Robert nie miał w życiu szczęścia. Od dziecka chorował na serce. Matka dostawała na niego zasiłek. Od męża, z którym się rozwiodła dostawała alimenty. Oprócz tego dorabiała jeszcze gdzieś. Tak wychodziło około 2000 na dom, na dwie osoby. Nie jest źle, można by było przeżyć. Matka nie miała dla syna zrozumienia. Gdy trzy dni z rzędu wracał do domu o trzeciej w nocy ona krzyczała. Wtedy on chodził po mieszkaniu jakby czegoś szukał. Czego szukasz? Odrobiny zrozumienia, odpowiadał. Nie kochała go, kochała tylko pieniądze. Gdy skończył 18 lat, wyrzuciła go z domu. Może był taki sam jak ojciec, może miała trochę racji, a może nie. Jako matka na pewno nie. Ilekroć Robert szukał czegoś do jedzenia to nic nie było. Był za to nie byle jaki telewizor, samochód, meble. Wszystko było, tylko syna nie było. Jego najpiękniejsze chwile to pobyt w wojsku. Przynajmniej tam miał dom. Nie wiadomo co robił, gdzie pracował, mieszkał u znajomych, raz u jednych, raz u drugich, potem znowu u kogoś innego.
Pochodził z Legnicy. Kiedyś pomagał w pracach porządkowych w budynku Sądu w swoim „rodzinnym” mieście. Twierdził, że widział tam ducha. W jakiejś dużej sali zobaczył człowieka w podartych ubraniach, który zgarbiony powoli sunął do przodu niczym zjawa; sunął, bo jego nogi robiły się jakby półprzeźroczyste. Słychać było coś jakby dźwięk łańcuchów. Potem ten człowiek rozpłynął się na jego oczach. Robert uciekł niewiele się zastanawiając. Po prostu wziąłem i sp***łem. Też bym tak zrobił. Jakiś czas później w rozmowie z ochroniarzem nabrał pewności, że to nie były jego urojenia. W budynku sądu było w wojnę nazistowskie więzienie.
Robert czytał pisma Nostradamusa. To chyba jedyny bezdomny o tak szerokich zainteresowaniach. Cytował nam z głowy fragmenty przepowiedni. Tych, które się sprawdziły. Słuchał zespołu Queen, znał słowa każdego z ich utworów na pamięć. Tak się nauczył angielskiego. Znał całkiem dobrze niemiecki. Gdy pewnego razu zagadał do jakiegoś kolesia w Niemczech (chodziło o ogień), ów koleś nie mógł się nadziwić, co robi w Niemczech Polak, który tak doskonale mówi po angielsku. Kiedy pewnego razu przechodziliśmy koło budowy, Robert zastanawiał się, czy mógłby po prostu podejść i się zapytać, czy nie wzięli by go do pracy. Na czarno. Pytał mnie, ile by mógł tak zarobić i jakie są koszty utrzymania. Utwierdziłem go w przekonaniu, że to by się kalkulowało. Bardzo chciałem, żeby mu się udało. Kiedy pod koniec drugiego turnusu [wyjazdy na inwentaryzacje - przyp. aut.] jego wyjazd na kolejny turnus stał pod znakiem zapytania, Robert bardzo chciał się wcześniej dowiedzieć, czy pojedzie czy nie. To było dla niego bardzo ważne. Musiał wiedzieć, czy ma tutaj sobie próbować ułożyć życie. Druga okazja do wyjazdu do Niemiec mogła już się nie nadarzyć. Decyzja zapadła około pierwszej w nocy, po inwentaryzacji. Nie, ze względu na stan zdrowia. Robert miał w pracy jeden dzień przerwy do bardzo źle się czuł. Wiedział jednak że to nie był prawdziwy powód. Bałem się, że przed odjazdem po prostu ucieknie. Przed siebie, bez perspektyw, żeby zacząć nowe życie.
Robert nie sprawiał wrażenia załamanego. Tryskał poczuciem humoru, tylko czasami w jego oczach widać było smutek. Bałem się patrzeć mu w oczy. Bałem się tego smutku. Często mówił, że nie wie czy dożyje. O ile w ogóle dożyję. To brzmiało dosyć złowieszczo. Twierdził, że trzeba się śmiać. Życie jest dostatecznie przytłaczające, że trzeba się śmiać. Trzeba się śmiać, bo nic innego nie pozostaje, bo i tak wszyscy skończymy w grobie. Jak już tam będę leżał to się nie będę śmiał, a póki co to żyję.
Robert był bardzo fotogeniczny. Szczupły, wysoki, w swojej obcisłej skórzanej kurteczce, włosy ciemne, krótko obcięte, na twarzy starannie podcięta bródka (jak to nazwać?) Kiedy mówił, że chce pożyczyć ode mnie jednorazówkę do golenia, nie wiedziałem jeszcze, że jest bezdomny. Dałem mu ją. Gdy po tygodniu chciał zmienić pościel, byłem zdziwiony. Też tego nie wiedziałem. Miał trochę wschodni wygląd. A początku nazywali go Mongoł, potem Robert. Polubiliśmy go. Potrafił zrobić każda minę. Razem z Anią i Sylwią wyruszyliśmy z aparatami na miasto, ale wkrótce to właśnie on zdominował tematykę naszych zdjęć. Prosił, żeby zrobić mu jakieś zdjęcie na mieście, żeby miał na pamiątkę, że tu był. I tak się to zaczęło.
Robert jest jedyną osobą, z którą utrzymuję kontakt do dziś. Ostatnio Robert napisał, że dostał pracę i prowadzi jakieś schronisko w Beskidach. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i zdrowie dopisze, to na wiosnę wybierze się w Tatry zdobywać koronę polskich gór. Potem dowiedziałem się, że tylko tam pomagał. Ale zawsze to dom. Jakiś czas później pisał, że jest Legnicy, pracuje w ochronie. Wiem jak płacą w ochronie.
* * *
Potem zmienił adres mailowy.
Miałem napisać do niego, ale ciągle nie mogłem się zebrać. Po jakimś roku
znalazłem gdzieś ten adres mailowy i napisałem. Dostałem zwrotną wiadomość.
Adres mailowy nie istnieje.
Czuję się, jakbym miał Roberta na
sumieniu.
Robercie,
nie chcę mówić o Tobie w czasie przeszłym
... ojej ale smutno :(
OdpowiedzUsuń