Jesienny Spiros czyli organizowany przez POZ Biatlonu w Gdyni maraton na orientację wrósł mi w mózg jeszcze w pełni lata. Przez całe lato i jesień mi nie minęło, więc 16 listopada wstałem nawet wcześniej niż codziennie do pracy, żeby się katować na 15 kilometrowej trasie przez trójmiejskie lasy. Poprzedniego dnia była na mieszkaniu impreza i pamiętam, że opuściłem ją po wypiciu jednego browara około godziny 1:30. Tak więc jakieś 5 godzinek snu.
15 kilometrów chadzałem już nie raz pamiętam, że na studiach regularnie robiłem w katowickich lasach spacery po 25-30 kilometry, natomiast swego czasu zrobiłem na urlopie dość nieplanowany maraton po Beskidzie Niskim. Ale kiedy to było? Teraz się na rower przesiadłem a po Bieszczadach nie przekraczam 20-25 kilometrów dziennie. Więc niby jest bogata tradycja, ale kondycja upadła.
Ustaliłem sobie dwie żelazne zasady, których miałem zamiar przestrzegać podczas maratonu.
1) nie będę biegał, bo momentalnie będę bardzo martwym trupem.
2) będę podążał trasą bardzo uważnie, żeby jak najmniej się niepotrzebnie nachodzić.
Cel: zaliczyć wszystkie punkty i zmieścić się w 5-godzinnym limicie czasowym po przekroczeniu którego lecą punkty karne. Jeśli to się nie uda, to żeby się przynajmniej dobrze bawić.
Słów parę na temat przebiegu trasy:
O godzinie 9:15 wyruszam na trasę, punkt kontrolny numer 1 znajduję bez problemu, choć nie ukrywam, przysnąłem sobie lekko na trasie i nie mogłem się zdecydować czy skręcić na ścieżkę przed czy za mostkiem. Punkt kontrolny numer 3 (podaję w kolejności zdobywania) sprawił znacznie więcej problemów. Można wręcz powiedzieć, że zasnąłem na trasie. Wydawało mi się, że jestem dalej niż faktycznie byłem i się jakieś co najmniej 20 minut niepotrzebnie nabiegałem zanim go znalazłem. Te 20 minut zaważyło. Ale dobrze, że nie było to 30 minut, bo zaważyło by jeszcze bardziej. Na szczęście poszedł za mną jeden z zespołów i też stracił trochę czasu.
Punkt numer 16 znalazłem bez trudności. Po drodze, a była to szeroka leśna droga, wyprzedziłem trzy ekipy: dwie dzięki mojemu bardzo szybkiemu marszowi i jedną dzięki temu, że poszła "na skróty". Punkt 16 jak każdy od 11 w górę punktowany podwójnie. Zdobycie punktu 13 było dla mnie majstersztykiem sztuki nawigacji. Żadnej konkretnej drogi, tylko kręte, rozwidlające się dróżki. Bardzo szybko gubię ścieżką, albo po prostu ona znika. Idę na czuja po rzeźbie terenu. Potem rzeźba terenu się powoli kończy a ja stoję, patrzę, dokoła las i ni śladu drogi. Ani żywej duszy. Ratuje mnie tylko kompas, bez niego niechybnie poszedłbym w wybitnie niewłaściwym kierunku. Potem w odległości 200 metrów od punktu, który już miałem zamiar sobie odpuścić, ratuje mnie przelotny widok ludzi z plakietkami startowymi. Czyli że punkt jest tam. Faktycznie był.
Zdobycie punktu 15 polegało na umiejętnym dotarciu do drogi głównej i dogonieniu zorganizowanej grupy, która wyglądała na zorientowaną. Już nie trzeba było ich wyprzedać. Punkt 11 znaleziony bez problemu. Problemem jest tylko czas, dlatego wyznaczam sobie limity na zdobywanie kolejnych punktów i narzucam ostre tempo. Nie biegnę. Punkt 9 znaleziony bez problemu. Bardzo pomaga zagęszczający się ruch uczestników: pomaga nabrać pewności, że jest się we właściwym miejscu. Punkt 5 też bez problemu, jednakże coraz bardziej w kompleksy wpędza mnie widok co raz to biegnących ludzi. A ja sobie spaceruje. Może powinienem biec? Dojście do punktu 7 na skróty przez potok nie było moim wynalazkiem. Potem załapałem się za grupą na skos przez las. Akcja zakończona sukcesem. Pod punktem dość tłoczno, odpoczywa grupka rowerzystów też biorących udział w swojej kategorii. Moich dobroczyńców (pod których się podpiąłem) bezczelnie zostawiam idąc znowu na skos w stronę doliny i potoku. Ale taki bardziej skośny niż ich.
Zejście na punkt 4 prawie przespałem. Na szczęście tak się w ostatniej chwili ocknąłem. Przy punkcie 4 o dziwo nikogo. Tak samo pusto przy 10, do którego doszedłem trochę na przełaj. Następnie długa droga do punktu 2, podczas której tylko jedna, ale kluczowa przerwa na analizę położenia. Bez niej bym się zakopał, czego byłem dość blisko. Punkt drugi charakteryzuje się tym, że ktoś "zabawny" obsmarował perforator gównem. Życzymy mu z całego serca, żeby tak kiedyś potknął się i padł twarzą prosto w gówno. Przy punkcie 2 stwierdzam z cała pewnością, że się spokojnie wyrobię w czasie. Mimo to spokojnie zasuwam na przełaj, tak się trochę rozbestwiłem. Ale to już jest bezpieczny przełaj: Jakby nie iść, dojdzie się do asfaltu. Można się nawet toczyć, bo nachylenie stoku sięga 45 stopni.
Punkt 8 znaleziony bez problemu. Trochę pomaga tłum ludzi bądź idących bądź wracających, bo tam, gdzie na mapie jest ścieżka, w terenie jest tylko dno doliny. Droga do punktu 6, czyli ostatniego do zdobycia, dość kręta i na zjeździe na boczną ścieżkę pakują mi się "pod koła" dwa zespoły. Wychodzą z jakiejś drogi, której nie ma na mapie i sami są zdziwieni jej obecnością. Ostatni punkt znaleziony bez problemu. Wspomniane ekipy rzucają się prawie sprintem w stronę nieodległej (około kilometra) mety. Ja się jeszcze na minutę zatrzymuje, żeby pozaznaczać na karcie, który punkt gdzie odcisnąłem. Potem biegnę w stronę szkoły. Jakoś mnie panika złapała, lepiej biec na finiszu, odpocznę sobie potem.
Przed samym płotem szkoły mija mnie jakaś pani z olbrzymim psem. Pies rzuca się w moją stronę i tylko refleks jego pani mnie ratuje. Pies jest na smyczy. W moje zmęczone łydki wchodzi skurcz. Leżę na ziemi. Kobieta już cała spanikowana, myśli, że pies mi coś zrobił. Mnie na szczęście udało się dość szybko opanować skurcz, w przeciwnym razie pani zeszła by na zawał.
Na mecie podbijam ostatnim perforatorem dotarcie do celu i idę do punktu pomiaru czasu. W nagrodę dostaje batonik. Potem gorąca zupa, bułka, parę ciastek, sok malinowy i pyszna gorąca herbatka. jakżeż inaczej smakuje. I po jakiejś godzinie wyniki. Jestem czwarty. Czas: 4 godziny 13 minut. Policzony później dystans: między 20 a 25 kilometrów. Bliżej tego drugiego. 7 minut do trzeciego miejsca. Dwa pierwsze poza zasięgiem. Ponad 70 minut. Gdybym natomiast był 11 minut później na mecie, już bym był poza dziesiątką. Tak gęsto nie było nawet w serwowanej na mecie zupie. Ja, nieprzygotowany kondycyjnie, wygrywam czasem. A to niespodzianka.
O co w tym wszystkim chodziło? Chodziło o to, żeby się przez trzy miesiące cieszyć na tę chwilę, żeby zrobić coś nowego, żeby poczuć odrobinę przygody, żeby udowodnić sobie, że się potrafi. Żeby się dobrze bawić, żeby powalczyć ze sobą i poczuć smak zwycięstwa. Nad sobą. Ponieważ największym wyzwaniem dla człowieka jest on sam. I tu się udało. A do tego udało się nieco utrzeć nosa bywalcom.
Dziękuję Wam wszystkim, było cudownie! Do zobaczenia na wiosnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz