Sopot,
stacja Sopot Główny, godzina 8:15. W ręku trzymam codzienne Metro. Pociąg
Szybkiej Kolei Miejskiej odjeżdża ze stacji. Jest początek października,
piękny, chłodny, piątkowy poranek. W chwilę później po mojej lewej stronie
wyblakło-kremowy budynek, którego nie znam, z jasnoniebieskim napisem: Zarząd Transportu Miejskiego w Gdyni. Stacja Gdynia Grabówek. Coś się stało z sześcioma
stacjami pomiędzy nimi. Nie pamiętam, żebym zamykał oczy, nie pamiętam żebym je
otwierał. Co się stało? Gdzie w tym czasie byłem?
Przeszłość
spotyka się z teraźniejszością.
Nad
szczytami wschodzi słońce. Jego blaskiem nasiąkają mgliste doliny niczym gorąca
parująca woda herbatą. Wiatr wieje w twarz, łzy zabarwione spływają po
policzkach powoli. Spływają do dołu. Tam doliny, potoki, rzeki… morze wyrzuca
je zastygłe na plażę. Mają bursztynowy kolor. Zabieram je ze sobą daleko,
daleko.
* * *
Stary
autobus pnie się po krętej drodze. Autobus w moim wieku, może trochę starszy.
Kolebie się. Droga nad przepaścią. Dziwne poczucie bezpieczeństwa. Na przełęczy
las i tabliczka ‘Szanuj las’. Robi na mnie niepokojące wrażenie. Tam dalej las
wywożą na potężnych ciężarówkach i traktorach o wielkich okręconych łańcuchami
kołach.
–
Czy to schronisko ma napęd atomowy? – pytam gospodarza. Na jednych z tylnych
drzwi budynku charakterystyczny znaczek i napis: Wstęp wzbroniony - magazyn
paliwa jądrowego. W pokoju zimno, nie ma napędu atomowego, tylko woda w kranie
gorąca i mocno żelazista. Oby tylko to. Zjadłszy obiad z półproduktów siedzę z
dwójką ludzi w świetlicy; patrzymy na mapę. Boję się jutra, boję się noclegu na
końcu świata. Na strychu, bez ogrzewania. Bo tak się nocuje na końcach świata.
Bez bieżącej wody i prądu. To luksus, bo nie słucha się radia w którym lecą
natrętne reklamy leków. Nie można się wykąpać. To luksus, bo woda wysusza
skórę, jak to powiadają owe natrętne reklamy leków. Jest takich końców świata
wiele. Każdy z nich jest końcem jakiegoś innego świata. Dlatego każdy z nich
jest bezcenny.
Godzina
szósta, w pokoju rozlega się Pink Floyd. Za oknem jest ciemnawo, ale już widać
mgłę. Jesteśmy we mgle. Jest zimno, ale jeszcze nie tak, jak mogło by być.
Trawa pod schroniskiem jeszcze nie pobielona, to tylko jesień idzie. Jest mi
źle, zupełnie jakby obudziła się we mnie pita wczoraj pita prosto z
wielkomiejskiego kranu woda. Za kwadrans ósma. Przed sklepem czekam na
poznanego wczoraj wieczorem kolegę, który będzie mi przez chwilę towarzyszył w
drodze. Jakieś dziewczyny idą do szkoły. Inny świat, inne czasy.
Dnem
kolorowej jesiennej doliny wiją się tory dawnej kolei. Na dole, nad potokiem
przerzucony most. Prosty i piękny. Choć zagięty w łuk, czyli nie prosty. Gdy schodzi
w doliny wiatr ze szczytów, robi się przenikliwie zimno. W tym, co pozostało po
wsi jest stacja kolejowa. Pusta łąka, z której wystaje kilka nie działających
już lamp oświetleniowych. Tutaj wszystkie stacje tak wyglądają. Samotna
chałupa, z komina lekko snuje się dym. Będzie snuł się całą zimę, tulił swym
ciepłem mieszkańców tego domostwa, kto wie ile dni w roku odciętych od świata.
Na
odcinku dwóch kilometrów droga cztery razy przekracza w bród górski potok. Na
boso, żeby nie moczyć butów, jest bardzo fajnie przez pierwsze kilkanaście
sekund. Potem ma się wrażenie, że coś zaczyna sztywnieć. Poniżej kostek. I
lepiej się nie spieszyć, bo betonowe płyty są miejscami bardzo śliskie.
Powtórzywszy ten manewr trzy razy, za czwartym udaję się zarośniętym mostem
kolejowym, odwiedzając po drodze stację – jak każdą inną tutejszą. I poznaję co
to las. Szyny leżą jeszcze a drzewa rosną już.
Siedem
kilometrów dalej. W stanie chwilowego fizycznego i mentalnego wypatroszenia
wchodzę do lokalnego, jedynego w okolicy sklepu, żeby zagadać. Zlokalizowany w
roli klienta koleś w średnim wieku pyta mnie, czy mam dużo, bo on ma całą
listę. Na co ja do swojego pytania o autobusy do pewnej wymienionej przeze mnie
miejscowości (tak, pojadę od razu tam, a co!) dołączam półtoralitrową butelkę
wody mineralnej, nie gazowanej, i otrzymuję w odpowiedzi informację, że dopiero
o dziewiętnastej jest autobus. Ale dowiaduję się też, że najprościej będzie
autostopem. Bierze się i robi tak: [tutaj gest wyciągniętej dłoni z banknotem o
nominale pięćdziesiąt]. Tylko z tym banknotem to żart był.
Wylot
na szosę, za dziesięć pierwsza. W stanie chwilowego nie wiedzieć czemu
swoistego „uchachania” zataczam się po drodze niczym pijany, może z radości, że
wylałem półtora litra żelaza zabranego tu ze schroniska, plecak zostawiwszy na
poboczu. Przetoczywszy się na drugą stronę do przystanku autobusowego, upewniam
się, że zostało mi jeszcze około sześciu godzin. No to na styk zdążyłem. Nie
będę musiał iść na piechotę tych dwudziestu kilometrów. Wróciwszy na pas
właściwy mojej drogiej… drogi wystawiam z głupia rękę kciukiem do dołu, niczym
cezar nie okazujący litości pokonanemu gladiatorowi, i samochód, który miał
właśnie przypadkiem okazję się zbliżać zatrzymuje się i zabiera mnie. Jest dużo
zrozumienia w tych górach, lasach i drogach. Tu ludzie wychowali się na
autostopie, tu ludzie w autostopie żyją i umierają. Tutaj ludzie zatrzymują się
sami z siebie.
A
że tak sobie na małą dygresję pozwolę, wyglądało to z perspektywy czasowej
mniej więcej tak: Jedna minuta na wtoczenie się na drogę i zostawienie plecaka
na poboczu; pół minuty na przetoczenie się na drugą stronę, sprawdzenie
rozkładu i powrót; jedna minuta od wystawienia kciuka do zatrzymania się
samochodu oraz ostatnia jeszcze minuta na zrobienie porządku na tylnym
siedzeniu i wpakowanie się. Zasadniczo tak szybko to chyba tylko kebaba podają
w Gdańsku, jak się powie, że chce się zdążyć na SKM. Ale gdański kebab nie
dorównuje krakowskiemu, że tak już zupełnie zejdę z tematu.
Wiozący
mnie kolesie niby ze stolicy, ale bardziej na tutejszych wyglądają. Podają
sobie puszkę piwa. Mimo to jakoś się nie boję z nimi jechać po tej nieszerokiej
i krętej drodze. Jeden starszy, przysadzisty i brodaty, włosy długie i siwe,
twarz czerwona. Mówi jak ktoś, kto się tu wychował. „Nie żebym ci wymawiał, ale
ja tę trasę przeszedłem kilkadziesiąt razy”. Mijamy lokalny pensjonat – tu (w
tym budynku) było kiedyś więzienie – mówi, nie wiem czy do mnie, czy do swojego
towarzysza. Mijamy kolejne schronisko – tu było kiedyś więzienie. To taka
polska Syberia była niegdyś. Jak się stąd uciekało, to może i było się może
gdzie ukryć, ale na pewno nie u kogo. Drugi mógłby być jego synem – za
kierownicą. Pasjonat kolei. Zatrzymuje się przy centralnej stacji kolei, dziś
już tylko od czasu do czasu wożącej turystów; idziemy zrobić parę fotek
parowozom. Ten nie jest na chodzie, bo mu się coś tam skończyło. W sensie:
jakieś papiery. Żeby mógł jeździć, trzeba jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy. Inny
został sprowadzony z powrotem z Sochaczewa. To koło Warszawy – dociera do mnie.
Model „Las” lepszej nazwy nie mógł dostać. Inny pochodzi z Rumunii.
Transylwania, dzikie góry, twardzi ludzie wyrąbujący las i zwożący go daleko w
doliny.
Kultowa lokalna knajpa. W pół do drugiej. Miejsce mitycznych
pijatyk i bójek narąbanych w pień drwali wyrąbujących tutejsze lasy albo to
tylko nazwa zaczerpnięta od Stachury:
Wtedy Kaziuk podniósł wysoko wysoko siekierę, a Peresada pchnął w jego
stronę stół. I zaczęła się siekierezada. Peresada szybko, ale spokojnie
[…] uwijał się przy stołach, które ściągał z dookolnej okolicy i pchał je w
stronę Kaziuka, a Kaziuk walił w nie siekierą, wyjąc przy każdym
łupnięciu: „Ty blać! Blać! Blać twoja mać! Ty blać ty!” I łup! łup! Naprawdę
tak jakby się zmówili, Peresada i Kaziuk, jakby ustalili, co kto ma robić: ty
robisz to, ja robię to. Ja ci podsuwam stoły, a ty wal siekierą. I świetnie,
znakomicie wprost, obaj sobie radzili. Brakowało może trzeciego, takiego
pomagiera, który by sprzątał przed
Kaziukiem rozpłatane stoły i po kawałku, po jednej nodze, po jednej desce, wyrzucał cały ten
połupany towar przez okna na dwór. […] Wszyscy patrzyli na bezbłędne technicznie,
ale straszliwe widowisko rąbiącego stoły pokrwawionego Kaziuka całego we władzy
szaleńczych niszczycielskich Furii. Widok zaiste był niesamowity.
To raczej tylko cień opisywanego przez Stachurę miejsca –
może właśnie dlatego mam odwagę wejść do środka. Do pomieszczenia z barem
wchodzi się przez rozchylane drzwiczki jak do saloonu na Dzikim Zachodzie.
Drzwi rzeźbione w kształt dwóch biesów dzierżących kufle z piwem. Reszta
wystroju to drewno rzeźbione i obrazy: kobiety, diabły i siekiery.
Zamawiam nazwane jakoś po lokalnemu placki. W końcu nie
wezmę w takim miejscu cholernej zapiekanki. Dostaję siekierę. Siekierę
dwadzieścia trzy. I gdy rozlega się po jakimś czasie wołanie pani zza baru
„Siekiera dwadzieścia trzy” wiem, że placki (tak naprawdę są to placki po
węgiersku) już czekają na moje podniebienie.
Schronisko ma to do siebie, że jest tu prąd. To duży luksus,
bo można ładować telefon. I różni ludzie tu przybywają, bo można dojechać
środkiem lokomocji. Jakiś człowiek ze stolicy, dość nieobyty w tutejszej
rzeczywistości, z tego co opowiada, odwiózł córkę do szkoły, wsiadł na motocykl
i przyjechał tutaj. Pytam tylko, czy żonę poinformował.
Przybywają też moi dwaj znajomi poznani wieczoru
poprzedniego. Oni nie jechali autostopem. Poszli tak, jak zaplanowali. I to
wszystko. A ja? Przypadek? Przecież miałem być dzisiaj gdzieś zupełnie indziej.
Zaskoczyć samego siebie to przyjemność trochę perwersyjna. Nie wiedzieć, gdzie
będzie się jutro i umieć cieszyć się na to, czego się nie zna, to największy
skarb. Mieć poczucie, że cokolwiek się nie wydarzy, to i tak będzie dobrze. Jak
będzie pięknie, to będzie się czym delektować. Jak będzie ciężko, naprawdę
ciężko, to będzie o czym opowiadać. Życie idzie od przypadku do przypadku. Nie
jest jak kolejka, która jedzie po torze i jak się wykolei to koniec. Wypadając
z jednego toru od razu jestem na innym. Jeśli nie możesz znaleźć drogi – stwórz
ją, pisze na schodach na krakowskim Podgórzu.
Przysiada się do nas brunetka w niebieskim softshellu.
Długie rozpuszczone włosy. Zero makijażu. Piękna. Za to się kocha góry, za ten
brak makijażu.
– Macie może ochotę? [chwila
napięcia] – wykłada na stół coś, co wygląda jak pudełko z herbatą.
– A co to jest? –
pytam.
– A to takie małe
miętowe w czekoladzie – ja dalej myślę, że to herbata; no co, może miętowa; a
czekoladę jakoś wypuszczam uszami.
– No tak, ale ja nie
mam małego okrągłego na wrzątek.
Ale mi się mózg zlasował.
Każde schronisko ma swojego zwierza, choćby to nawet miała
być nornica, popielica czy jakaś wiewiórka bez dobrego PR-u. Tutejszy zwierz
ujawnia się wieczorem, gdy najwyższe czubki drzew już tylko ostatnimi
promieniami słońca oświetlone. Biegnie. Coś tam biegnie. Patrzę, kot. Dokąd kot
biegnie? Do mnie biegnie kot. I już dobiega, i rzuca się na mnie jakby był na
głaskanie umówiony ze mną. Po głaskaniu kot zrywa się, jakby znowu był z kimś
umówiony na konkretną godzinę, i zmyka w krzaki. Tyle kota było. Ależ to było
kot. Niesamowity. Prawdziwy bizneskot.
Potem jest długi wieczór uciekający niepostrzeżenie w noc,
rozmowy o przypadkach, zbiegach okoliczności, o lasu pożarach i uciekaniu od
świata…
Gdzie
byłeś gdy byłem wypalony i załamany
Gdy obserwowałem zza okna mijające kolejno dni
Gdzie byłeś gdy byłem zraniony, osamotniony
Bo otaczają mnie wciąż rzeczy, które zrobiłeś i powiedziałeś
Gdy obserwowałem zza okna mijające kolejno dni
Gdzie byłeś gdy byłem zraniony, osamotniony
Bo otaczają mnie wciąż rzeczy, które zrobiłeś i powiedziałeś
Podczas gdy Ty zawierzałeś swe życie cudzym słowom
Śmiertelnie pragnąc by wierzyć w ich treść
Ja wpatrywałem się wprost w oślepiające słońce
Zagubiony w myślach, zagubiony w czasie
Gdy ziarna życia i ziarna zmian zostały już zasiane
Na zewnątrz deszcz, padał mroczny i powolny
Gdy ja uciekałem w to patrzenie moje w słońce
Nieodparte
i niebezpieczne
Odbyłem boską podróż poprzez naszą wspólną ciszę
Wiedziałem, że nadszedł ten moment
By zabić przeszłość i powrócić do życia
Odbyłem boską podróż poprzez naszą wspólną ciszę
Wiedziałem, że rozpoczął się czas oczekiwania
I skierowałem się prosto... w kierunku oślepiającego słońca
Tory wiją się wśród lasów, łąk i zarośli, podkłady mniej lub
bardziej zatopione w ziemię, mniej lub bardziej butwiejące, śliskie. Szynami
ciągnie się wąska błyszcząca smużka wypolerowanego metalu. Za nią podążam. Jak
iść na dworzec, to tylko po torach.
Stacja kolei, parę minut po wpół do dwunastej. Właśnie
odjechał pociąg. Odjechał, ale jeszcze stoi na stacji. W tempie ekspresowym
dostaję bilet i wbiegam do niemalże ruszającej kolejki. Miała odjechać o
pierwszej. Tak dowiedziałem się dnia poprzedniego od pana Wrony siedzącego za
ladą w mini biurze stacji kolejowej; zupełnym przypadkiem, bo dzięki zupełnie
przypadkowemu złapaniu autostopu. Tego konkretnego, a nie żadnego innego. Przed
tą zupełnie nową i nieoczekiwaną godziną odjazdu zdążyłem się jeszcze wyspać,
ani sekundy za krótko i ani sekundy za długo, zjeść śniadanie na balkonie
schroniska, czasu nie mierząc, ale z precyzją co do minuty, wykoleić się po
drodze, by zobaczyć, że owiany legendą country bar już o tej porze (lub też już
w zupełności) zamknięty oraz nasycić wzrok krągłymi kształtami ustawionych koło
przydrożnego sklepu gipsowych figurek; nasycić się tak, by być sytym, ale by i
zostały dwie sekundy zapasu na załapanie się na kurs pociągu.
W ostatnim wagonie człowiek z obsługi opowiada o mijanych po
drodze miejscach. Jedna jedyna tabliczka znaczy stację kolejową – kluczowe
miejsce niegdysiejszej wsi. Teraz puste, zarastające łąki, zdziczałe sady i
nierówności terenu znaczące dawne domostwa. I samotne drzewo na środku łąki.
Już nie dla każdego czytelny artefakt przeszłości.
Zagłębiamy się w dzicz. Już nie uświadczy się potężnych
ciężarówek z łańcuchami na ogromnych kołach wywożących drzewo z pochyłych
górskich stoków. – Tu się nie prowadzi wycinki drzewa, tu się po prostu nie da
– opowiada dalej człowiek. Mówi o spotkaniach z niedźwiedziami – tych mniej i
tych bardziej nieszczęśliwych, mówi o swoich dzieciach, które wolą spędzać
urlop nad morzem. Widać, że jest mu trochę smutno z tego powodu. Jak każdemu
ojcu, od którego dzieci odchodzą. Zna historię każdej wysiedlonej wsi w tych
górach. Opowiada o ekipie filmowej kręcącej tu ujęcia. – Dobrze płacą, mówi.
Zagłębiamy się w dzicz. Naszą stację docelową osiągamy po
czterdziestu pięciu minutach i pokonaniu stu metrów przewyższenia. Stoi tam
jeden domek, niegdyś należący do stacji kolejowej. Mieszka tu małżeństwo. Ona
podobno na dół jeździ konno. Podobno, bo samochód też jakiś niedaleko stoi. Ale
to może być samochód człowieka, który sprzedaje przy stacji żurek z samowara.
Patrząc na mapę zastanawiam się, jak on tam wjechał. Najbliższy budynek to dwa
i pół kilometra stąd leśniczówka. Następny to dopiero cztery kilometry. W linii
prostej. On prowadzi mały sklepik. Towary polskie i słowackie. Do granicy jest
kilkadziesiąt metrów. Ale tam też li tylko las. Mówi lekkim słowackim akcentem.
Jest też coś jakby schronisko. Nie wiem, gdzie się to wszystko mieści, ale
faktem jest, że w takim miejscu noclegu się nie odmawia.
Popołudnie. W zagubionej dolinie, przy drodze, która już
tylko do jednego schroniska wiedzie, po gorącym trudzie odpoczywają metalowe
piece do wypalania węgla drzewnego. Prowizoryczny barak mieszkalny węglarzy nie
zamknięty stoi. Kto by na takim pustkowiu cokolwiek zamykał. Kogokolwiek… Teraz
już nie… Kiedyś się stąd chciało uciekać, teraz ucieka się do tego miejsca.
Metalowy piec typu koza, łóżko, jakiś stolik i parę innych drobiazgów do bardzo
skromnej egzystencji. Można tu żyć. Ale jest to już trochę inny rodzaj życia.
Inny po prostu.
W oddali szczeka pies. Powiedziałbym, że trzy kilometry stąd
na południe. Dochodzi do nas odbity to od doliny, to znowu od nisko
zawieszonych chmur, i biegnie dalej z nurtem strumienia, goni może za jeleniem
jakimś, choć jest pewnie na łańcuchu. Wyjeżdżający ze schroniska samochód rzuca
światłami po stromym lesie i ścianach doliny. Jeleń ucieka.
A w środku? W środku senna ballada dwóch gitar przy blasku
spływającego na puste butelki po winie wosku. Nie uśniemy dopóki nie wybrzmi do
końca blask każdej z nich.
czwarta
nad ranem / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
czwarta
nad ranem / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
czemu
Cię nie ma na odległość ręki
czemu
mówimy do siebie listami?
Gdy
Ci to śpiewam - u mnie pełnia lata gdy to usłyszysz - będzie środek zimy
czemu
się budzę o czwartej nad ranem
i
włosy Twoje próbuję ugłaskać
lecz
nigdzie nie ma Twoich włosów
jest
tylko blada nocna lampka […]
czwarta
nad ranem...
herbata
czarna myśli rozjaśnia
a
list Twój sam się czyta
że
można go śpiewać
za
oknem mruczą bluesa
topole
z Krupniczej
i
jeszcze strażak wszedł na solo
ten
z Mariackiej Wieży
jego
trąbka jak księżyc biegnie nad topolą
nigdzie
się jej nie spieszy
już
piąta / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz
już
piąta / może sen przyjdzie / może mnie odwiedzisz…
Prognoza pogody na czwartek nie zapowiada się rewelacyjnie.
Budzę się około szóstej. Słyszę jak pada deszcz. Śpię dalej. O siódmej budzi
mnie Pink Floyd. Pakuję się; do ust pakuję owsiankę z bakaliami na sucho i
jazda. Dobrze, że jeszcze tam te bakalie są. Strach też jest. Jest strach.
Przede mną trzygodzinna przeprawa czarnym szlakiem, na którym w zeszłym roku
zgubiliśmy się idąc do dołu. Teraz idę sam, pod górę i pod wiszącym w powietrzu
deszczem, wąską, krętą i ginącą ścieżką pośród zdziczałych sadów dawno
opuszczonej wsi, gdzie misie dożywiają się spadłymi jabłkami. Misiem właśnie
nastraszyli mnie schodzący z góry turyści (właściwie wędrowcy, bo turyści nie
chadzają takimi szlakami); i w trosce o misia wystukuję na napotkanych drzewach
znalezionym kijkiem rytm: puk-puk puk-puk-puk puk-puk-puk-puk puk-puk
(2-3-4-2), tak żeby sobie mnie misiek z dzięciołem nie pomylił. Niech wie, że
wiem.
Godzina ósma. Strach pomaga. Strach pozwala być uważnym.
Dzięki niemu udało mi się jeszcze nie zgubić szlaku. Doganiają mnie tubylcy.
Idą znaczyć szlak. Najpierw mówią, że czarny, potem, że zielony. Ewidentnie
gubią się w zeznaniach. Na pewno kogoś zabili a teraz idą zakopać zwłoki. Nie
są to raczej zwłoki niedźwiedzia. Chwilę potem schodzą ze szlaku gdzieś w las.
Może się nie zgubią, w końcu to nie zeznania, to tylko las. Około godziny
dziewiątej docieram do skrzyżowania szlaków. Wchodzę do Parku Narodowego,
znaczy, że ścieżynka już nie będzie poprzecinana dzikimi drogami wyjeżdżonymi
traktorami wywożącymi z lasu drewno. Zaczyna padać. Może to i dobrze, misiek
siedzi w gawrze, co się będzie po deszczu szwendał po lesie. Rozkładam
parasolkę. Moja kurtka nie jest z gumy. Godzina dziesiąta. Przestaje padać.
Niedobrze, misiek zaraz wyjdzie na spacer. A ja cały czas w tym lesie. Godzina
jedenasta. Wychodzę na skraj połoniny. To dobrze, bo miśka będzie widać z
daleka. Ale niedobrze, bo zaczyna wiać. Ale dobrze, bo przynajmniej nie pada;
jak zacznie padać to parasolka poleci pierwsza. Dobrze, niedobrze, dobrze,
niedobrze. Weźże się człowieku zdecyduj!
Dla odmiany coś z zupełnie innej beczki: na samym grzbiecie
połoniny staję, twarzą do wiatru. W porywach pewnie z osiemdziesiąt kilometrów
na godzinę. Nie sądzę, że sto, bo to by było już trochę wyolbrzymianie. Choć
nie wiem. Z dołu zbliża się do mnie kłąb chmury, kawałek urwany z wielkiej
kłębiącej się masy, rozkładam ręce i pochylam się do przodu, wiatr trzyma mnie
za ręce, potem chmura uderza mnie w twarz, jestem w chmurze, jestem samolotem.
Odlot.
Niedobrze, bo misiek schowa się w chmurze…
Godzina czternasta. Po drodze do schroniska jedna szkolna
wycieczka. Upadek.
Godzina piętnasta. W schronisku dwie wycieczki, w tym jedna
angielska. Ci ostatni na pewno czują się tu bardzo swojsko. Wiatr, mgła i takie
tam klimaty.
Godzina szesnasta. Cały czas siedzimy w chmurze. Wiatr
nap*** z południa, wraz z nim drobinki wody nawilżają wszystko łącznie z cerą,
choć mówią, że woda wysusza skórę. To pewnie po to, żeby lepiej się sprzedawały
kremy „nawilżające”. Trochę mnie wymroziło, ale n
Godzina siedemnasta. Siedzimy w chmurze i wraz z nowo
przybyłymi turystami zastanawiamy się, jakie są szanse na ładny wschód słońca.
Żadna głupia wycieczka nie mąci naszego błogiego stanu zastanawiania się.
Godzina osiemnasta. Siedzimy w chmurze i robi się ciemno.
Ktoś mówił, że na dole była ładna pogoda. Więc zastanawiamy się, co palił.
Godzina dziewiętnasta. Siedzimy w chmurze i zastanawiamy
się, co będziemy robić dziś wieczorem. Na pewno nie zdjęcia zachodu słońca.
Światło z okien schroniska rzuca się snopami we mgłę. Z rozpaczy. Zupełnie jak
w kinie. W kinie 5D.
Godzina dwudziesta. Siedzimy za stołem (i zapewne również w chmurze).
Gramy w scrabble i pijemy. Niemal dochodzi do rękoczynów. Z powodu tego
pierwszego. Choć może i z powodu tego drugiego? Czy gin to nazwa własna? Jeśli
gin jest nazwą własną, to nie można go było użyć, ale w takim razie szampan,
koniak i tak dalej to też nazwy własne. Ale ja już użyłem ginu kilka kolejek
temu i nikt nie zauważył. A przedtem użyłem ginu zanim jeszcze zaczęliśmy
grać.
Godzina dwudziesta pierwsza. Trzeba ruszyć tyłki i upewnić
się, że dalej siedzimy w chmurze. Wiatr ciągle nap*** i nawilża/wysusza*
(niepotrzebne skreślić) twarz. Temperatura spadła do sześciu i pół stopnia
Celsjusza. Zimniej już raczej nie będzie. Nad nami świecą gwiazdy. Niestety ich
blask do nas nie dociera.
Godzina dwudziesta druga. Przed dyżurnym chrapaczem bronię
się zatyczkami do uszu i biegam latarką po suficie (łóżku nade mną).
W poszukiwaniu miłości duchowej czyli sensu życia. Życie to percepcja
świata materii i myślenie za tym impulsem. Istnieć w absolucie znaczy kochać, a
szczęście to być kochanym. Gdy ktoś istnieje także dla ciebie, wszechświat we
wszystkich swych przejawach dąży do równowagi, więc jeśli brakuje jej na tym
poziomie, dusza potrzebuje przejść do nicości, gdyż tylko wtedy pozbędzie się
pragnienia szczęścia, które niespełnione wyzwala swe przeciwieństwo. Niechże
więc wypełni się prawo kosmosu i wraz ze mną zniknie smutek, który we mnie
tkwi.
I następnie:
Z dedykacją dla księżniczki A gr. [numer telefonu]. Celem jest niebyt:
chce pozbyć się pragnień, tęsknot, skasować całą swą pamięć, zatrzeć tożsamość
mej duszy, by uciec przed szaleństwem tej miłości.
I brzmiący niepokojąco dopisek:
Sklep
z bronią „Obrzyn”
Ja bym od siebie dodał, że koleś źle wybrał lokalizację.
Wystarczyło położyć się na łóżku na drugim piętrze. Brak barierki, skos dachu i
duża wysokość dają szeroki wachlarz możliwości popełnienia samobójstwa, a do
tego upozorowanego na wypadek. „No spadł z łóżka i się zabił…”
I dodam jeszcze, że siedzimy w chmurze.
Piątek, za dziesięć szósta. Budzik budzi mnie coming back to life. Siedzimy w chmurze.
Więc going back to sleep. Przestawiony budzik budzi mnie o siódmej. Coming back to life i zaraz znowu
going back to sleep. Po dwóch drzemkach krótkie mignięcie promienia słońca na
białym filarze komina i jest coming back to life na podwójnych obrotach.
Siedzimy w chmurze, ale chmura rwie się w strzępy. Słońce wschodzi. Kto tego
nie widział, ten nie wie.
Namoczywszy w ustach trochę owsianki z bakaliami (dobrze, że
chociaż te bakalie tam są) schodzę na dół na coś porządnego do zjedzenia, bo
się ogólnie mocno niedożywiony czuję. Trzy kilometry przed miejscowością łapie
mnie na szosie miejscowy „Kowboj” – człowiek w zielonym busie jako jedyny
kłusujący… kursujący na tej trasie o tej porze, o którego działalności
dowiedziałem się aż na dalekim zachodzie. Nie wiem czemu kowboj – bardziej by
doń pasował przydomek oscypek – w góralskiej czapeczce rodem z Zakopanego i
stroju podchodzącym pod ludowy (może to przez ten barani kożuszek), koło
sześćdziesiątki, w busie zapuszcza słowackie radio. – Czasami spotykają
człowieka niemiłe niespodzianki, a czasami miłe. – Ja mam ostatnio więcej tych
miłych – odpowiadam.
Dotarłszy do centrum (czyli sklepu) i zrobiwszy zakupy idę
do pierwszej lepszej miejscówki umożliwiającej spożycie śniadania w formie
wypasionej. Z uwagi na bardzo miłą pogodę jest to spożycie śniadania na świeżym
powietrzu. Jajecznica z trzech jajek na boczku – brzmi dobrze na śniadanie. Ale
to co dostałem przeszło moje oczekiwania. Elegancka angielska herbatka, do
jajecznicy podana sałata, pokrojona cebulka, pomidor, papryka, chleb i bułki.
Jakby tego było mało, dwie porcje masła w plastikowych pojemniczkach, dżemik
oraz miodek. Warto się delektować śniadaniem długo i namiętnie, gdyż wewnątrz
gospody ładuje się w ostatnim dostępnym gniazdku mój spragniony prądu telefon.
Widać nie byłem ani pierwszym ani ostatnim, który wpadł na ten pomysł. Wczesnym
popołudniem, nasłuchawszy się do woli bardzo ciekawej rozmowy ludzi ze stolika
obok z kelnerem na temat warzenia specjalistycznego piwa na skalę
nieprzemysłową, wyruszam z powrotem do schroniska na górze. Jak wrócę to sobie
chyba takie piwo walnę.
Na wejściu do Parku Narodowego niespodzianka. Mało że jest
budka z poborem opłat, to jeszcze obsadzona. Parę złotych, na miśka nie ma co
skąpić, raz do roku można odżałować. Za wejściem do parku kolejna
niespodzianka. Człowiek spod Krakowa właśnie schodzi na dół (o tej porze!).
Spotkany poprzedniego wieczoru emeryt jest tu pierwszy raz. Trochę cieszy się
jak dziecko, że tu jest. Przy tym zaciąga takim akcentem, jakby był „spod
samiućkich Tater”. Będzie mi dane spotkać go jeszcze po raz trzecie w drodze
powrotnej.
Dziś w schronisku jakoś tak bez atmosfery. Tylko jedna
wycieczka szkolna (upadek) spotkana u góry, potem się okazuje, że ten cały tłum
ludzi wyglądających jak turyści indywidualni to też zorganizowana wycieczka.
Upadek. Wraz z zachodem słońca schodzą na dół, gdzie czeka na nich podstawiony
autokar. Upadek. Upadek. Upadek.
Upadek. Coś, co kupiłem dziś rano w sklepie (będąc bardzo
głodny) pod nazwą smalec z mięsem okazuje się g***em zalanym w g***ie. Już po
otwarciu przekonuję się, że bez czegoś mocniejszego się nie obędzie. Tak
niedobre, że aż strach jeść na trzeźwo. Tak po tym ciężko na żołądku, że
przykuwa mnie do łóżka na jakieś trzy godziny.
Na dole w „pomieszczeniu socjalnym” trwają prace związane z
"wycinką". Kolesie już mocno narżnięci. Głos rozsądku jednak nie umiera, gdy
jeden z nich już dość utrudzony wyrębem przychodzi położyć się na łóżku nade
mną niczym zrąbana właśnie kłoda. „No
gdzie ja mam się tu k*** położyć, przecież tu się k*** nawet nie ma jak
obrócić, przecież jak stąd spadnę to się rozp*** i tylko mnie zbierać będziecie
z podłogi. I jeszcze ten skos k***, się nawet nie muszę podnosić zaraz nade
mną, patrzcie normalnie całuję skos, normalnie całuję skosik k***, patrzcie, ja
pier***, idę zaraz spać do kuchni na podłogę.” Są komentarze, i są
komentarze bezcenne.
Łąki i szczyty skąpane w świetle księżyca. W oddali miga
światełko. Ktoś jeszcze idzie…
Wschód słońca. Upadek.
Nad
dolina wielką i mglistą
Stały rzędami lustrzanki
W ich obiektywach potężnych
Słońce się odbijało wschodzące
Stały rzędami lustrzanki
W ich obiektywach potężnych
Słońce się odbijało wschodzące
W samo południe, dziesięć kilometrów dalej w dolinie rzeki
stacja badawcza oferuje możliwość rozłożenia się na ławce i spędzenia chwili na
pogawędce z przebywającym tam człowiekiem, który napomyka mi coś w stylu że
„wilki grasują”. – No dziękuję, że mi
mówisz! – A co, słyszałeś żeby wilki kogoś napadły?No fakt, ale jak na kogoś wilk zawyje to zaraz trzeba
odstrzelić sto sztuk, bo przecież są zagrożeniem dla ludzi. Dobrze, że wilki
nie wychodzą z tego samego założenia. Nie omieszkał też napomknąć o
niedźwiedziu, który rzucił się na jego znajomego. Mój zamiar noclegu w pewnej
chacie komentuje prawdziwym wylewem żalo-frustracji opartej wprawdzie na
pobycie tam całe dziesięć lat temu, no ale przecież „przez ten czas na pewno
nic się tam nie zmieniło”. – Może cię tam przenocują, w końcu jesteś studentem.
– rzekł na koniec z dużym naciskiem na „może” skierowanym dość celnie do mojej
podświadomości. – Nie jestem – odpowiadam, choć to już bardziej sam sobie niż
jemu.
Czternaście kilometrów dalej, po przejściu cholernym
asfaltem przez zagubioną wieś z dziwnymi zadaszonymi kominami i nieudanej
próbie znalezienia noclegu w agroturystyce (tu w całej krasie wychodzi celność
słowa „może”) wchodzę na nieznakowaną leśno-górską drogę do chaty o charakterze
rozmokłej gliny i w obliczu zbliżającej się godziny szesnastej czuję się trochę
jakbym szedł na stracenie. Czytaj: niedźwiedź. Jest pod górkę, jest pięknie
jesiennie. Takie sobie tempo narzuciłem, że na szczycie leżę plecami do dołu,
słyszę już dochodzące głosy ze schroniska i widzę, jak ze mnie paruje.
Wyłączcie swe komóry ci, którzy tu wchodzicie, głosi napis
nad wejściem.
– Ja wiem, że kolega ma tu bardzo dobry serek topiony ze
sklepu (notabene sprzedali mi w sklepie na dole przeterminowany o dwa tygodnie;
jeden zdążyłem zjeść, drugi kazałem sobie wymienić) – mówi do mnie gospodarz
schroniska, po tym jak się już trochę rozgościłem na miejscu – ale my tu też
mamy bardzo dobrą sałatkę własnej produkcji, cały garniec. Nie miałem ani opcji
ani też ochoty odmawiać.
Nie miałem też ochoty odmówić lodowatemu prysznicowi na
świeżym powietrzu prosto z grubej rury dostarczającej wodę ze studzienki.
Gospodarz twierdził, że o temperaturze sześciu stopni Celsjusza. Jak jest
człowiek zgrzany i chce mu się pić, to i do zamrażarki wskoczy. Ach, to jest
jak nowe życie!
I w końcu nie miałem ochoty odmawiać butelce wina przy
ognisku (strasznie mnie dzisiaj suszy i to przed piciem) ani nawet
niemiłosiernemu zawodzeniu „Zdradziłaś
k***o mnie, rzucę się z wysokości ale nie połamię się, bo k***a mam gumowe
kości” we wszystkich możliwych wersjach w tym improwizowanych. Jak to ktoś
powiedział, w pewnym momencie już nawet nie trzeba dobrej muzyki, żeby się
dobrze tańczyło.
Ostatnia warta (albo i nie) odnotowania scena to narąbana w
pień (pijani to oni byli trzy godziny temu) młodzież siedząca przy stole przed
chatką i zawodząca wniebogłosy melodię znaną, słowa do pewnego momentu również…
Hej,
tam gdzieś znad czarnej wody
Wsiada na koń kozak młody,
Czule żegna się z dziewczyną,
Jeszcze czulej z Ukrainą.
Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Mój stepowy skowroneczku.
Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan bałwan baaaaałwan z g***
Wsiada na koń kozak młody,
Czule żegna się z dziewczyną,
Jeszcze czulej z Ukrainą.
Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Mój stepowy skowroneczku.
Hej, hej, hej sokoły
Omijajcie góry, lasy, rzeki, doły
Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan z g***, baaaaałwan z g***
Bałwan bałwan baaaaałwan z g***
Ach, klimat jest tutaj zaiste specyficzny. Że nie wspomnę o
zakazie spożywania alkoholu. Bo też jest specyficzny. Swego czasu w zimie
wyszło z chaty kilku kolegów. Jeden z nich zamarzł po drodze. Zorientowali się
dzień później.
Poranek cichy, mąci go tylko ciche skrzypienie stromych jak
drabina schodów. Wieczorne gwiazdy już dawno ucichły. Po podłogach walają się
ich ręce, nogi i głowy. Tak ilościowo z pięćdziesiąt. Poranek jest ciepły. Po
ławkach i trawie walają się śpiwory. Pełne rąk, nóg i głów. Choć głowy
generalnie wystają. Po ławkach i stołach walają się butelki. Puste.
Na dół wiodą węższe lub szersze drogi. Puste. Coraz bardziej
zniżam się, coraz bardziej zniżają się chmury, zniża się z nich na mnie deszcz
jesienny. Betonowe płyty znowu uwierają w buty, buty nie pozostają dłużne
stopom. Znaczy, że to powoli koniec. I tylko nogi szły by jeszcze dalej. Tak
samo było na początku. I tylko oczy szły by jeszcze dalej. Gdyby miały nogi,
których w stopy nie uwierają buty. Wyobraźnia dalej niż oczy… A serce się
zatrzymuje, chce już wracać. Serce nie słucha głosu wyobraźni.
Na
przystanku jest zimno. Pada deszcz. Czekam. Stary autobus pnie się po krętej
drodze, to znowu zanurza się w przepaście. Taka sama droga nad urwiskami, choć
to inna droga. Autobus w moim wieku, może trochę starszy. Daje dziwne poczucie
szczęścia. Na przełęczy wjazd do lasu. Tam gdzieś daleko drewno wywożą na
potężnych ciężarówkach i traktorach o wielkich okręconych łańcuchami kołach…
* * *
Znad lądu wieje ciepły wiatr, choć to już koniec
października. Jest już późno, słońce zaszło ponad cztery godziny temu. Alejka
kończy się. Tu kończy się Sopot, zaczyna się Gdynia. Kiedyś była tu granica
Polski. Z góry szumiąc spływa prosto do morza potok. Gdyby nie on, może
usłyszałbym jak pociąg przejeżdża. To w nim ostatnio odpłynąłem. A tam w morzu
może ryba jakaś sobie pływa. Może nie jedna. I kto wie, co ta ryba sobie o tym
wszystkim myśli. Pewne niewiele.
Jest
taki film o człowieku i rybie
Film o dramatycznej relacji pomiędzy człowiekiem a rybą
Człowiek stoi między życiem i śmiercią
Człowiek myśli
Koń myśli
Owca myśli
Krowa myśli
Pies myśli
Ryba nie myśli
Ryba milczy, jest bez wyrazu
Ryba nie myśli, ponieważ ryba wie wszystko
Ryba wie wszystko
Film o dramatycznej relacji pomiędzy człowiekiem a rybą
Człowiek stoi między życiem i śmiercią
Człowiek myśli
Koń myśli
Owca myśli
Krowa myśli
Pies myśli
Ryba nie myśli
Ryba milczy, jest bez wyrazu
Ryba nie myśli, ponieważ ryba wie wszystko
Ryba wie wszystko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz