wtorek, 31 grudnia 2013

Witold S. - o tym, jak pozory mylą.

Od Małgorzaty W. trafiłem prosto w "objęcia" Witolda S. Przeprowadzka z Krakowa do Gdyni w weekend nie jest prostą sprawą. W piątek jeszcze jestem w starej pracy, która nie odpuszcza prawie do samego końca, w poniedziałek muszę być w nowej pracy, która też nie ma zamiaru odpuszczać. Nie mam do dyspozycji samochodu.

Mniej więcej na dwa tygodnie przed datą przeprowadzki dzwonię do człowieka, któremu na imię Witold, w sprawie wynajmu pokoju. Pan Witold jest bardzo przyjazny i entuzjastyczny. Nie przeszkadza mu, że będę w Gdyni dopiero w dniu przeprowadzki. Umawiamy się, że jako gwarancję, że na pewno przyjadę tego pierwszego czerwca wpłacam mu 650 złotych kaucji. Dzięki temu mam ze swojej strony też gwarancję, że nie jadę do Gdyni w ciemno. Witold jakoś narzeka, że przesłałem mu tylko screena z wyciągu bankowego jako potwierdzenie, a nie nie wiadomo co. Coś strasznie dokładny jest.

Poniżej ogłoszenie z internetu:

Pokój w mieszkaniu bez właścicieli - w cenie wszystkie opłaty
Ogłoszenie wprowadzono: 12.05.2013
Cena:     650 zł

umeblowane
Rodzaj:     Pokój
Powierzchnia:     46,00 m2
Cena za m2:     14,13 zł
Miasto:     Gdynia
Informacje dodatkowe:     balkon, internet, kuchnia,
dane kontaktowe: Właściciel tel.: 501-243-***
[cenzura autora blogu]
Gdynia
Cena do negocjacji. W cenie wszystkie opłaty. Może być dla pary. Do wyboru jeden z pokoi w 2-óch mieszkaniach. Ciepło i cicho. Kompletne umeblowanie i wyposażenie. Okna PCV. W pobliżu pełna infrastruktura łącznie z Lidlem i Biedronką. 3 minuty do przystanków autobusowych. Nie jestem biurem nieruchomości. 


Sobota rano, a już raczej nie rano, tylko wczesne przedpołudnie. Po całonocnej prawie nieprzespanej nocy w kuszetce jestem półprzytomny. Witold (elegancki pan z wąsem koło 60-tki) przyjeżdża na dworzec i podwozi mnie do mieszkania swoim Citroenem. Samo mieszkanie trochę nie do końca przypomina mi to, co widziałem na zdjęciach w internecie. Zwłaszcza kuchnia i łazienka. Ale jestem zbyt zmęczony, żeby się nad tym zastanawiać. Wpłacam 650 złotych czynszu na pierwszy miesiąc i podpisuję papierek. Gdybym miał wybór, nie podpisał bym go. Ale nie miałem wyboru:

"Niniejszym kwituję odbiór zadatku od Pana [tu moje nazwisko oraz wszystkie moje dane z dowodu]  w kwocie 650 złotych tytułem gwarancji spisania umowy najmu pokoju lokalu mieszkalnego (poczynając od dnia 1.06.2013) mieszczącego się w Gdyni przy ulicy [adres udostępnię zainteresowanym] z kwotą najmu 650 zł w tym opłaty (prąd - gaz -) oraz kaucją powstałą z zadatku w chwili podpisania umowy. Opłaty dokonywane będą do 5-go każdego miesiąca. Brak wpłat w ciągu siedmiu dni po terminie w sytuacji nie podpisania umowy przez najemcę będzie oznaczać rezygnację z jej podpisania. Wpłacający oświadcza, iż mieszkanie widział i w całości je akceptuje, łącznie z jego wielkością, charakterem, rozkładem i wyposażeniem. Strony oświadczają, że są świadome, iż zgodnie z przepisami K.C. rezygnacja z podpisania umowy przez wpłacającego powoduje, że traci on zadatek w całości, a w przypadku rezygnacji przez przyjmującego musi on wpłacającemu zwrócić zadatek w podwójnej wysokości." [wszystko pięknie ozdobione podpisami] [ podkreślenia w tekście autorstwa autora blogu]

Tak więc zaakceptowałem mieszkanie w takim stanie jakim było, oraz zobowiązałem się do podpisania umowy, nawet jej nie widząc, pod rygorem przepadku kaucji. No ale cóż było robić. Trzeba było się wziąć za sprzątanie mieszkania, które pozostawiało dość sporo do życzenia. W moim pokoju nie stroniono od papierosów i chyba nawet różnych innych "palideł". Witold szybko otworzył okno, żeby nie za bardzo dawało po nosie. Na odchodnym spisał liczniki (ciekawe po co) i powiedział, że obowiązuje nas tajemnica umowy handlowej czy coś takiego: jeśli ktoś z moich współlokatorów dowie się, ile płacę, to będzie musiał mi podnieść, żeby nie było żadnych ... no wie pan, [ten tego]. Tak, na pewno za pokój 8m2 (!!!) 650 złotych to jak za pół darmo. A umowę mi podrzuci w najbliższym czasie.

Po jakichś trzech dniach poznałem dotychczasowego współlokatora, który mieszkał tam już prawie rok. Darek miał koło 40-tki ale wyglądał na 50. Typowy robotnik. Piwko, papieros i takie podobne. Dość szybko stracił cierpliwość do światła, które nadmiernie palimy oraz wody, której przesadnie nie oszczędzamy (my tzn. ja oraz para, która się wprowadziła w tym samym dniu). Zaczęły wychodzić rozmaite "kwiatki". Darek pokazał mi umowę, którą nieświadomie w pośpiechu podpisał przyłapany w najmniej odpowiednim do tego momencie (tu tylko panie Darku podpisik i załatwione). Nie przeczytałem jej dokładnie, ale Darek wskazał mi na parę ciekawostek, jak na przykład opłaty licznikowe po przekroczeniu pewnego wcale nie dużego zużycia, konieczność wykonywania remontów w mieszkaniu.

Mamy więc niezbyt ciekawą sytuację. Niebawem, najpewniej w najmniej spodziewanym momencie wpadnie do mnie Witold z umową (tylko tu panie Piotrze podpisik i załatwione). Wtedy będę lekko do tyłu finansowo. Robię więc rozeznanie sytuacji, w jakiej się znalazłem i próbuję znaleźć wyjście.

Patrzę do internetu. Ogłoszenie zniknęło. Można to uznać w sumie za logiczne. Na szczęście na komputerze zapisałem stronę z ogłoszeniem. Tego się Witold raczej nie spodziewa. Podczas naszej rozmowy telefonicznej prosił o napisanie maila, przy czym wyraźnie podkreślił, żeby zacząć od słów "w nawiązaniu do dzisiejszej rozmowy telefonicznej", tak żebym w razie czego nie miał do czego się odnieść, bo jak mu udowodnię, że w rozmowie powiedział to, a nie tamto. A powiedział dużo ciepłych słów na temat mieszkania swoim ciepłym i budzącym zaufanie głosem. Takie sformułowanie jest dość oczywiste i nie wiem w jakim innym celu aż tak by to podkreślał. Na szczęście w mailu umieściłem link do strony internetowej z ogłoszeniem. Szukam w internecie podobnych przypadków, nic nie znajduję, szukam coś nieco o prawach konsumenta, ale wszystko wskazuje na to, że wpadłem jak śliwka w kompot. Mogę sobie odpuścić za cenę kaucji, ale kto chce płacić 1300 złotych za miesiąc mieszkania w norze. Dzwonię do rzecznika praw konsumenta, ale o czym mamy rozmawiać, jeżeli Witold mi nawet nie przedłożył umowy. Moja jedyna szansa leży w udowodnieniu mu, że dopuścił się oszustwa lub innego niedozwolonego działania.

W temacie oszustwa: w zamieszczonym ogłoszeniu oprócz informacji o braku opłat licznikowych znalazły się zdjęcia z kuchni i łazienki pochodzące z innego mieszkania. Różnica między zdjęciami a rzeczywistością to jakieś 20-30 lat skoku cywilizacyjnego. Idea jest taka, że w jednym ogłoszeniu reklamujemy dwa mieszkania, przy czym wybiórczo zamieszczamy zdjęcia tego, co najlepsze. To klasyk znany od dawna, a ja się dałem złapać.

Ja tymczasem dalej stoję w miejscu i pozostaje mi bezsensowne czekanie aż dostane umowę, bo bez niej tak na prawdę nie jestem w staniu podjąć żadnych kroków (np. prawnych, chociaż nie mam na nie czasu ani ochoty). Próbując więc zasymulować sytuację braku czasu idealną do "tylko tu panie Piotrze podpisik i załatwione" i informuję Witolda, że służbowo wyjeżdżam na dwa tygodnie do Holandii i wrócę właśnie tak wraz z końcem miesiąca, w związku z czym chciałbym od razu załatwić wszelkie formalności. W piątek Witold dzwoni do mnie najpierw, że za chwilę podjedzie do mnie do pracy, ale jakieś pół godziny później dzwoni, że tak się spieszył, że go policja zatrzymała i tak dalej. Coś jakby próba wzbudzenia we mnie poczucia winy. Myślę sobie: szkoda, że cię straż pożarna nie zatrzymała. Nie mniej jednak Witold trzyma haczyk mojej podróży służbowej dość mocno, bo po jakimś czasie wysyła sms-a z zapytaniem kiedy wracam. Nie jest to bynajmniej śmieszne. Okłamując Witolda tak bardzo dokładnie wyobraziłem sobie tę hipotetyczną sytuację, że dwa tygodnie po rzeczonym sms-ie stała się ona rzeczywistością.

W międzyczasie próbuję zebrać informacje na temat wizyt Witolda w moim pokoju. Od Darka wiem, że jest to stosowana tu praktyka, ale jakoś o dziwo nie udaje mi się złapać go na niczym, co dawało by mi argument przeciw. Jest jednak pewna zasada, która mówi, że im więcej ktoś mówi na temat uczciwości, tym bardziej prawdopodobne, że coś ma na sumieniu. Trochę podobnie jak z Jarosławem Kaczyńskim. Przekładając na Witolda: bardzo stara się robić wrażenie człowieka uczciwego, dokładnego i skrupulatnego. O reszcie uświadamia mnie Darek, z którym nie waham się wypić piwa w zadymionym papierosami pokoju: Witold ma kilkanaście mieszkań w Gdańsku, dochodów z żadnego z nich nie zgłasza do Urzędu Skarbowego. Wiem, bo moja ciotka pracuje w Skarbówce. Okazuje się więc, że najlepsze sposoby to sposoby najprostsze. Szantaż.

Nie jestem urodzonym szantażystą i w sumie nie czuję się dobrze robiąc ludziom takie rzeczy, ale w tym momencie znajduję się w sytuacji defensywnej i nie mam oporów. Studiuję internet pod kątem domowych sposobów ściągania odcisków palców, pod kątem prawnych aspektów zgłaszania do Skarbówki umów wynajmu mieszkania i podobne. Na smsy od Witolda odpowiadam w sposób bardzo szczery i bezpośredni, co zostaje odebrane przez niego jako bezczelne ("zrobił się strasznie arogancki"), w rozmowach z nim z lubością podkreślam swoją bliską znajomość z Darkiem (który zresztą opierniczył mnie jak do niego mówiłem na "pan"). Wygląda to z rozmowie z Witoldem mniej więcej tak: on mówi: pan Darek, ja mówię: Darek, on: pan Darek, ja: Darek. Być może więc Witold podejrzewa mnie o złamanie tajemnicy handlowej (słusznie zresztą:).

Przychodzi ten moment, gdy Witold przybywa w moje skromne progi celem podpisania umowy. Jest 26 czerwca, dość późno, żeby szukać na szybko nowego mieszkania. Jestem w oczach Witolda bardzo podatny na szantaż. Ale ja już znalazłem nowy pokój i definitywnie nie chcę mieszkać dłużej w tym miejscu. Dlatego wiem, że nie podpiszę tej umowy. Z początku Witold próbuje odstawiać scenę pod tytułem "no gdzież ja tę umowę włożyłem" (oj żałosnyś jest Witold). Umowa się jednak znajduje, a ja sobie ją z premedytacją czytam. Mam czas. Z nowych ciekawostek jest (bardzo na moją rękę) zapis, że zgadzam się na zajęcie swoich dóbr w przypadku zalegania z płatnością, co wywołuje we mnie tym razem już szczere i spontaniczne oburzenie. Witold się tłumaczy, że te wszystkie zapisy powstały w wyniku jego doświadczeń z dotychczasowymi najmującymi, ja zaś tłumaczę mu z iście adwokackim zacięciem, iż takie sprawy rozwiązuje się przy pomocy właściwych do tego organów prawnych takich jak policja, sąd czy (z naciskiem na zapewne nieprzyjemne dla Witolda słowo) prokuratura, a nie za pomocą jakichś dziwnych (żeby nie powiedzieć: szemranych) zapisów w umowie, która jest pełna różnych haków dających pole do wieloznacznych interpretacji i nadużyć, w związku z czym tej umowy w takiej formie nie podpiszę.

W odpowiedzi dowiaduję się, że skoro nie chcę tej umowy podpisać, znaczy to, iż na pewno mam jakieś nieuczciwe zamiary, bo przecież uczciwy i mający zamiar terminowo płacić człowiek nie bałby się zapisu o zajęciu swoich dóbr. [Oj, przeginasz Witold, zaraz po du**ie dostaniesz.] Nie mówiąc tego, co myślę, wyjaśniam bardzo rzeczowo i z dużą liczbą szczegółów cały mechanizm jego (Witolda) działania - po to, żeby wiedział, że wiem: sposób, w jaki formułuje ogłoszenie (na jego oczach czytam na komputerze zapisane ogłoszenie i porównuję je z rzeczywistością), w jaki prosi o napisanie maila, następnie jaki papierek podsuwa mi do podpisania wraz ze wskazaniem na zawarte w nim haczyki i ich konsekwencje, wreszcie sypię z rękawa faktami na temat jego postępowania wobec poprzedniego lokatora, chwaląc się przy tym znajomością z nim (nie daj Boże go więcej spotkać ani chwalić się znajomością z nim) jak i innymi faktami, jakie poznałem od Darka (Darka, nie pana Darka). Jednym słowem Witold jest w defensywie, ale jeszcze o tym nie wie, gdyż prosi mnie o podpisanie oświadczenia, że odmawiam podpisania umowy, na co piszę, że w związku z rażącą niezgodnością przedłożonej mi umowy z ofertą, w oparciu o którą wstępnie zobowiązałem się podpisać umowę, odmawiam podpisania umowy, oraz że niniejsze oświadczenie nie przekreśla moich roszczeń do zwrotu kaucji. Teraz już Witold wie, że jest w defensywie i zdecydowanie zmienia ton, sugerując, że jeżeli nie chcę podpisywać umowy, to się bez żadnych sporów ani wzajemnych żalów rozstaniemy a on mi zwróci kaucję.

Bitwa jest wygrana, ale trzeba uważać, bo wojna się jeszcze nie skończyła. W późniejszej rozmowie telefonicznej podkreślam, że kaucję mam mi zwrócić do ręki, w przeciwnym razie nie oddam kluczy. Witold prosi mnie, żebym przyniósł to oświadczenie, które podpisywałem pierwszego czerwca. Wiem, że będzie chciał je dostać z powrotem i wiem, że nie mam obowiązku mu go oddawać. Ale mnie wystarczy zdjęcie. Na pożegnanie Witold faktycznie oddaje mi kaucję w gotówce i prosi o papierek oraz o podpisanie kolejnego: iż nie roszczę żadnych dalszych pretensji. Nie roszczę, mam go w d***ie.

Koniec bajki. Nauczyłem się z niej (już na konkretnym przykładzie), że ci, którzy najwięcej mówią o uczciwości, są najmniej uczciwi; że najprostsze metody są najlepsze; że życie to nie bajka i trzeba mieć oczy wkoło głowy albo po prostu szczęście. Darek, któremu na pierwszy rzut oka nie w życiu bym nie zaufał, pożyczył ode mnie 50 złotych na trzy dni przed moją planowana wyprowadzką. Dałem mu ze świadomością, że tego nie dostanę z powrotem, ale że jest to niejako zapłata dla niego, za tę nieoszacowaną pomoc. I co? Nic, wziął i oddał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz