Andrzejkowego wieczoru nie spędzamy na dyskotece ani na laniu wosku przez klucz. W ten wieczór idziemy z koleżankami i kolegami z pracy na Laser Tag - miejsce, gdzie na zamkniętej przestrzeni w niewielkim labiryncie można postrzelać do siebie laserem. Byłby to paintball, ale nie jest ani paint ani ball. Nie jest to też 'painball'. Specjalnymi pistoletami i karabinami strzelamy do siebie niewidzialnymi wiązkami lasera. Celem jest 'zabicie' przeciwnika. Trafić można go w dwa czujniki zamontowane na kamizelce na ramionach, jeden na plecach lub jeden na brzuchu. Trafienie w ten na brzuchu najbardziej śmiertelne. W głowę można strzelać do woli, choćby i w swoją. Kamizelka nie jest zatem po to, żeby nas chronić. Niestety trudno się jej pozbyć, jest spięta z karabinem.
Podzieleni na dwa zespoły i mocno podjarani udajemy się na pole walki. Zanim jeszcze wszyscy dotrą, gra zostaje aktywowana i zostaję zabity już na schodach. Z głośnika na brzuchu dochodzi dźwięk umierającego człowieka, coś jak UUUUUAAAAAA, przy czym bardziej brzmi to jak jakieś zwierzę. Na szczęście po 10 sekundach znowu jestem aktywowany i mogę strzelać dalej. Strzelać pojedynczymi nabojami, seriami lub pociskami. Kiedy skończy się limit 30 sztuk amunicji, wykonuję czynność przeładowania magazynku i strzelam dalej. W labiryncie panuje półmrok a z głośników dobywa się muzyka, która sprawia, że cała zabawa staje się jedną wielką za przeproszeniem napierdalaniną. Nie ma miejsca, gdzie można się na dłużej schować, zaczaić. Zawsze jest się widocznym z kilku miejsc. I wygląda w moim wykonaniu pierwsza 25-cio minutowa runda jak dzika i chaotyczna bieganina kurczaka, do którego strzelają z różnych możliwych miejsc. Po pierwszej rundzie mam bilans -12, co znaczy, iż zostałem zabity 12 razy więcej niż zabiłem. Druga runda jest zatem bardziej zaplanowana. Zajmuję pewne stanowisko, z którego mogę strzelać do ludzi z góry i skąd w pierwszej rundzie sporo do mnie strzelano. Nie specjalnie mnie nosi gdziekolwiek dalej. Stanowisko udaje się utrzymać przez co najmniej 15 minut. Bilans wychodzi na +8.
Co może wyniknąć z sytuacji, gdy 14 osób zamkniemy na powierzchni około 100 metrów kwadratowych, damy im nieskończoną ilość żyć i amunicji i pozwolimy im do siebie strzelać? Nie powiem, żeby to było złe ale dobre to też nie jest. Gdzie taktyka, gdzie skradanie się do przeciwnika, gdzie realizm? Po głowie możemy sobie strzelać do woli. Nie ma żadnego celu taktycznego, jest po prostu za ciasno, nawet gdyby nas było o połowę mniej. Jakżeż bardziej emocjonująca byłaby gra, gdybyśmy mieli tylko po 100 nabojów i 5 żyć? Ciekawe jeszcze, co by powiedzieli na to nasi dziadkowie. Nie wiem, czy zrozumieli by, że to tylko zabawa.
A teraz wracamy do innej rzeczywistości. Sobota, piękny dzień, chmury wleką się nisko nad ziemią, ale nie pada. Jak na koniec listopada nawet nie jest jakoś straszliwie ciemno. Na ten dzień mam zaplanowane własnoręczne przyrządzenie makaronu oraz rosołu. Plan ambitny. To wszystko, co można o nim powiedzieć. Bo nie mam ani stolnicy ani wałka. Mam tylko za przeproszeniem deskę do krojenia oraz dezodorant. Tak więc moja wewnętrzna kobieta powoli usypia, za to budzi się wewnętrzny mężczyzna. Jest wpół do drugiej, ciemno będzie o czwartej, więc idę do lasu.
O tej porze roku w lesie właściwie nic już nie ma. Nie ma zieleni, nie ma grzybów, nie pachnie żywicą. Ale odczuwam potrzebę udania się do lasu i patrzenia jak zapada w lesie noc. Potrzebę bania się. Las mam 15 minut na piechotę od domu. Posuwam się w kierunku zachodnim omijając większe ścieżki, tak, żeby możliwie nie wiedzieć, gdzie dokładnie jestem. To taki test, będę szedł na zachód wgłąb lasu, a jak się dość ściemni to zacznę wracać, na azymut, być może z pomocą latarki. O tej porze w lesie jest pusto, cicho i wilgotno. Czasami zebrana woda skapuje z gałęzi. Pod moimi butami ziemia rozkopana przez dziki. Bajora, błota i kałuże dają się słyszeć jeszcze jakiś czas po moim przejściu cichym bulgotaniem.
Leśną droga idą ludzie. Nie spodziewałem się ich tu spotkać. Z bezpiecznej odległości chowam się za drzewem. Budzi się instynkt, na początku jest to instynkt ofiary, który bardzo szybko zmienia się w instynkt łowcy. Z dala od dróg skradam się za nimi i zastanawiam się, czy oni czują na sobie moje spojrzenie i mój wyimaginowany karabin snajperski. Tak, dziwnie się czuję na tym polowaniu. Czy takie polowanie na ludzi jest w ogóle legalne? I podczas tego polowania zupełnie przestaję odczuwać, że coraz bardziej się ściemnia. Ale tu ściemnia się bardzo powoli. Słońce schowało się już za pagórkowaty horyzont. Ziemia powoli kręci się i słońce jest coraz bardziej schowane.
Nagle przychodzi taki moment, dociera do mnie, że tu, gdzie jestem, nie słychać strzałów. Zestawiam wczorajszy hałas z Laser Tagu z tą ciszą idącego spać lasu. Panuje już półmrok, absolutna cisza zakłócona tylko parę razy śpiewem ptaka. Może powinienem się bać tej ciszy, w środku lasu nie wiadomo jak daleko od domu, ale ona mnie uspokaja. Zaczyna się doświadczanie paradoksalnego poczucia bezpieczeństwa. Wszystko to przez te strzały, których tu nie ma. Tu nikt nie strzela, tu jest bezpiecznie. Gdzieś tam daleko daleko wokół toczą się wojny, ale tu nic mi nie grozi. Tu nikt nie strzela. Tu nie słychać strzałów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz