Jacek Walkiewicz
Pojechałem do Malborka. I żeby nie musieć potem powiedzieć, zamek jak zamek, większy się wydawał, dokonałem zakupu biletu a na wieść, że w cenie biletu i w przeciągu nie więcej niż dziesięciu minut dostanę również przewodnika, tak się jakoś ucieszyłem. Niestety po jakichś 45 minutach oprowadzania spanikowałem. Odłączyłem się od grupy, wyciągnąłem statyw i zacząłem prawie biegać po zamku robiąc zdjęcia już nie tyle żeby zdążyć zanim się ściemni (już się i tak ściemniało) tylko żeby przed zamknięciem zamku o godzinie szesnastej mieć jakieś poczucie, że zrobiłem odpowiednią ilość zdjęć, które mi się będą podobały. To że ostatnio nie nadążam z oglądaniem własnych zdjęć, nie ma większego znaczenia. W sumie mało czasu na to teraz poświęcam.
W czasie tejże sesji zdjęciowej moja pozostawiona na statywie lustrzanka wykorzystała moment nieuwagi i postanowiła polecieć z wysokości około metra ruchem wywracającego się drzewa prosto na kamienny dziedziniec zamku wysokiego. Spotkanie japońskiej technologii z prawie 750-cioma latami historii, w miejscu, do którego aby dojść, rycerz krzyżacki musiał przejść przez trzy mosty zwodzone i kilkanaście bram. Król Kazimierz Jagiellończyk musiał pięć wieków temu za ten luksus zapłacić 660 kg złota. To było dopiero wydarzenie. A Krzyżacy budowali zamek przez 150 lat. Ja tam sobie wszedłem za dziewiętnaście złotych. To taki ogólny trend, wszystko tanieje i robi się coraz bardziej byle jakie.
Tego nie mogę powiedzieć Pentaxie. Aparat poleciał na lewą flankę. Zaliczył trudną do przeoczenia rysę na plastiku. Większość uderzenia wziął na siebie wystający metalowy element mocujący do paska. Odgiął się nieco i lekko wgniótł do środka. Aparat dalej działa. Więc jak ktoś mnie zapyta, jak było w Malborku, nie będę musiał mówić: zamek jak zamek, lustrzankę rozwaliłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz