Letnia noc na plaży. Może komuś się teraz pomyśli: Jakie to romantyczne. Nie wiem, sami się przekonajcie.
Lipiec 2013, gorące lato nad Bałtykiem. Jedna z najdłuższych dzikich plaż w Polsce: Białogóra - Dębki. Późne popołudnie. Słońce kładzie się do wieczornej drzemki wzdłuż plaży grzejąc cały czas w twarz. Godzina przed zachodem słońca, to jest właśnie ta godzina. Drzewa są głębokie a fale szerokie. Kolory powoli zmieniają się w złocisto-wyraziste. Wspinam się na klif, rozglądam się za miejscem, gdzie spędzę dzisiejszą noc, miejsca, które będzie bezpieczne i nie rzucające się zbytnio w oczy. Potem słońce chowa się za czającą się na północno-zachodnim horyzoncie mleczno-mglistą masą chmur. Jadę na pole namiotowe. Jadę na pole namiotowe, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że chcę tę noc spędzić na plaży. Na polu namiotowym jest ciasno, głośno i drogo. Na polu namiotowym jest sklepik, do którego nie ma kolejki. Mogę tu z pełną premedytacją przeczekać aż zrobi się trochę ciemniej, wieczorniej, konsumując co nieco przywiezione ze sobą z czymś nieczymś zakupionym w sklepie. To drugie legitymuje moją obecność przy przysklepowym stoliku.
Po godzinie 21. Słońce już zaszło za horyzont, w lesie powoli nastaje półmrok, choć zanim zrobi się zupełnie ciemno minie ponad godzina. Może i dłużej. Ale tej nocy nie będzie ciemno. Plaża jest twarda i ubita. Jadę po niej blisko samego brzegu nieco dociążonym rowerem. Gdzieś w cieniu klifu kocha się jakaś para. Poza tym już pusto. Plaża przystrojona mniejszymi lub większymi kawałkami drewna. Do jednego z takich zestawów pniaków i sękatych kłód postanowiłem przypiąć tropik mojego namiotu, żeby stanowił coś jakby nisko zawieszone nad plażą okrycie. Na wypadek deszczu. Nie jest to wbrew pozorom zadanie proste, bo pniaki suwać się nie dają a tropik to nie guma. Po pół godziny, jak z dzisiejszej perspektywy wyceniam czas poświęcony na zamontowanie całego zadaszenia, mogę ładnie rozłożyć swój dobytek w deszczoodpornym miejscu i iść się wykąpać w morzu. Nocna kąpiel w letnim morzu, gdy już jest na dostatecznie ciemno, żeby moje "obozowisko" samo z siebie maskowało się na skraju plaży, cudowna.
Godzina 22. Jestem zdziwiony a jednak jakoś nie jestem. Na północno-zachodnim horyzoncie się błyska. Czy mogłem oczekiwać innego scenariusza, gdy w dzień temperatura przekracza 30 stopni i to nad morzem? Właściwie nie, w końcu po coś tę całą przeciwdeszczową płachtę instalowałem. No ale burza to burza, jest daleko, i niech tam sobie będzie. Jednakowoż rower, który do tej pory stanowił jeden z elementów mocujących namiot zostaje jako kawałek metalu oddelegowany na odległość 15 metrów w stronę wydm. Telefon komórkowy zostaje przestawiony w tryb samolotowy, żeby nie ściągnąć na siebie niepotrzebnego świństwa z jakiejś chmury. Generalnie panicznie boję się burzy...
Kładę się i próbuję zasnąć, co nawet w normalnych warunkach w terenie sprawia mi olbrzymie problemy, co dopiero tu, gdy wiatr zaczyna się nasilać i napina moje zadaszenie niczym żagiel statku.
Jest około 22:30, burza ukradkiem przysuwa się w moją stronę jak jakaś niechciana kochanka. Nie za bardzo mam się gdzie przesunąć. Jeśli przyjdzie do mojego łóżka, na moją karimatę, to bardzo szybko zerwie ze mnie moje przeciwdeszczowe przykrycie. Wstaję i dokonuję poprawek w aranżacji dachu. Butelka z wodą zostaje okręcona sznurkiem od namiotu i robi za śledzia. Całość przykrycia od strony zachodniej zostaje sprowadzona do poziomu gruntu, czyli plaży, tak, żeby wiatr nie miał jak podwiać "zadaszenia". Kładę się zadowolony dopuszczając do siebie powietrze przez niewielki otwór między namiotem i plażą od strony zawietrznej. Jest pod tym dość duszno. Błyska się coraz częściej, jakby ta burza nie tyle przychodziła do mnie, co się rozkręcała.
Godzina 23. Nade mną nie ma już czystego nieba, chmura bezlitośnie nasuwa się nade mnie. Z niej co chwila sypią się błyski. Zaczyna padać. Myślę sobie, niech pada, niech leje, niech tylko się nie błyska. Panicznie boję się burzy. Już nie tak panicznie, jak kiedyś, gdy nie mogłem opanować bezwarunkowego telepania nóg. Tutaj mam racjonalne szanse nie bycia trafionym przez piorun. Czysto statystyczne ryzyko śmierci. Zaczyna lać, wieje, bardzo boję się tego wiatru, nie tego który jest, ale tego który będzie albo i nie będzie, bo nie wiem jaki będzie, a wiem jaki może być. Takiej burzy jak ta (patrząc po niepierwszych, ale zapewne nie ostatnich oznakach) dawno nie widziałem, a ostatnia w tym rozmiarze, jaką dane mi było ujrzeć, niosła za sobą wiatr łamiący drzewa i zrywający dachy. Co może zrobić z człowiekiem leżącym na plaży? Był taki moment, że chciałem wysłać smsem "kocham Cię", ale bałem się włączyć telefonu. To jest moment, w którym człowiek przestaje myśleć o wszelkich innych problemach, jakie ma w życiu. Wszystko inne się wydaje tak śmiesznie proste i małe, że człowiek bliski jest postanowienia, że jak tylko się to skończy, to zrobi wszystko to, co tak długo odkładał.
Północ. Coraz bardziej jestem pogodzony z myślą, że dzisiejszej nocy nie będę spał ani minuty. Pioruny walą już wszędzie dookoła mnie, nie szczędząc punktów położonych obrębie do pół kilometra. Zapewne oberwało się starej metalowej wieży obserwacyjnej. Błyskawice przestają już robić na mnie wrażenie. Coraz bardziej przeraża mnie ten deszcz, lejący się z nieba bez ustanku już od godziny. Zaczynam pracować rękami, żeby woda nie gromadziła się na tropiku i nie przesiąkała do mnie na różne sposoby. Niech już sobie te pioruny walą ile chcą, tylko niech przestanie padać. O patrzcie! Jakie cudowne nawrócenie! Od około godziny pierwszej do trzeciej moje ręce na przemian stoją na warcie robiąc za maszt nieistniejącego namiotu. Jak w jakimś transie. Do dziś nie wiem jak coś takiego wytrzymałem. To chyba adrenalina. Cały czas leje. To nie jest noc na plaży. To jest walka o to, żeby jak najdłużej utrzymać śpiwór suchy. Jak zamoknie, to będzie naprawdę zimno.
Koło godziny trzeciej mam już dość. Marzę o poranku, tak jakby dzień oznaczał koniec deszczu, choć wcale nie musi. Moje ręce już nie mogą. Można leżeć i nie spać, ale żeby jeszcze do tego musieć być cały czas skoncentrowany, to już trochę za dużo. Chciałeś nocy na plaży to masz, doświadczaj. Wsuwam się prawie do pasa w duży niebieski worek foliowy na papier (taki awaryjny rekwizyt, który zabieram na każdą wyprawę) oraz zakładam na polar jeszcze membranową wiatrówkę (która jest nieprzemakalna tylko według informacji producenta) i normalnie kładę się spać. Niech tam sobie na mnie przecieka, długo już ten deszcz nie może pociągnąć. Tylko jak tu spać, jak zimno zaczyna doskwierać. Tu kawałek śpiwora, tu część polaru mokra. Zimno mi, zimno i nic się nie poradzi. Nic mocniejszego ze sobą nie wziąłem.
O godzinie czwartej już nie pada. Leżę, może trochę śpię, sam już nie wiem. Jestem człowiekiem wykończonym, jest mi już wszystko jedno. Około siódmej słońce już grzeje. Mój cały dobytek, wszystko, jest w piasku. Wszystko. Potem powiedziałem pewnemu człowiekowi na plaży, że ja tu właśnie (a nie pod dachem) spędziłem tę noc. A on, z właściwym dla swojego wieku podejściem, lekką obojętnością, stwierdził, że przy takiej pogodzie należało się spodziewać takiej burzy. Miał rację.
Teraz, teraz kończy się listopad, o okno stukają kuleczki gradu. Byłem dzisiaj na plaży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz