czwartek, 14 listopada 2013

Literackie rozliczenie podróży urlopowej - Bieszczady jesień 2013


Sopot, stacja Sopot Główny, godzina 8:15. W ręku trzymam codzienne Metro. Pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej odjeżdża ze stacji. Jest początek października, piękny, chłodny, piątkowy poranek. W chwilę później po mojej lewej stronie wyblakło-kremowy budynek, którego nie znam, z jasnoniebieskim napisem: Zarząd Transportu Miejskiego w Gdyni. Stacja Gdynia Grabówek. Coś się stało z sześcioma stacjami pomiędzy nimi. Nie pamiętam, żebym zamykał oczy, nie pamiętam żebym je otwierał. Co się stało? Gdzie w tym czasie byłem?

Przeszłość spotyka się z teraźniejszością.

Nad szczytami wschodzi słońce. Jego blaskiem nasiąkają mgliste doliny niczym gorąca parująca woda herbatą. Wiatr wieje w twarz, łzy zabarwione spływają po policzkach powoli. Spływają do dołu. Tam doliny, potoki, rzeki… morze wyrzuca je zastygłe na plażę. Mają bursztynowy kolor. Zabieram je ze sobą daleko, daleko.

* * *

Stary autobus pnie się po krętej drodze. Autobus w moim wieku, może trochę starszy. Kolebie się. Droga nad przepaścią. Dziwne poczucie bezpieczeństwa. Na przełęczy las i tabliczka ‘Szanuj las’. Robi na mnie niepokojące wrażenie. Tam dalej las wywożą na potężnych ciężarówkach i traktorach o wielkich okręconych łańcuchami kołach.

– Czy to schronisko ma napęd atomowy? – pytam gospodarza. Na jednych z tylnych drzwi budynku charakterystyczny znaczek i napis: Wstęp wzbroniony - magazyn paliwa jądrowego. W pokoju zimno, nie ma napędu atomowego, tylko woda w kranie gorąca i mocno żelazista. Oby tylko to. Zjadłszy obiad z półproduktów siedzę z dwójką ludzi w świetlicy; patrzymy na mapę. Boję się jutra, boję się noclegu na końcu świata. Na strychu, bez ogrzewania. Bo tak się nocuje na końcach świata. Bez bieżącej wody i prądu. To luksus, bo nie słucha się radia w którym lecą natrętne reklamy leków. Nie można się wykąpać. To luksus, bo woda wysusza skórę, jak to powiadają owe natrętne reklamy leków. Jest takich końców świata wiele. Każdy z nich jest końcem jakiegoś innego świata. Dlatego każdy z nich jest bezcenny.

Godzina szósta, w pokoju rozlega się Pink Floyd. Za oknem jest ciemnawo, ale już widać mgłę. Jesteśmy we mgle. Jest zimno, ale jeszcze nie tak, jak mogło by być. Trawa pod schroniskiem jeszcze nie pobielona, to tylko jesień idzie. Jest mi źle, zupełnie jakby obudziła się we mnie pita wczoraj pita prosto z wielkomiejskiego kranu woda. Za kwadrans ósma. Przed sklepem czekam na poznanego wczoraj wieczorem kolegę, który będzie mi przez chwilę towarzyszył w drodze. Jakieś dziewczyny idą do szkoły. Inny świat, inne czasy.

Dnem kolorowej jesiennej doliny wiją się tory dawnej kolei. Na dole, nad potokiem przerzucony most. Prosty i piękny. Choć zagięty w łuk, czyli nie prosty. Gdy schodzi w doliny wiatr ze szczytów, robi się przenikliwie zimno. W tym, co pozostało po wsi jest stacja kolejowa. Pusta łąka, z której wystaje kilka nie działających już lamp oświetleniowych. Tutaj wszystkie stacje tak wyglądają. Samotna chałupa, z komina lekko snuje się dym. Będzie snuł się całą zimę, tulił swym ciepłem mieszkańców tego domostwa, kto wie ile dni w roku odciętych od świata.

Na odcinku dwóch kilometrów droga cztery razy przekracza w bród górski potok. Na boso, żeby nie moczyć butów, jest bardzo fajnie przez pierwsze kilkanaście sekund. Potem ma się wrażenie, że coś zaczyna sztywnieć. Poniżej kostek. I lepiej się nie spieszyć, bo betonowe płyty są miejscami bardzo śliskie. Powtórzywszy ten manewr trzy razy, za czwartym udaję się zarośniętym mostem kolejowym, odwiedzając po drodze stację – jak każdą inną tutejszą. I poznaję co to las. Szyny leżą jeszcze a drzewa rosną już.

Siedem kilometrów dalej. W stanie chwilowego fizycznego i mentalnego wypatroszenia wchodzę do lokalnego, jedynego w okolicy sklepu, żeby zagadać. Zlokalizowany w roli klienta koleś w średnim wieku pyta mnie, czy mam dużo, bo on ma całą listę. Na co ja do swojego pytania o autobusy do pewnej wymienionej przeze mnie miejscowości (tak, pojadę od razu tam, a co!) dołączam półtoralitrową butelkę wody mineralnej, nie gazowanej, i otrzymuję w odpowiedzi informację, że dopiero o dziewiętnastej jest autobus. Ale dowiaduję się też, że najprościej będzie autostopem. Bierze się i robi tak: [tutaj gest wyciągniętej dłoni z banknotem o nominale pięćdziesiąt]. Tylko z tym banknotem to żart był.

Wylot na szosę, za dziesięć pierwsza. W stanie chwilowego nie wiedzieć czemu swoistego „uchachania” zataczam się po drodze niczym pijany, może z radości, że wylałem półtora litra żelaza zabranego tu ze schroniska, plecak zostawiwszy na poboczu. Przetoczywszy się na drugą stronę do przystanku autobusowego, upewniam się, że zostało mi jeszcze około sześciu godzin. No to na styk zdążyłem. Nie będę musiał iść na piechotę tych dwudziestu kilometrów. Wróciwszy na pas właściwy mojej drogiej… drogi wystawiam z głupia rękę kciukiem do dołu, niczym cezar nie okazujący litości pokonanemu gladiatorowi, i samochód, który miał właśnie przypadkiem okazję się zbliżać zatrzymuje się i zabiera mnie. Jest dużo zrozumienia w tych górach, lasach i drogach. Tu ludzie wychowali się na autostopie, tu ludzie w autostopie żyją i umierają. Tutaj ludzie zatrzymują się sami z siebie.

A że tak sobie na małą dygresję pozwolę, wyglądało to z perspektywy czasowej mniej więcej tak: Jedna minuta na wtoczenie się na drogę i zostawienie plecaka na poboczu; pół minuty na przetoczenie się na drugą stronę, sprawdzenie rozkładu i powrót; jedna minuta od wystawienia kciuka do zatrzymania się samochodu oraz ostatnia jeszcze minuta na zrobienie porządku na tylnym siedzeniu i wpakowanie się. Zasadniczo tak szybko to chyba tylko kebaba podają w Gdańsku, jak się powie, że chce się zdążyć na SKM. Ale gdański kebab nie dorównuje krakowskiemu, że tak już zupełnie zejdę z tematu.

Wiozący mnie kolesie niby ze stolicy, ale bardziej na tutejszych wyglądają. Podają sobie puszkę piwa. Mimo to jakoś się nie boję z nimi jechać po tej nieszerokiej i krętej drodze. Jeden starszy, przysadzisty i brodaty, włosy długie i siwe, twarz czerwona. Mówi jak ktoś, kto się tu wychował. „Nie żebym ci wymawiał, ale ja tę trasę przeszedłem kilkadziesiąt razy”. Mijamy lokalny pensjonat – tu (w tym budynku) było kiedyś więzienie – mówi, nie wiem czy do mnie, czy do swojego towarzysza. Mijamy kolejne schronisko – tu było kiedyś więzienie. To taka polska Syberia była niegdyś. Jak się stąd uciekało, to może i było się może gdzie ukryć, ale na pewno nie u kogo. Drugi mógłby być jego synem – za kierownicą. Pasjonat kolei. Zatrzymuje się przy centralnej stacji kolei, dziś już tylko od czasu do czasu wożącej turystów; idziemy zrobić parę fotek parowozom. Ten nie jest na chodzie, bo mu się coś tam skończyło. W sensie: jakieś papiery. Żeby mógł jeździć, trzeba jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy. Inny został sprowadzony z powrotem z Sochaczewa. To koło Warszawy – dociera do mnie. Model „Las” lepszej nazwy nie mógł dostać. Inny pochodzi z Rumunii. Transylwania, dzikie góry, twardzi ludzie wyrąbujący las i zwożący go daleko w doliny.

Kultowa lokalna knajpa. W pół do drugiej. Miejsce mitycznych pijatyk i bójek narąbanych w pień drwali wyrąbujących tutejsze lasy albo to tylko nazwa zaczerpnięta od Stachury:

Wtedy Kaziuk podniósł wysoko wysoko siekierę, a Peresada pchnął w jego stronę stół. I zaczęła się siekierezada. Peresada szybko, ale spokojnie […] uwijał się przy stołach, które ściągał z dookolnej okolicy i pchał je w stronę Kaziuka, a Kaziuk walił w nie siekierą, wyjąc przy każdym łupnięciu: „Ty blać! Blać! Blać twoja mać! Ty blać ty!” I łup! łup! Naprawdę tak jakby się zmówili, Peresada i Kaziuk, jakby ustalili, co kto ma robić: ty robisz to, ja robię to. Ja ci podsuwam stoły, a ty wal siekierą. I świetnie, znakomicie wprost, obaj sobie radzili. Brakowało może trzeciego, takiego pomagiera, który by sprzątał przed Kaziukiem rozpłatane stoły i po kawałku, po jednej nodze, po jednej desce, wyrzucał cały ten połupany towar przez okna na dwór. […] Wszyscy patrzyli na bezbłędne technicznie, ale straszliwe widowisko rąbiącego stoły pokrwawionego Kaziuka całego we władzy szaleńczych niszczycielskich Furii. Widok zaiste był niesamowity.

To raczej tylko cień opisywanego przez Stachurę miejsca – może właśnie dlatego mam odwagę wejść do środka. Do pomieszczenia z barem wchodzi się przez rozchylane drzwiczki jak do saloonu na Dzikim Zachodzie. Drzwi rzeźbione w kształt dwóch biesów dzierżących kufle z piwem. Reszta wystroju to drewno rzeźbione i obrazy: kobiety, diabły i siekiery.

Zamawiam nazwane jakoś po lokalnemu placki. W końcu nie wezmę w takim miejscu cholernej zapiekanki. Dostaję siekierę. Siekierę dwadzieścia trzy. I gdy rozlega się po jakimś czasie wołanie pani zza baru „Siekiera dwadzieścia trzy” wiem, że placki (tak naprawdę są to placki po węgiersku) już czekają na moje podniebienie.

Schronisko ma to do siebie, że jest tu prąd. To duży luksus, bo można ładować telefon. I różni ludzie tu przybywają, bo można dojechać środkiem lokomocji. Jakiś człowiek ze stolicy, dość nieobyty w tutejszej rzeczywistości, z tego co opowiada, odwiózł córkę do szkoły, wsiadł na motocykl i przyjechał tutaj. Pytam tylko, czy żonę poinformował.

Przybywają też moi dwaj znajomi poznani wieczoru poprzedniego. Oni nie jechali autostopem. Poszli tak, jak zaplanowali. I to wszystko. A ja? Przypadek? Przecież miałem być dzisiaj gdzieś zupełnie indziej. Zaskoczyć samego siebie to przyjemność trochę perwersyjna. Nie wiedzieć, gdzie będzie się jutro i umieć cieszyć się na to, czego się nie zna, to największy skarb. Mieć poczucie, że cokolwiek się nie wydarzy, to i tak będzie dobrze. Jak będzie pięknie, to będzie się czym delektować. Jak będzie ciężko, naprawdę ciężko, to będzie o czym opowiadać. Życie idzie od przypadku do przypadku. Nie jest jak kolejka, która jedzie po torze i jak się wykolei to koniec. Wypadając z jednego toru od razu jestem na innym. Jeśli nie możesz znaleźć drogi – stwórz ją, pisze na schodach na krakowskim Podgórzu.

Przysiada się do nas brunetka w niebieskim softshellu. Długie rozpuszczone włosy. Zero makijażu. Piękna. Za to się kocha góry, za ten brak makijażu.
 – Macie może ochotę? [chwila napięcia] – wykłada na stół coś, co wygląda jak pudełko z herbatą.
 – A co to jest? – pytam.
 – A to takie małe miętowe w czekoladzie – ja dalej myślę, że to herbata; no co, może miętowa; a czekoladę jakoś wypuszczam uszami.
 – No tak, ale ja nie mam małego okrągłego na wrzątek.

Ale mi się mózg zlasował.

Każde schronisko ma swojego zwierza, choćby to nawet miała być nornica, popielica czy jakaś wiewiórka bez dobrego PR-u. Tutejszy zwierz ujawnia się wieczorem, gdy najwyższe czubki drzew już tylko ostatnimi promieniami słońca oświetlone. Biegnie. Coś tam biegnie. Patrzę, kot. Dokąd kot biegnie? Do mnie biegnie kot. I już dobiega, i rzuca się na mnie jakby był na głaskanie umówiony ze mną. Po głaskaniu kot zrywa się, jakby znowu był z kimś umówiony na konkretną godzinę, i zmyka w krzaki. Tyle kota było. Ależ to było kot. Niesamowity. Prawdziwy bizneskot.

Potem jest długi wieczór uciekający niepostrzeżenie w noc, rozmowy o przypadkach, zbiegach okoliczności, o lasu pożarach i uciekaniu od świata…

Gdzie byłeś gdy byłem wypalony i załamany
Gdy obserwowałem zza okna mijające kolejno dni
Gdzie byłeś gdy byłem zraniony, osamotniony
Bo otaczają mnie wciąż rzeczy, które zrobiłeś i powiedziałeś

Podczas gdy Ty zawierzałeś swe życie cudzym słowom
Śmiertelnie pragnąc by wierzyć w ich treść
Ja wpatrywałem się wprost w oślepiające słońce

Zagubiony w myślach, zagubiony w czasie
Gdy ziarna życia i ziarna zmian zostały już zasiane
Na zewnątrz deszcz, padał mroczny i powolny
Gdy ja uciekałem w to patrzenie moje w słońce
Nieodparte i niebezpieczne

Odbyłem boską podróż poprzez naszą wspólną ciszę
Wiedziałem, że nadszedł ten moment
By zabić przeszłość i powrócić do życia

Odbyłem boską podróż poprzez naszą wspólną ciszę
Wiedziałem, że rozpoczął się czas oczekiwania
I skierowałem się prosto... w kierunku oślepiającego słońca

Tory wiją się wśród lasów, łąk i zarośli, podkłady mniej lub bardziej zatopione w ziemię, mniej lub bardziej butwiejące, śliskie. Szynami ciągnie się wąska błyszcząca smużka wypolerowanego metalu. Za nią podążam. Jak iść na dworzec, to tylko po torach.

Stacja kolei, parę minut po wpół do dwunastej. Właśnie odjechał pociąg. Odjechał, ale jeszcze stoi na stacji. W tempie ekspresowym dostaję bilet i wbiegam do niemalże ruszającej kolejki. Miała odjechać o pierwszej. Tak dowiedziałem się dnia poprzedniego od pana Wrony siedzącego za ladą w mini biurze stacji kolejowej; zupełnym przypadkiem, bo dzięki zupełnie przypadkowemu złapaniu autostopu. Tego konkretnego, a nie żadnego innego. Przed tą zupełnie nową i nieoczekiwaną godziną odjazdu zdążyłem się jeszcze wyspać, ani sekundy za krótko i ani sekundy za długo, zjeść śniadanie na balkonie schroniska, czasu nie mierząc, ale z precyzją co do minuty, wykoleić się po drodze, by zobaczyć, że owiany legendą country bar już o tej porze (lub też już w zupełności) zamknięty oraz nasycić wzrok krągłymi kształtami ustawionych koło przydrożnego sklepu gipsowych figurek; nasycić się tak, by być sytym, ale by i zostały dwie sekundy zapasu na załapanie się na kurs pociągu.

W ostatnim wagonie człowiek z obsługi opowiada o mijanych po drodze miejscach. Jedna jedyna tabliczka znaczy stację kolejową – kluczowe miejsce niegdysiejszej wsi. Teraz puste, zarastające łąki, zdziczałe sady i nierówności terenu znaczące dawne domostwa. I samotne drzewo na środku łąki. Już nie dla każdego czytelny artefakt przeszłości.

Zagłębiamy się w dzicz. Już nie uświadczy się potężnych ciężarówek z łańcuchami na ogromnych kołach wywożących drzewo z pochyłych górskich stoków. – Tu się nie prowadzi wycinki drzewa, tu się po prostu nie da – opowiada dalej człowiek. Mówi o spotkaniach z niedźwiedziami – tych mniej i tych bardziej nieszczęśliwych, mówi o swoich dzieciach, które wolą spędzać urlop nad morzem. Widać, że jest mu trochę smutno z tego powodu. Jak każdemu ojcu, od którego dzieci odchodzą. Zna historię każdej wysiedlonej wsi w tych górach. Opowiada o ekipie filmowej kręcącej tu ujęcia. – Dobrze płacą, mówi.

Zagłębiamy się w dzicz. Naszą stację docelową osiągamy po czterdziestu pięciu minutach i pokonaniu stu metrów przewyższenia. Stoi tam jeden domek, niegdyś należący do stacji kolejowej. Mieszka tu małżeństwo. Ona podobno na dół jeździ konno. Podobno, bo samochód też jakiś niedaleko stoi. Ale to może być samochód człowieka, który sprzedaje przy stacji żurek z samowara. Patrząc na mapę zastanawiam się, jak on tam wjechał. Najbliższy budynek to dwa i pół kilometra stąd leśniczówka. Następny to dopiero cztery kilometry. W linii prostej. On prowadzi mały sklepik. Towary polskie i słowackie. Do granicy jest kilkadziesiąt metrów. Ale tam też li tylko las. Mówi lekkim słowackim akcentem. Jest też coś jakby schronisko. Nie wiem, gdzie się to wszystko mieści, ale faktem jest, że w takim miejscu noclegu się nie odmawia.

Popołudnie. W zagubionej dolinie, przy drodze, która już tylko do jednego schroniska wiedzie, po gorącym trudzie odpoczywają metalowe piece do wypalania węgla drzewnego. Prowizoryczny barak mieszkalny węglarzy nie zamknięty stoi. Kto by na takim pustkowiu cokolwiek zamykał. Kogokolwiek… Teraz już nie… Kiedyś się stąd chciało uciekać, teraz ucieka się do tego miejsca. Metalowy piec typu koza, łóżko, jakiś stolik i parę innych drobiazgów do bardzo skromnej egzystencji. Można tu żyć. Ale jest to już trochę inny rodzaj życia. Inny po prostu.

W oddali szczeka pies. Powiedziałbym, że trzy kilometry stąd na południe. Dochodzi do nas odbity to od doliny, to znowu od nisko zawieszonych chmur, i biegnie dalej z nurtem strumienia, goni może za jeleniem jakimś, choć jest pewnie na łańcuchu. Wyjeżdżający ze schroniska samochód rzuca światłami po stromym lesie i ścianach doliny. Jeleń ucieka.

A w środku? W środku senna ballada dwóch gitar przy blasku spływającego na puste butelki po winie wosku. Nie uśniemy dopóki nie wybrzmi do końca blask każdej z nich.

czwarta nad ranem / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
czwarta nad ranem / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz

czemu Cię nie ma na odległość ręki
czemu mówimy do siebie listami?
Gdy Ci to śpiewam - u mnie pełnia lata gdy to usłyszysz - będzie środek zimy
czemu się budzę o czwartej nad ranem
i włosy Twoje próbuję ugłaskać
lecz nigdzie nie ma Twoich włosów
jest tylko blada nocna lampka […]

czwarta nad ranem...

herbata czarna myśli rozjaśnia
a list Twój sam się czyta
że można go śpiewać
za oknem mruczą bluesa
topole z Krupniczej
i jeszcze strażak wszedł na solo
ten z Mariackiej Wieży
jego trąbka jak księżyc biegnie nad topolą
nigdzie się jej nie spieszy

już piąta / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
już piąta / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz…                   

Prognoza pogody na czwartek nie zapowiada się rewelacyjnie. Budzę się około szóstej. Słyszę jak pada deszcz. Śpię dalej. O siódmej budzi mnie Pink Floyd. Pakuję się; do ust pakuję owsiankę z bakaliami na sucho i jazda. Dobrze, że jeszcze tam te bakalie są. Strach też jest. Jest strach. Przede mną trzygodzinna przeprawa czarnym szlakiem, na którym w zeszłym roku zgubiliśmy się idąc do dołu. Teraz idę sam, pod górę i pod wiszącym w powietrzu deszczem, wąską, krętą i ginącą ścieżką pośród zdziczałych sadów dawno opuszczonej wsi, gdzie misie dożywiają się spadłymi jabłkami. Misiem właśnie nastraszyli mnie schodzący z góry turyści (właściwie wędrowcy, bo turyści nie chadzają takimi szlakami); i w trosce o misia wystukuję na napotkanych drzewach znalezionym kijkiem rytm: puk-puk puk-puk-puk puk-puk-puk-puk puk-puk (2-3-4-2), tak żeby sobie mnie misiek z dzięciołem nie pomylił. Niech wie, że wiem.

Godzina ósma. Strach pomaga. Strach pozwala być uważnym. Dzięki niemu udało mi się jeszcze nie zgubić szlaku. Doganiają mnie tubylcy. Idą znaczyć szlak. Najpierw mówią, że czarny, potem, że zielony. Ewidentnie gubią się w zeznaniach. Na pewno kogoś zabili a teraz idą zakopać zwłoki. Nie są to raczej zwłoki niedźwiedzia. Chwilę potem schodzą ze szlaku gdzieś w las. Może się nie zgubią, w końcu to nie zeznania, to tylko las. Około godziny dziewiątej docieram do skrzyżowania szlaków. Wchodzę do Parku Narodowego, znaczy, że ścieżynka już nie będzie poprzecinana dzikimi drogami wyjeżdżonymi traktorami wywożącymi z lasu drewno. Zaczyna padać. Może to i dobrze, misiek siedzi w gawrze, co się będzie po deszczu szwendał po lesie. Rozkładam parasolkę. Moja kurtka nie jest z gumy. Godzina dziesiąta. Przestaje padać. Niedobrze, misiek zaraz wyjdzie na spacer. A ja cały czas w tym lesie. Godzina jedenasta. Wychodzę na skraj połoniny. To dobrze, bo miśka będzie widać z daleka. Ale niedobrze, bo zaczyna wiać. Ale dobrze, bo przynajmniej nie pada; jak zacznie padać to parasolka poleci pierwsza. Dobrze, niedobrze, dobrze, niedobrze. Weźże się człowieku zdecyduj!

Dla odmiany coś z zupełnie innej beczki: na samym grzbiecie połoniny staję, twarzą do wiatru. W porywach pewnie z osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie sądzę, że sto, bo to by było już trochę wyolbrzymianie. Choć nie wiem. Z dołu zbliża się do mnie kłąb chmury, kawałek urwany z wielkiej kłębiącej się masy, rozkładam ręce i pochylam się do przodu, wiatr trzyma mnie za ręce, potem chmura uderza mnie w twarz, jestem w chmurze, jestem samolotem. Odlot.

Niedobrze, bo misiek schowa się w chmurze…

Godzina czternasta. Po drodze do schroniska jedna szkolna wycieczka. Upadek.

Godzina piętnasta. W schronisku dwie wycieczki, w tym jedna angielska. Ci ostatni na pewno czują się tu bardzo swojsko. Wiatr, mgła i takie tam klimaty.

Godzina szesnasta. Cały czas siedzimy w chmurze. Wiatr nap*** z południa, wraz z nim drobinki wody nawilżają wszystko łącznie z cerą, choć mówią, że woda wysusza skórę. To pewnie po to, żeby lepiej się sprzedawały kremy „nawilżające”. Trochę mnie wymroziło, ale na szczęście dzień wcześniej wypiłem litr napoju imbirowego, co na pewno pozytywnie wpłynęło na mój układ odpornościowy. Żaden tam pierdolony rutinoszit, rutiszajsea ani żadne inne farmagówno.

Godzina siedemnasta. Siedzimy w chmurze i wraz z nowo przybyłymi turystami zastanawiamy się, jakie są szanse na ładny wschód słońca. Żadna głupia wycieczka nie mąci naszego błogiego stanu zastanawiania się.

Godzina osiemnasta. Siedzimy w chmurze i robi się ciemno. Ktoś mówił, że na dole była ładna pogoda. Więc zastanawiamy się, co palił.

Godzina dziewiętnasta. Siedzimy w chmurze i zastanawiamy się, co będziemy robić dziś wieczorem. Na pewno nie zdjęcia zachodu słońca. Światło z okien schroniska rzuca się snopami we mgłę. Z rozpaczy. Zupełnie jak w kinie. W kinie 5D.

Godzina dwudziesta. Siedzimy za stołem (i zapewne również w chmurze). Gramy w scrabble i pijemy. Niemal dochodzi do rękoczynów. Z powodu tego pierwszego. Choć może i z powodu tego drugiego? Czy gin to nazwa własna? Jeśli gin jest nazwą własną, to nie można go było użyć, ale w takim razie szampan, koniak i tak dalej to też nazwy własne. Ale ja już użyłem ginu kilka kolejek temu i nikt nie zauważył. A przedtem użyłem ginu zanim jeszcze zaczęliśmy grać. 

Godzina dwudziesta pierwsza. Trzeba ruszyć tyłki i upewnić się, że dalej siedzimy w chmurze. Wiatr ciągle nap*** i nawilża/wysusza* (niepotrzebne skreślić) twarz. Temperatura spadła do sześciu i pół stopnia Celsjusza. Zimniej już raczej nie będzie. Nad nami świecą gwiazdy. Niestety ich blask do nas nie dociera.

Godzina dwudziesta druga. Przed dyżurnym chrapaczem bronię się zatyczkami do uszu i biegam latarką po suficie (łóżku nade mną).

W poszukiwaniu miłości duchowej czyli sensu życia. Życie to percepcja świata materii i myślenie za tym impulsem. Istnieć w absolucie znaczy kochać, a szczęście to być kochanym. Gdy ktoś istnieje także dla ciebie, wszechświat we wszystkich swych przejawach dąży do równowagi, więc jeśli brakuje jej na tym poziomie, dusza potrzebuje przejść do nicości, gdyż tylko wtedy pozbędzie się pragnienia szczęścia, które niespełnione wyzwala swe przeciwieństwo. Niechże więc wypełni się prawo kosmosu i wraz ze mną zniknie smutek, który we mnie tkwi.

I następnie:

Z dedykacją dla księżniczki A gr. [numer telefonu]. Celem jest niebyt: chce pozbyć się pragnień, tęsknot, skasować całą swą pamięć, zatrzeć tożsamość mej duszy, by uciec przed szaleństwem tej miłości.

I brzmiący niepokojąco dopisek:

Sklep z bronią „Obrzyn”

Ja bym od siebie dodał, że koleś źle wybrał lokalizację. Wystarczyło położyć się na łóżku na drugim piętrze. Brak barierki, skos dachu i duża wysokość dają szeroki wachlarz możliwości popełnienia samobójstwa, a do tego upozorowanego na wypadek. „No spadł z łóżka i się zabił…”

I dodam jeszcze, że siedzimy w chmurze.

Piątek, za dziesięć szósta. Budzik budzi mnie coming back to life. Siedzimy w chmurze. Więc going back to sleep. Przestawiony budzik budzi mnie o siódmej. Coming back to life i zaraz znowu going back to sleep. Po dwóch drzemkach krótkie mignięcie promienia słońca na białym filarze komina i jest coming back to life na podwójnych obrotach. Siedzimy w chmurze, ale chmura rwie się w strzępy. Słońce wschodzi. Kto tego nie widział, ten nie wie.

Namoczywszy w ustach trochę owsianki z bakaliami (dobrze, że chociaż te bakalie tam są) schodzę na dół na coś porządnego do zjedzenia, bo się ogólnie mocno niedożywiony czuję. Trzy kilometry przed miejscowością łapie mnie na szosie miejscowy „Kowboj” – człowiek w zielonym busie jako jedyny kłusujący… kursujący na tej trasie o tej porze, o którego działalności dowiedziałem się aż na dalekim zachodzie. Nie wiem czemu kowboj – bardziej by doń pasował przydomek oscypek – w góralskiej czapeczce rodem z Zakopanego i stroju podchodzącym pod ludowy (może to przez ten barani kożuszek), koło sześćdziesiątki, w busie zapuszcza słowackie radio. – Czasami spotykają człowieka niemiłe niespodzianki, a czasami miłe. – Ja mam ostatnio więcej tych miłych – odpowiadam.

Dotarłszy do centrum (czyli sklepu) i zrobiwszy zakupy idę do pierwszej lepszej miejscówki umożliwiającej spożycie śniadania w formie wypasionej. Z uwagi na bardzo miłą pogodę jest to spożycie śniadania na świeżym powietrzu. Jajecznica z trzech jajek na boczku – brzmi dobrze na śniadanie. Ale to co dostałem przeszło moje oczekiwania. Elegancka angielska herbatka, do jajecznicy podana sałata, pokrojona cebulka, pomidor, papryka, chleb i bułki. Jakby tego było mało, dwie porcje masła w plastikowych pojemniczkach, dżemik oraz miodek. Warto się delektować śniadaniem długo i namiętnie, gdyż wewnątrz gospody ładuje się w ostatnim dostępnym gniazdku mój spragniony prądu telefon. Widać nie byłem ani pierwszym ani ostatnim, który wpadł na ten pomysł. Wczesnym popołudniem, nasłuchawszy się do woli bardzo ciekawej rozmowy ludzi ze stolika obok z kelnerem na temat warzenia specjalistycznego piwa na skalę nieprzemysłową, wyruszam z powrotem do schroniska na górze. Jak wrócę to sobie chyba takie piwo walnę.

Na wejściu do Parku Narodowego niespodzianka. Mało że jest budka z poborem opłat, to jeszcze obsadzona. Parę złotych, na miśka nie ma co skąpić, raz do roku można odżałować. Za wejściem do parku kolejna niespodzianka. Człowiek spod Krakowa właśnie schodzi na dół (o tej porze!). Spotkany poprzedniego wieczoru emeryt jest tu pierwszy raz. Trochę cieszy się jak dziecko, że tu jest. Przy tym zaciąga takim akcentem, jakby był „spod samiućkich Tater”. Będzie mi dane spotkać go jeszcze po raz trzecie w drodze powrotnej.

Dziś w schronisku jakoś tak bez atmosfery. Tylko jedna wycieczka szkolna (upadek) spotkana u góry, potem się okazuje, że ten cały tłum ludzi wyglądających jak turyści indywidualni to też zorganizowana wycieczka. Upadek. Wraz z zachodem słońca schodzą na dół, gdzie czeka na nich podstawiony autokar. Upadek. Upadek. Upadek.

Upadek. Coś, co kupiłem dziś rano w sklepie (będąc bardzo głodny) pod nazwą smalec z mięsem okazuje się g***em zalanym w g***ie. Już po otwarciu przekonuję się, że bez czegoś mocniejszego się nie obędzie. Tak niedobre, że aż strach jeść na trzeźwo. Tak po tym ciężko na żołądku, że przykuwa mnie do łóżka na jakieś trzy godziny.

Na dole w „pomieszczeniu socjalnym” trwają prace związane z "wycinką". Kolesie już mocno narżnięci. Głos rozsądku jednak nie umiera, gdy jeden z nich już dość utrudzony wyrębem przychodzi położyć się na łóżku nade mną niczym zrąbana właśnie kłoda. „No gdzie ja mam się tu k*** położyć, przecież tu się k*** nawet nie ma jak obrócić, przecież jak stąd spadnę to się rozp*** i tylko mnie zbierać będziecie z podłogi. I jeszcze ten skos k***, się nawet nie muszę podnosić zaraz nade mną, patrzcie normalnie całuję skos, normalnie całuję skosik k***, patrzcie, ja pier***, idę zaraz spać do kuchni na podłogę.” Są komentarze, i są komentarze bezcenne.

Łąki i szczyty skąpane w świetle księżyca. W oddali miga światełko. Ktoś jeszcze idzie…

Wschód słońca. Upadek.

Nad dolina wielką i mglistą
Stały rzędami lustrzanki
W ich obiektywach potężnych
Słońce się odbijało wschodzące

W samo południe, dziesięć kilometrów dalej w dolinie rzeki stacja badawcza oferuje możliwość rozłożenia się na ławce i spędzenia chwili na pogawędce z przebywającym tam człowiekiem, który napomyka mi coś w stylu że „wilki grasują”.  – No dziękuję, że mi mówisz! – A co, słyszałeś żeby wilki kogoś napadły?No fakt, ale jak na kogoś wilk zawyje to zaraz trzeba odstrzelić sto sztuk, bo przecież są zagrożeniem dla ludzi. Dobrze, że wilki nie wychodzą z tego samego założenia. Nie omieszkał też napomknąć o niedźwiedziu, który rzucił się na jego znajomego. Mój zamiar noclegu w pewnej chacie komentuje prawdziwym wylewem żalo-frustracji opartej wprawdzie na pobycie tam całe dziesięć lat temu, no ale przecież „przez ten czas na pewno nic się tam nie zmieniło”. – Może cię tam przenocują, w końcu jesteś studentem. – rzekł na koniec z dużym naciskiem na „może” skierowanym dość celnie do mojej podświadomości. – Nie jestem – odpowiadam, choć to już bardziej sam sobie niż jemu.

Czternaście kilometrów dalej, po przejściu cholernym asfaltem przez zagubioną wieś z dziwnymi zadaszonymi kominami i nieudanej próbie znalezienia noclegu w agroturystyce (tu w całej krasie wychodzi celność słowa „może”) wchodzę na nieznakowaną leśno-górską drogę do chaty o charakterze rozmokłej gliny i w obliczu zbliżającej się godziny szesnastej czuję się trochę jakbym szedł na stracenie. Czytaj: niedźwiedź. Jest pod górkę, jest pięknie jesiennie. Takie sobie tempo narzuciłem, że na szczycie leżę plecami do dołu, słyszę już dochodzące głosy ze schroniska i widzę, jak ze mnie paruje.

Wyłączcie swe komóry ci, którzy tu wchodzicie, głosi napis nad wejściem.

– Ja wiem, że kolega ma tu bardzo dobry serek topiony ze sklepu (notabene sprzedali mi w sklepie na dole przeterminowany o dwa tygodnie; jeden zdążyłem zjeść, drugi kazałem sobie wymienić) – mówi do mnie gospodarz schroniska, po tym jak się już trochę rozgościłem na miejscu – ale my tu też mamy bardzo dobrą sałatkę własnej produkcji, cały garniec. Nie miałem ani opcji ani też ochoty odmawiać.

Nie miałem też ochoty odmówić lodowatemu prysznicowi na świeżym powietrzu prosto z grubej rury dostarczającej wodę ze studzienki. Gospodarz twierdził, że o temperaturze sześciu stopni Celsjusza. Jak jest człowiek zgrzany i chce mu się pić, to i do zamrażarki wskoczy. Ach, to jest jak nowe życie!

I w końcu nie miałem ochoty odmawiać butelce wina przy ognisku (strasznie mnie dzisiaj suszy i to przed piciem) ani nawet niemiłosiernemu zawodzeniu „Zdradziłaś k***o mnie, rzucę się z wysokości ale nie połamię się, bo k***a mam gumowe kości” we wszystkich możliwych wersjach w tym improwizowanych. Jak to ktoś powiedział, w pewnym momencie już nawet nie trzeba dobrej muzyki, żeby się dobrze tańczyło.

Ostatnia warta (albo i nie) odnotowania scena to narąbana w pień (pijani to oni byli trzy godziny temu) młodzież siedząca przy stole przed chatką i zawodząca wniebogłosy melodię znaną, słowa do pewnego momentu również…

Hej, tam gdzieś znad czarnej wody
Wsiada na koń kozak młody,
Czule żegna się z dziewczyną,
Jeszcze czulej z Ukrainą.

Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Mój stepowy skowroneczku.

Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***

Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan bałwan baaaaałwan z g***
 

Ach, klimat jest tutaj zaiste specyficzny. Że nie wspomnę o zakazie spożywania alkoholu. Bo też jest specyficzny. Swego czasu w zimie wyszło z chaty kilku kolegów. Jeden z nich zamarzł po drodze. Zorientowali się dzień później.

Poranek cichy, mąci go tylko ciche skrzypienie stromych jak drabina schodów. Wieczorne gwiazdy już dawno ucichły. Po podłogach walają się ich ręce, nogi i głowy. Tak ilościowo z pięćdziesiąt. Poranek jest ciepły. Po ławkach i trawie walają się śpiwory. Pełne rąk, nóg i głów. Choć głowy generalnie wystają. Po ławkach i stołach walają się butelki. Puste.

Na dół wiodą węższe lub szersze drogi. Puste. Coraz bardziej zniżam się, coraz bardziej zniżają się chmury, zniża się z nich na mnie deszcz jesienny. Betonowe płyty znowu uwierają w buty, buty nie pozostają dłużne stopom. Znaczy, że to powoli koniec. I tylko nogi szły by jeszcze dalej. Tak samo było na początku. I tylko oczy szły by jeszcze dalej. Gdyby miały nogi, których w stopy nie uwierają buty. Wyobraźnia dalej niż oczy… A serce się zatrzymuje, chce już wracać. Serce nie słucha głosu wyobraźni.

Na przystanku jest zimno. Pada deszcz. Czekam. Stary autobus pnie się po krętej drodze, to znowu zanurza się w przepaście. Taka sama droga nad urwiskami, choć to inna droga. Autobus w moim wieku, może trochę starszy. Daje dziwne poczucie szczęścia. Na przełęczy wjazd do lasu. Tam gdzieś daleko drewno wywożą na potężnych ciężarówkach i traktorach o wielkich okręconych łańcuchami kołach…
  
 * * *
 
Znad lądu wieje ciepły wiatr, choć to już koniec października. Jest już późno, słońce zaszło ponad cztery godziny temu. Alejka kończy się. Tu kończy się Sopot, zaczyna się Gdynia. Kiedyś była tu granica Polski. Z góry szumiąc spływa prosto do morza potok. Gdyby nie on, może usłyszałbym jak pociąg przejeżdża. To w nim ostatnio odpłynąłem. A tam w morzu może ryba jakaś sobie pływa. Może nie jedna. I kto wie, co ta ryba sobie o tym wszystkim myśli. Pewne niewiele.

Jest taki film o człowieku i rybie
Film o dramatycznej relacji pomiędzy człowiekiem a rybą
Człowiek stoi między życiem i śmiercią
Człowiek myśli
Koń myśli
Owca myśli
Krowa myśli
Pies myśli
Ryba nie myśli
Ryba milczy, jest bez wyrazu
Ryba nie myśli, ponieważ ryba wie wszystko
Ryba wie wszystko


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz