– małe ogrodzone poletko, na którym spod śniegu wystają ledwie dwa niepozorne
pomniki. Cmentarz ewangelicko-augsburski nie ustępuje swoim przepychem
katolickim Powązkom. Wracam do domu ze swojej cmentarnej rundki, jej co nieco i
jadę na SGH na Internet. Wieczorem dzwoni właścicielka mieszkania. Chciałaby,
żebym się zdecydował, czy będę mieszkał przez następny miesiąc. Oczywiście
zapewniam, że na 90% tak, ale ostateczną decyzję uzależniam od znalezienia
lepszej pracy. Nie wiem, co mam sobie myśleć, Piotrek wypala w szklanej rurce
papierosy aż do samego końca, może to są stare zbierane pety. Kamil skraja
starego podpleśniałego ziemniaka i smaży na patelni.
Poniedziałek, 21.02.2011,
jeden z moich ostatnich.
Poranek jest tak przeraźliwie
zimny, że czuje w nosie ból. To może być minus dziesięć, może być i minus
piętnaście. Może i więcej. W pracy kończymy już o piętnastej. Przez dwadzieścia
minut czekam aż łaskawie dostanę skany do wprowadzania. Jutro przychodzimy już
na dziewiątą. I jest poszukiwana osoba, która weźmie sobie jutro wolne. Jakby
na komunikaty, które dostajemy, dało się odpowiadać, to bym się zapytał, czy to
może płatny urlop. Z IBM-u nikt nie dzwoni, Kasia z CPL Jobs oczywiście też
nie. Rozmawiam na gg z Anetą. To mój pierwszy gwóźdź: jej rówieśnik Kamil jest
już zastępcą dyrektora w jakiejś firmie w Dąbrowie Górniczej. Co rusz dowiaduję
się, że ktoś gdzieś znalazł dobrą pracę. Aneta mówi, że przecież w tylu firmach
rekrutują. Sabina pisze smsa, pyta się, ile będzie kosztowało przetłumaczenie i
gdy piszę o 150 złotych to strzela fochy jakby mi łaskę robiła. Wpłacę 150 zł, nie wiem czemu miałabym
płacić jeszcze więcej jak było 7 stron poza tym znowu znalazłam błędy […]
> To dlatego, że było bardzo mało
czasu > wiem, że było mało czasu,
ale to nie jest wytłumaczenie, moim zdaniem jeśli ktoś się na coś decyduje
powinien to wykonać na 150 procent swoich możliwości a nie tylko kasować
pieniądze. Ale takich ludzi w dzisiejszych czasach bardzo rzadko można spotkać
:-( Kilka słów, które potrafią
zabić. Spałem 5 godzin, żeby to zrobić, nie poszedłem do drugiej pracy,
siedziałem na SGH prawie po ciemku i pisałem. Jeśli w poprzednim tłumaczeniu
też były błędy, to po co mi zleciła drugie. Mam nadzieję, że już nigdy nie
spotkasz takich ludzi jak ja, którzy tylko potrafią kasować pieniądze. Nie wiem
czemu, ale już nie chcę dłużej żyć. Nie potrafię już iść przed siebie, nie mam
sił podnosić nóg, chce mi się płakać. Jak czułem się wczoraj, a jak dzisiaj.
Gdzie jest grunt pod nogami, gdzie jest dno??!!
Wtorek, 22.02.2011
Dzisiaj już na dziewiątą, przed
pracą idę na zakupy bo jeść coś pracy trzeba. Znowu jest przeraźliwie zimno.
Chodzę już z szalikiem, ale tak naprawdę pomóc może już tyko kominiarka.
Dzisiaj mimo to przestój: system się wiesza, po trzech minutach przełączam się
na przerwę techniczną, chociaż mówią, żeby zostać w trybie praca. Po pracy
okazuje się, że przerwa techniczna wyniosła u mnie tylko 28 minut. Nie zapłacą.
Jestem podejrzanie żywy i pełen energii. Rozmowa kwalifikacyjna w Elavonie, tym
razem z managerem Call Center. Magluje mnie ostro, ale ja też ostro daję, nie
potrafi mnie na niczym zagiąć, no może z wyjątkiem symulacji ankiety, tyle że
po polsku. Cały czas tylko powtarza: zakładając, że Pana zatrudnimy. Do końca
tygodnia mają dać mi ostateczne znać. Mam wrażenie, jakbym już tę pracę miał,
jednocześnie jednak wrażenie, że to będzie tylko odłożenie egzekucji o kolejne
trzy miesiące. Zaczynam rozglądać się po agencjach reklamowych i tworzę swoje
pierwsze artystyczne CV. Jest innowacyjne, ale wkrótce dochodzę do wniosku, że
CV do agencji reklamowej musi być samo w sobie reklamą. Doładowuję sobie konto
i mam darmowe rozmowy wewnątrz sieci; mamie się właśnie skończyło za to ja
teraz mam.
Środa, 23.02.2011
Przychodzę do pracy na za 20
ósma, bo naprawdę nie wiem, na którą mieliśmy przyjść. Robią mi z tego powodu
takie wyrzuty, jakbym nie wiadomo co zrobił. Czuje się po prostu jak śmieć.
Codziennie przychodzą smsy ze zmianą salda o kilkadziesiąt groszy. Na nowej
lokacie odsetki są przelewane na konto codziennie. I tak co dzień 33 grosze
więcej. Ale Sabina nie przelewa. Zjechała mnie, jakbym jej rodziców pozabijał,
a teraz jeszcze będzie mi łaskę robiła. Przetłumaczyłem 10 stron i zamiast
zapłaty tak naprawdę tylko dostałem opieprz. Czuję się jak śmieć. O godzinie 14
nie ma praktycznie co robić, nie wspominając o trzech piętnastominutowych
przestojach. Obliczam ile zarobiłem w tym miesiącu, nieco ponad 600 złotych,
nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Czuję się jak śmieć. W dzisiejszym metrze
piszą: Nowym zjawiskiem jest ubóstwo
wśród absolwentów wyższych uczelni – dowodzi raport „ubóstwo i wykluczenie społeczne”.
Mówię Agnieszce, że chcę wypowiedzieć umowę za porozumieniem stron. O tyle
dobrze, że się chociaż odrobinę zrozumienia wykazuje. W CCP na razie zawieszam
umowę na czas nieokreślony. Nie będzie problemu ze zwolnieniem się wraz z
końcem lutego. Jutro przyjeżdżają do Warszawy Słowacy. No to się zacznie.
Czwartek, 24.02.2011
Dzisiaj w pracy otrzymuję bardzo
ciekawą propozycję: zamiast się zwalniać, mogę pójść na miesięczny urlop i
poczekać jak rozwinie się sytuacja. Jest też duża szansa, że cała firma DataContact
przeniesie się do Katowic. To by było więcej niż piękne. Sabina wysyła smsa, że
znowu jest w szpitalu, ale na pewno przeleje mi pieniądze za tłumaczenie. Ta
kobieta potrafi człowieka wykończyć. W IBMie sobie nagle o mnie przypomnieli i
umawiają mnie na poniedziałek na dziesiątą na telefoniczną rozmowę
kwalifikacyjną. Dzisiaj jest już dużo pracy, wychodzę kwadrans po czwartej. Na
19 planuję zawitać u Gosi, gdzie planowane jest przyjęcie pierwszego uderzenia
Słowaków. Piętnaście minut jadę metrem, dziesięć minut szukam przystanku
autobusowego, potem jadę piętnaście minut autobusem, potem piętnaście minut szukam
właściwego bloku, przy czym ta ostatnia przygoda jest najbardziej godna uwagi.
Kto na tym osiedlu numerował bloki?! U Gosi pijemy jedną szklankę grzańca,
potem drugą, jemy spaghetti z bardzo ostrym sosem. Gosia prosi, żeby nauczyć ją
obsługiwać własny aparat fotograficzny. Ma na pulpicie zachód słońca nad
jeziorem Strzeszyńskim z mojego wielkopolskiego albumu. Czuję się zaszczycony.
Słowacy przybywają po jedenastej, jechali polskimi cestami całe dziesięć
godzin, macie bardzo złe cesty. Przywieźli dwanaście butelek tokaju. W obawie
przed ich zamarznięciem zabieramy je do domu, po czym wpijamy trzy butelki.
Mnie się kręciło już po pierwszym grzańcu. Autobusy nocne jeżdżą co pół
godziny, wychodzę o wpół do pierwszej, macham na jadący Autobus, jak to mi
przykazała Ula. Metro Politechnika, drzwi pozamykane. Po kolei próbuję otworzyć
każde z nich. Wszystkie zamknięte. Obok stoi para. Facet mówi, że o tej porze
już metro nie jeździ. Ja pierdole. Ja też tak powiedziałem, mówi koleś.
Następny autobus za 20 minut, i to tylko na dworzec centralny. A co potem?
Dzwonię do Uli, Ula ma bardzo zachrypły głos, jest autobus do mnie, ale nie z
Dworca Centralnego, tylko z niejakiej ulicy Franciszkańskiej. Na moje porwanej
mapie usiłuję znaleźć tę ulicę, ale niestety nie potrafię. Na Dworcu masa
ludzi, niektórzy grzeją się przy koksiakach. Jest grubo ponad minus dziesięć
stopni. Strasznie daje po nogach. Zastanawiam się, w jaki sposób mam w ogóle szukać
tej ulicy. I czy w ogóle szukać. Mam na to dziesięć minut. Nigdzie nie ma
żadnej normalnej mapy komunikacyjnej, cały dworzec autobusowy rozkopany i
zagrodzony. To jest ten sam moment, jak kiedy szukałem na dworcu kasy
biletowej. A przynajmniej takie samo słownictwo. Ratunek przychodzi zawsze w
najmniej spodziewanym momencie. Ale w moim życiu nic nie jest w stanie mnie
zdziwić. Natrafiam na dwóch ludzi szukających poszukiwanego również przeze
minie autobusu linii N44. W chwilę potem siedzę obok jednego z nich w
autobusie. Podpity barman, który wyciąga puszkę piwa i pije. Gadamy, fajnie się
z nim rozmawia, niestety głównie o tym, że życie jest ciężkie. Opowiada jak
studiował zaocznie w weekendy i pracował jako barman, o tym, ze jego marzeniem
jest dostać się na statek na kontrakt i popracować parę lat, żeby zarobić na
mieszkanie i nie musieć spłacać kredytu przez 40 lat. Nie należy się poddawać,
cokolwiek by się nie działo. Wysiada i życzy mi wszystkiego najlepszego, ja mu
tego samego. O wpół do czwartej idę spać, gdybym musiał iść do pracy na siódmą,
to miałbym przed sobą całe dwie godziny, na szczęście dzisiaj mogę się wyspać,
bo mamy na dziewiątą.
Piątek, 25.02.2011
Z Elavonu nie dzwonią, więc kiedy
dzwoni właścicielka mieszkania, mówię jej, że wyprowadzam się z końcem
miesiąca. Jest wyraźne zawiedziona. Od samego rana czuję się okropnie.
Straszliwie piecze mnie w żołądku, takiej zgagi nie miałem już naprawdę od
bardzo dawna. Na szczęści z biegiem czasu mija mi zmęczenie, rozpędzam się i
wklepuję zamówienia coraz szybciej, w ogóle nie ma przestojów, non stop wpadają
mi na skrzynkę nowe skany, tak miało być przez cały miesiąc, a nie dopiero
teraz. Wczoraj miałem 140 rekordów, dzisiaj będzie podobnie. I tylko dwa błędy.
Boże, spraw, aby DC przeniosło się do Katowic. Zostańcie tak długo jak chcecie,
pisze Iwona przez wewnętrzny komunikator, korzystajcie z tego, że jest co
robić. Czyli jednak dobrze, że kończę, to może być ostatni podryg umierającego
(pracujcie, bo to może być ostatni dzień, w którym jeszcze jest co robić). Po
pracy dzwonię do Gosi. Mam jeszcze sporo czasu i tylko kawałek drogi do Uli.
Jem obiad, próbuję się ogarnąć. Tylko próbuję, jedyne co mi się udaje to
spakowanie się na dłuższy pobyt u Uli. W autobusie czuję się po prostu słabo.
Wczorajsza noc ma swoją cenę. Słowacy dopiero co przyjechali. Na dole pod
blokiem spotykam Jurija i Roberta idących do samochodu po jakieś rzeczy. Jest
bardzo fajnie, rozmawiamy, każdy w swoim języku, tylko Ula pół na pół, ale i tak
się rozumiemy, coś tam jemy, popijamy tokajem, dmuchamy materace i idziemy spać
koło pierwszej.
Sobota, 26.02.2011
Spanie na najlepszym łóżku nie
dorówna nocy w doborowym (żeby nie powiedzieć: wyszukanym) towarzystwie, nawet
jeśli to jest spanie na podłodze na kocu. Dzień zaczyna się o dziewiątej, Ula z
Gosią są już od godziny na nogach i przygotowują szwedzki stół na śniadanie.
Takie śniadanie to po raz ostatni jadł król w Łazienkach. Tam też idziemy na
początek. Po drodze Słowacy upatrzyli w przejściu podziemnym krówki w jakimś
sklepiku. Zachwyt. Nie może obyć się bez zbezczeszczenia jednej z rzeźb w parku
oraz bez dokarmiana pawi i polowania na vevericki.
Jedna kolejka slivovicy własnej
produkcji o Jurija. Potem jazda do Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie
również nie może się obyć bez odrobiny zabawy. Kolejna kolejka śliwowicy na
przystanku. Nieźle rozgrzewa. Kivamy
na przejeżdżające autobusy, bo to zastavka
na żądanie. Kiwamy na wszystkie po kolei, choć czekamy tylko na jeden. Jedziemy
na starówkę do pierogarni Zapiecek. Rozsiadamy się wygodnie i składamy
zamówienie: osiem osób, kilka rodzajów pierogów, wersja duża i mała, zapiekane
i niezapiekane a do tego porcje mieszane. Pozdrawiam kelnerkę. Kiedy zaczęła
przynosić pierogi wróciliśmy do początku świata. Na początku by chaos. Potem z
chaosu wyłonił się podział na pierogi zapiekane i nie zapiekane, potem na
ilość, a potem już i tak się wymienialiśmy pierogami. Rachunek był trzycyfrowy
z dwójką na początku. Na dworze już się robi ciemno, idziemy na Stare Miasto, w
bramie jeszcze jedna kolejka, tym razem na lepsze trawienie. Złote Tarasy.
Godzina na zakupy. Idziemy z Gosią szukać prezentów dla naszych kamaradów. Mają być pocztówki i krówki,
bez których oni już nie mogą żyć. Kończy się na pocztówkach, potężnej ilości
wedlowskich cukierków i na ośmiu piwach, każdym innym. Moja torba ma szansę
urwać się już po raz trzeci, na szczęście szansa nie zostaje wykorzystana. Piwa
mają być niejako na drogę, na degustację, na prezent. Jednak jeszcze tego
samego wieczora kończy się tokaj, kończy się śliwowica i pod degustację
trafiają po kolei wszystkie piwa. Do ośmiu naszych dochodzą cztery słowackie.
Jest wesoło i nie będę opisywał szczegółów. Około wpół do czwartej nie ma już
co pić i idziemy spać. O dziwo, jestem bardziej trzeźwy niż po kieliszku
metaksy w Prien czy nawet po dwóch piwach w Kiel.
Niedziela, 27.02.2011
Słowacy lekko skacowani, Polacy
jak najbardziej trzeźwi. My nie jesteśmy typowymi Słowakami, mówią. Jedziemy do
Pałacu Kultury, na tzw. vyt’ah. Bilet
wstępu na głupi taras widokowy, z którego nawet nie da się zrobić zdjęcia
panoramicznego, kosztuje 20 złotych. W gruncie rzeczy to wcale nie jest taras.
A niech im tę całą windę szlag trafi razem z windziarką, która sprawia wrażenie,
jakby robiła łaskę, że wciska w windzie guziki. Idziemy jeszcze na Dworzec,
odprowadzić Lucię, która jedzie do Berlina, a potem jeszcze gdzieś dalej.
Kiwamy. Przedtem oczywiście przeczesywanie dworcowego pasażu handlowego w
poszukiwaniu krówek. Bez krówek się stąd nie ruszymy. I znaleźli, takie jakie
chcieli. Jeszcze obiad u Uli, cukriky
dla naszych przyjaciół i znowu kiwamy. Tym razem trochę już smutno. Smutno
wracać do szarej rzeczywistości, samotności i „niewiedzenia” co dalej. Kończy
się sen.
Poniedziałek, 28.02.2011
Poniedziałek, dzień, w którym ma
się wiele wyjaśnić. Naprawdę nie wiem, co będzie, boję się tego dnia. Może się
okazać dosłownie wszystko, nawet niewykluczone, że zamiast wracać, będę musiał
na szybko szukać nowego mieszkania i szybko się przeprowadzać. Początkowy
zamiar, aby umówioną rozmowę telefoniczną odbyć w domu szybko porzucam: Kamil
nie przeżyje, jeśli nie walnie sobie z rana hiphopu. Ja chcę spokój, nie żeby
się znowu kogoś prosić o coś. Jadę na SGH, w metrze dzwoni Ewelina i mówi, że
rozmowa będzie o 12. W tym momencie nie wiem, po co tam jadę. Jadę więc do Gosi
odebrać kartę pamięci, którą jej wczoraj zostawiłem. Kolejne błądzenie po
metrze Politechnika i ledwo udaje mi się być na 12 w domu. Po rozmowie wiele
sobie nie obiecuję, mają do mnie ewentualnie zadzwonić, czy będzie rozmowa
osobista. Dzwonie do Elavonu, tam się dowiaduję, że decyzja będzie dzisiaj
…albo jutro. Muszą jeszcze zweryfikować pewną informację na mój temat. Pewnie
chodzi o to, czy nie byłem w KGB. Świadom jednak mojej przestępczej przeszłości
oraz działalności w SB nie mam wątpliwości, że nie dostanę tej pracy. Mam
wrażenie, jakby kamień spadł mi z serca, nie wiem czemu. Jem obiad, czyli
resztę ziemniaków, jaka i została i około 14 wychodzę z mieszkania. Chcę iść na
Pragę, tam gdzie jest najniebezpieczniej, tam, gdzie są stare rozpadające się
kamienice i zdewastowane śmietniki, gdzie chodzą menele. Biorę ze sobą długi,
ostry i do tego szpiczasty nóż z drewniana rączką, wkładam go do wewnętrznej
kieszenie płaszcza, ostrze okręcam złożoną kilka razy gazetą. W metrze patrzę
na ludzi przez pryzmat tego noża. Czy wiedzą, co mam, co by było, gdyby
wiedzieli. Co by było, gdyby zatrzymała mnie policja. Jedyne, co mogłoby mnie
uwiarygodnić to torba z lustrzanką i obiektywem. I ostatnie pytanie: czy w
ogóle bym się odważył użyć noża w sytuacji zagrożenia. Przypuszczam, że nie,
ale on dodaje mi pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Chodzę i jeżdżę po
okolicy, ale nie ma śladu owej słynnej okolicy. Nóż zrobił swoje, ale nie tak,
jak tego oczekiwałem. Mój ostatni spacer po Warszawie. Muszę się wyprowadzić
już dzisiaj z pokoju, bo na następny miesiąc jest już lokator, a właścicielka
musi wrócić, żeby posprzątać. Nie komentuję. Piszę przyszłemu lokatorowi
karteczkę, żeby nie pożyczał Kamilowi pieniędzy i zostawiam w jednej z szuflad
pełnej zużytych długopisów. Kamil na wieść o mojej wyprowadzce oczywiście ulatnia
się w mig. Miałem 10 złotych. Biorę jego wiatrówkę i chowam mu pod łóżko, niech
szuka, niech go szlag trafi. Z Piotrkiem umawiam się, że mam mu zasugerować, że
mogłem ją sobie zabrać „w zamian”. Gosia zgodziła się mnie u siebie przenocować.
Idzie na imprezę z koleżanką, więc umówiliśmy się na przekazanie kluczy do
mieszkania. Droga przez mękę: przeprowadzenie się z jednego końca miasta na drugi.
Jestem totalnie wyczerpany, bolą mnie plecy, boli głowa. Odpoczywam. Gosia
wraca po pierwszej. Dobrze, że dostałem te klucze, że nie musiałem nie wiadomo
gdzie czekać aż wróci. I znowu spanie. I znowu nie jestem sam.
Wtorek, 1.03.2011
To już marzec i jak się okazuje
przed wejściem do metra, moja karta miejska nie jest już aktualna. Mam wybór:
jechać bez biletu autobusem, jechać jeden przystanek metrem na bilecie, a potem
iść pół przystanku do dworca, albo iść półtorej przystanku na piechotę. Ech, ta
moja chciwość. Kupuje bilet na pociąg, do którego mam grubo ponad godzinę i idę
posiedzieć Złotych Tarasach. Niby
pięknie, ale nic nie dołuje tak jak słuchanie rozmów ludzi, którzy robią
interesy i zbijają majątek. A człowiek robi na innych i jeszcze do tego
dopłaca. Robię sobie w najlepsze fotki w Złotych Tarasach. Pozdrowienia dla
naprawdę miłego ochroniarza, który mówi, że tu mimo wszystko nie wolno robić
zdjęć. Pytam, czy to teren wojskowy. Dowiaduje się mniej więcej tyle, że nie
złapała mnie żadna kamera. I jest w porządku, wymiana uśmiechów. W Zwoleniu
padam z nóg, czuje się tak jak wtedy, gdy wylądowałem w szpitalu. Czeka mnie
spanie w prawdziwej pościeli na prawdziwym łóżku w pokoju pełnym prawdziwego
ciepła z pieca. Chwilo trwaj.
Środa, 2.03.2011.
Moja przygoda z Warszawą powoli
dobiega końca. W autobusie do Radomia słońce ogrzewa mi twarz. Wiosna już
blisko, śnieg się cały stopił. Czy to był sukces czy porażka? Jeśli to była
porażka, to tylko taka, po której prędzej czy później musi nastąpić sukces,
jeśli tylko uda mi się nie stracić wiary w siebie i we własne szczęście. Z
pociągu do Katowic patrzę na piękny zachód słońca na bezchmurnym niebie.
Czerwona kula to chowa się za drzewami, to znowu pokazuje. W piątek jadę do
Krakowa na rozmowę kwalifikacyjną. Nie wiem, gdzie jeszcze rzuci mnie życie.
Nie wiem nic, dosłownie nic. Ale właśnie dla tej niewiedzy warto czekać na następny
dzień, warto być ciekawym kolejnego poranka. Znajomi mówią: ty to się wozisz po całej Polsce. Jeśli jest w tym choć
odrobina zazdrości, to wiem, że warto żyć.
* * *
SUPLEMENT
Dzwonię
do Godziszewskiej najpierw na pierwszy numer, odzywa się automatyczna sekretarka,
która informuje mnie, że dodzwoniłem się do firmy DataContact, przy czym wymowa
jest następująca: „DejtaKontakt”. Innymi słowy: pracuję w firmie DaytaContact.
Mam
wrażenie, że tutejsi ludzie są całkiem sympatyczni. Tu są wśród siebie, dopiero
gdy wyjeżdżają za Warszawę zaczynają czuć się panami i zachowują się jak snoby.
Inaczej sobie nie jestem w stanie tego wytłumaczyć.
Pisałem
swego czasu o ulicy Nowy Świat, gdzie znajduje się kawiarnia Coffeehaeven,
bardzo popularna wśród celebrytów, o której, jak mi się wydawało, pisała Anne
Applebaum. Jak się okazuje, pani Applebaum pisała o Cafe Blikle.
Mój
współlokator, znany z tego, że pożyczył i nie oddał do tej pory, oraz z tego,
że zjadł i nie zwrócił, zajmuje się pisaniem tekstów hiphopowych. Już dwa razy
słyszałem jak rapuje coś w swoim pokoju. Poniżej zaprezentuję wybranie
fragmenty tekstu, jakie udało mi się przechwycić (sfotografować), o ile oczywiście uznam je za
wartościowe.
Jak to jest, że jednego dnia czuję się
jak młody Bóg mając świat u stóp, a drugiego dnia brak mi tchu i tak bez przerw
raz pielęgnuję empatię do życia bojąc się w dodatku, że znów ból mnie dopadnie,
raz pełen euforii kontempluję […dokładnie?] dzień będąc pewnym, że nic mi dziś
na głowę nie spadnie i nie chodzi mi tutaj o stan samopoczucia tylko o
sytuacje, emocje, uczucia wywołane zachowaniem innych ludzi w koło i moim
zmiennym zachowaniem, raz mąż raz oszołom, raz wciąż [byłbym??] smażył zioło,
no dobra teraz już nie ten etap mam za sobą lecz do alkoholu lgnę a raz
abstynent z zaangażowaniem w życie rodzinne tak wstecz robiący swoim kobietom
krzywdę mentalnie oczywiście, już nie myślę o głupotach tak lecz myślałem
przecież jeszcze prawie wczoraj przecież to było niedawno kiedy byłem młodym
gniewnym kiedy psychika chora podsuwała mi przekręty za które jest mi wstyd
teraz bo to był szczeniacki przejaw zarobienia szybkiej kasy to lecz te typek
na papierach szły głównie na przejaw i przelew a cycki? Tak był również taki
etap to nie jest powód do dumy ale jakoś tak to jest że raz jak lato paruje później
spadam w zimy biel i wiesz co zauważyłem nie jestem jedyny kobiety i dziewczyny
faceci nawet dzieci mają również problem ten więc trzymaj się gdy zima mroźnie
zawieje bo przyjdzie lato choćby przez chwilę będzie lepiej
Ref: jak są zmienne pory roku tak
zmienne charaktery są, zmienne poglądy zmienna ona i on raz się cieszysz jak
głupi mając ku temu powód zaraz dostając dowód, że ta radość to był błąd ziom,
przejebane jak wiosna, lato, jesień, zima, lecz to nie Vivaldi gra to życie i
(trzeba to jakoś wytrzymać) x2
Często kłamałem dla seksu zawsze
podobałaś mi się teraz wiem, że Cię kocham tylko przysuń się bliżej wpuść mnie
a powiem wszystko co chcesz usłyszeć ale nie przyznam Ci się, że nie jesteś tą
jedyną ta jedyna teraz siedzi i bawi się moją córką dziewczyno, przepraszam za
te kłamstwa i burdel, albo z inną było tak wpadnij na film, wiesz żałuję że to
skończyło się w te kilka chwil później zadzwoniłem może jeszcze kilka razy w
jednym celu ale ty i tak nie chowasz urazy, za to Ci dziękuję bo okazałem się
chujem byłem i chujem i chuj że przez to chujowo się czuję, ale najgorsze
przestępstwo padło z mojej strony kiedy obudziłem się obok kumpla byłej żony
dziewczyny właściwie bo ma kilkanaście lat a co okazało się mój brat nadal z
nią jest, oszukała mnie, upiła i wpieprzyła się do wyrka 16 letnia dziewczynka
z dzieckiem i facetem przez nią straciłem kumpla lecz odzyskałem kobietę, za
kumplem nie płaczę bo koledzy to szuje przytaczają romans przez który wpadam w
furię, faktycznie głównie to byłą wina
moja, bo pływałem w gównie i nie przyjmowałem porad, dałem ją w sytuacji o
której wstyd mi mówić a ten skurwiel to, żeby mi nabrudzić, podymać nie wiem
kurwa co by się okazało, udawał przyjaciela by zrobić ze mnie durnia ale uważaj
niedługo się zobaczymy, uważaj bo nie znasz dnia ani godziny.
Co się z nami dzieje przecież w wieku
lat dwudziestu ludzie nie powinni mieć problemów z powodu seksu i ten sex nie
powinien numerem jeden możemy pieprzyć się ale nie z każdym i wszędzie kurwa
błędem jest ten body boom sam jestem ofiarą i materiałem na przestępcę bo chuj
niestety czasami myśli za mnie i tak zostałem ojcem mając lat 18 niewiernym i
głupim gnojkiem palącym trawkę ale w tym wieku każdy poluje na atrakcje
niestety te atrakcje za sprawą wódki i Buszka wywołały sytuacje, że dałem swoją
pannę i dziecko i kurwa wpuściłem kumpla do łóżka do swojej kobiety po czym nie byłem z nią rok
tak dowiedziałem się później jaki odjebała skok w bok, mimo, że to był szok to
wybaczyłem jej to bo będąc z nią byłem też z inną kobietą i tak mam lat 20
dziecko i prawie żonę, pracę, wynajmowane mieszkanie i nieskończoną szkołę
brudne sumie[nie] i obrzydzenie jak pomyślę sobie o przyjacielu który dymał
moją żonę [i mimo tych lekcji niestety nadal mam ochotę na koleżankę bo kręci
mnie jej…] to chore? Może ale niestety takie są media wariant sex plebs i brud
wśród kurw nas ogarnia. oblezą otacza tu liczy się tylko chwila [ja to pierdole
zawracam wstecz nie da się no to mogiła ale nie da się bo to sieć bez wyjścia
cmentarz i mogiła.
Ref: Kiedy myślałem chujem widziałem
tylko cipki a te cipki obsługiwały wszystkich miej szacunek do dam miej szacunek
do siebie pierdol kurwy nie dosłownie i traf na TĄ kobietę. Ja to jebie chcę
cofnąć lecz bije kolejna godzina zobaczymy co dalej pozwól czy czas będzie
sprzyjał czy spędzę z Olą czas po finał czy wezmę z nią rozwód.
(Wartościowe
jak wartościowe: życiorys w pigułce).
Najciekawsze
przypadki w pracy (DataContact): W bazie jest klient dajmy na to Klaus Jurgen
Bodmer. Ów klient wypełnia kupon, na którym na nazwisko Klaus Bodmer zamawia prenumeratę,
a na nazwisko Jurgen Bodmer chce wziąć premię za polecenie prenumeraty swojemu
alter ego Klausowi Bodmerowi. Na zaostrzenie apatytu dodam oczywiście, że
zarówno Klaus Jurgen Bodmer, jak i jego „części składowe” mieszkają pod tym
samym adresem. Różni ich tylko numer telefonu, ale to trudno jest teraz mieć
dwa telefony?
Małżeństwo
mieszka w jednym domu. On zamawia gazetę X, ona też zamawia tę samą gazetę. Jakby
nie mogli czytać z jednej. Mogliby, ale chodzi o wzajemnie polecenie się i
dostanie premii, która może wynieść nawet do 50 euro. Ciekaw jestem, ile
kosztuje cała roczna prenumerata.
Targi samochodowe. W zamian za wypełnienie
kuponu z zamówieniem rocznej prenumeraty Auto Bilda klienci otrzymują jeden
numer gratis. Jak nietrudno się pewnie domyślić, na zamówieniach nie brakowało
Dieterów Schmidtów, zamieszkałych przy Schmidtstrasse w Hanowerze, którego kod
pocztowy pochodził z zupełnie innego landu.
* * *
EPILOG
Po powrocie do Katowic w środę
wieczorem miałem cały czwartek dla siebie. Cały dzień, ale bardzo mało. W
piątek miałem mieć rozmowę kwalifikacyjną w Krakowie w IBM-ie, na którą
pojechałem trochę jak na stracenie. Było miło, testy językowe poszły świetnie i
z teamleaderką Marysią rozstałem się w dobrym nastroju. Odpowiedź miała nadejść
w ciągu dwóch tygodni. Telefon dostałem już w poniedziałek, w zbawiennym wręcz
momencie, bo już próbowano wmanewrować mnie w pracę w branży handlowej na
drugim końcu Polski. Dostałem pracę. Do następnego dnia do godziny 16 musiałem
dać znać, czy znajdę mieszkanie. We wtorek, po uprzednim umówieniu się na
oglądanie czterech mieszkań, wyruszyłem do Krakowa i zdecydowałem się na to
mieszkanie, w którym teraz siedzę i piszę epilog do tej historii Jest mi tu dobrze,
i na razie nie żałuję, że nie skorzystałem z Wisły, metra czy Pałacu Kultury. I
niech już tak zostanie.
JETZT HALTE DURCH –
und sei die Not auch groß.
Gott hat die Stunde schon bedacht,
da Er dir Hilfe bringt.
TRZY LATA PÓŹNIEJ
Łatwo jest oceniać, trudniej być obiektywnym. Trudniej zrozumieć. Może dopiero po jakimś czasie. Co złego można powiedzieć o człowieku, który zbiera na ulicy pety i dopala je w szklanej lufce? Co można powiedzieć złego o człowieku, który znaleziony nadpleśniały ziemniak kroi na frytki i smaży na patelni? To jego kolacja. A co jeśli obiad? Czy można mieć za złe, że desperacko wyjadają wszystko, co mam w lodówce? Co można powiedzieć złego o ludziach, którzy z własnego mieszkania wyprowadzają się gdzieś, niewykluczone, że na ogródki działkowe (!), żeby zdezelowane do reszty mieszkanie wynajmować. Bo sami po opłaceniu czynszu by nie mieli już pieniędzy na jedzenie. Co można o nich złego powiedzieć? Że są biedni. Ale to nic złego. Siedzący tu i piszący człowiek ma teraz 27 lat, zarabia średnią krajową i nie może powiedzieć, żeby nie miał co jeść. I ilekroć pomyśli, że jest mu źle, wraca wspomnieniem do czasów, kiedy było naprawdę źle.
Zmieniłem tytuł, bo jest zatrważająco dużo wejść na posta. Nie o to chodzi.
OdpowiedzUsuńaj, czytam drugi raz i uwielbiam drugi raz :)
OdpowiedzUsuń