Tegoroczne obchody Święta Niepodległości minęły pod znakiem rekonstrukcji historycznej zeszłorocznych zamieszek na ulicach Warszawy. Dlatego dzisiaj serwuję napisany ponad dwa lata temu tekst. Wszystkim Polakom. Do przemyślenia.
Konflikt polsko-krzyżacki narastał już od wielu lat i zaczął budzić zainteresowanie w całej Europie. Militarne rozstrzygnięcie było nie do uniknięcia, zwłaszcza, że lokalne potyczki przygraniczne nie były już w stanie zaspokoić apetytów głodnych mord(u) rycerzy. Dlatego roku pańskiego 1385 spotkały się poselstwa polskie i krzyżackie, aby omówić szczegóły rozstrzygnięcia konfliktu. Niestety, jak można było przypuszczać, nie ustalono nic, a konflikt eskalował dalej, ponieważ obydwie strony za wszelką cenę chciały organizować bitwę. Na szczęście obyło się bez ofiar, jako że transport z alkoholem nie dotarł na czas. Zdecydowano się na arbitraż państw ościennych. Tymczasem dyplomacja polska, z ust której nie schodził okrzyk „dowalimy tym Krzyżakom!”, nie próżnowała. Nie tylko lobbowała za rodzimą propozycją, ale i wynegocjowała warunki unii personalnej z Litwą, w zamian za pomoc gospodarczą w rozbudowie przemysłu gorzelniczego. Efekty (działań dyplomacji, nie zaś rozwoju przemysłowego) widoczne były już w 1387, kiedy to Koronie i Litwie przyznano prawo do organizowania bitwy, która odbyć się miała za lat trzynaście, w roku okrągłym 1400.
W Polsce przez długich lat dziesięć toczyły się zażarte w dosłownym tego słowa znaczeniu debaty na temat lokalizacji przedsięwzięcia. Spotkania odbywały się przy suto zastawionym stole. Tak to w owych czasach debatowano, a żeby jedzenie lepiej się trawiło, korzystano z dobrodziejstw „unijnego” przemysłu i chwalono trafność politycznego wyboru. A gdy okresowo brakowało strawy, komisja udawała się w teren i wizytowała kolejne pola, które miały aspiracje bycia udeptywanym podczas bitwy stulecia. Żadne jednak nie zyskało aprobaty komisji, być może dlatego, iż uprawiano na nich chmiel, żyto lub ziemniaki. Ostatecznie do finału weszły kandydatury Płowc i Grunwaldu, nie wiadomo jakim cudem, gdyż ich pól nikt nie raczył przedtem obejrzeć. I choć oferta z Kujaw wydawała się być ze wszech miar korzystniejsza, to jednak zdecydowano się na Grunwald z uzasadnieniem, że: „Płowce? to się będzie z Łokietkiem myliło”. Ale wszyscy wiedzieli, że chodziło o coś zupełnie innego: Grunwald brzmiał lepiej, bardziej europejsko. Grunwald czternaście zero zero!
Stan idyllicznego samozadowolenia i zachwytu nad nazwą nie trwał jednak długo. Oto bowiem zorientowano się, że zbliża się rok 1399, a przygotowań do bitwy tysiąclecia żadnych nie poczyniono. Potrzebny czas szacowano zaś na kolejnych lat dziesięć, uwzględniając dotychczasowe tempo „robót” naziemnych i podstolnych. „Co robić?” pytano się nieoficjalnie jeden drugiego jak Polska i Litwa długa, szeroka i wysoka, aż do stycznia roku 1400, kiedy to zaobserwowano wzmożone manewry wojsk krzyżackich w rejonie polskiej granicy. Wtedy to zwołano posiedzenie najważniejszych dostojników państwowych i pytanie „co robić?” zadano oficjalnie królowi. Ten zaś, jako że nieoficjalnie znał już je dużo wcześniej, z niezmąconym spokojem zapytał: „A na który to rok pański bitwa zaplanowana?” „Czternaście zero zero” ozwał się chór dostojników. „Zero zero? Kto na tę nazwę wpadł? Jak to okropnie brzmi!” wykrzyknął, i polska dyplomacja zaraz wzięła sprawy w swoje ręce, by jak najszybciej zniweczyć ten „zgniły kompromis”. Po odstąpieniu tym wstrętnym Krzyżakom, którym i tak dowalimy, kilku przygranicznych wiosek, ci zgodzili się, że „Grunwald czternaście jeden zero” brzmi zupełnie lepiej. Oczywiście jeden zero dla nas!
Stan idyllicznego samozadowolenia i zachwytu nad nową, bardziej triumfalną nazwą mógłby trwać nadal, ale tym razem organizatorzy nie dali się uśpić. Zresztą, trudno by było, skoro co chwila królestwem wstrząsały kolejne afery związane z organizacją bitwy holocenu. Zresztą, co tam, całej ery kenozoicznej! Na dobry początek wyszło na jaw, że obiecana pomoc gospodarcza dla Litwy wyliczona została na podstawie danych z połowy XIII wieku, co przy powierzchniowym systemie naliczania wysokości dopłat rodziło pewien problem. Okazało się bowiem, że dane te były delikatnie mówiąc świeże jak plejstoceńskie jajka. Na podstawie wielkości pustki w skarbcu królewskim wyliczono, że powierzchnia Litwy musiała się od tego czasu zwiększyć chyba kilkukrotnie. Nic to jednak w porównaniu z aferą gruntową! Tu z kolei chodziło o to, że przeoczono (kto przeoczył ten przeoczył), iż wieś Grunwald znajdowała się na obszarze Zakonu Krzyżackiego, czy to wskutek ostatniej „wymiany” terenów przygranicznych, czy może w wyniku wcześniejszych przetasowań terytorialnych. Tak czy inaczej, granicy przesunąć się nie dało, chyba że ewentualnie po roku 1410 („Dowalimy tym Krzyżakom!”), a przyznać się do pomyłki już tym bardziej. Zresztą, taka piękna nazwa! „Miał być Grunwald, to i będzie!” rzekł stanowczym tonem król i kazał przemianować jakąś przygraniczną wieś na Grunwald. Nigdzie nie jest bowiem napisane, że polska wieś nie może nosić niemieckiej nazwy. Król nasz człowiek tak prosty, że aż genialny!
Jako trzecie wyszło na jaw, że król, pod naciskiem grożącego strajkiem generalnym i nie wyjściem w pole rycerstwa, narozdawał był wszystkim jak leci królewskich gruntów. Król bowiem był nieznającym polskich realiów Litwinem i nie wiedział, że w Polsce każdy czymś grozi, jako tradycja każe. Nawet królewski zamek groził zawaleniem. Jak się później okazało, pośród owych lekką rączką rozdanych ziem, znalazły się również grunty „nowogrunwaldzkie”. A wyszło to na światło dzienne po tym, jak na całym grunwaldzkim polu jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły liczne karczmy. Ich właściciele mieli nosa do interesów – stawiać infrastrukturę w centrum ruchu turystycznego. Za horrendalną sumę (tyle że na raty) odkupił więc król nowe ziemie, jednakże postawione już obiekty pozostały własnością przedsiębiorczych szlachciców i stały się nietykalne dopóki nie zostanie zapłacona ostatnia rata. Ale grunt, że boom budowlany został zahamowany i nie zagrażał przestrzeni przeznaczonej pod „uprawę” działań wojennych.
Organizowanie bitwy wszechczasów to przedsięwzięcie, które może przynieść olbrzymie zyski, nie tylko czysto materialne. Do tego wniosku doszli po niedługim czasie duchowni, którzy wysłali do króla petycję z żądaniem budowy na polu bitwy kościoła. Jeśli nie – grzmiała petycja – król ogłoszony zostanie poganinem, ze wszystkimi w bardzo skomplikowany sposób przedstawionymi w petycji konsekwencjami. Ufundował więc król kościół, a z czystej zapobiegliwości za jednym zamachem 49 innych świątyń w okolicznych wsiach, na raty oczywiście. Powrót do pogaństwa wprawdzie nawet mu się uśmiechał, tyle że szkoda mu jakoś było burzyć tyle setek pięknych kościołów w całej Polsce, co wydawało mu się logiczną konsekwencją kolejnej zmiany wyznania, chociaż o tym jakoś nic w petycji nie było napisane. A poza tym zanim by odrosły święte dęby, musiałby uchodzić za ateistę, co nie zostało by przez Watykan dobrze odebrane. W coś przecież trzeba wierzyć.
Lecz odnieść można było wrażenie, jakby budowa 49 kościołów drugoplanowych stanęła w miejscu. Za to obok romańskiego Kościoła Opatrzności Bożej powstawać zaczął gigantyczny pomnik w kształcie stojącego na sztorc prostopadłościanu. Owa opatrzność czuwała zaś nad pracami budowlanymi przy stawianym z ominięciem wszelkich norm budowlanych pomniku. Nikt nie wiedział, kto i skąd wziął pieniądze na budowę takiego „słupa”, ale też nikogo to jakoś specjalnie nie interesowało. Bo przecież trzeba być gotowy na wszystko, a już zwłaszcza na zwycięstwo.
W owym czasie żył w Polsce pewien wpływowy duchowny, który zawsze chciał być lepszy od innych. Gdy ktoś znany kupował sobie najnowsze wydanie Biblii, on musiał mieć jeszcze bardziej aktualne, z wszystkimi najnowszymi poprawkami, chociaż i tak jej nie czytał. Gdy ktoś stawiał przydrożny krzyż, on budował obok kaplicę, gdy ktoś kaplicę, on kościół. Tak też było przy budowie Kościoła Opatrzności Bożej – równolegle do niego powstawała gotycka Katedra Opatrzności Bożej. Kościół romański był w tym wyścigu skazany na porażkę: zbudowano go bowiem na polską modłę, ale nie na polskie modły - już na wstępie wiadomo było że będzie za mały – jak to romański. I mimo że posiadał doskonałe walory obronne, zdecydowano się go zburzyć i poświęcić całą energię na budowę superpojemnej, acz ryzykownej konstrukcji katedry.
Nadszedł długo oczekiwany rok 1409. Oczekiwano ten rok, ponieważ po właśnie po nim miał nastąpić jeszcze dłużej oczekiwany rok następny. Król zarządził wielkie polowanie, musiał bowiem zgromadzić zapasy żywności na wypadek zwycięstwa. Wiedział, że w grunwaldzkich knajpach będzie straszna drożyzna, a skarbiec był przecież pusty. Na polowanie udał się do swojej ulubionej Puszczy Knyszyńskiej. Niestety zły los nie dawał mu spokoju. Lokalni chłopi, którzy dowiedzieli się o przyjeździe króla, zwietrzyli łakomy kąsek i poprzywiązywali się do jeleni. Żony zaś swoje poprzywiązywali do saren. Król, który z kolei jak mało kto przywiązany był do polowania właśnie w tej puszczy, musiał ugiąć się pod żądaniami chłopów, którzy, nie wiedząc jeszcze dokładnie czego tak właściwie mogliby się domagać, na wszelki wypadek zażądali zniesienia pańszczyzny. Zniesienia pańszczyzny bowiem nigdy za wiele. Zniósł więc król pańszczyznę, a była to nie pierwsza rzecz, którą musiał od początku swojego panowania w Polsce znieść. Przedtem mieszczanie w imieniu swoich miast zagrozili, że wyjadą na Zachód; żacy, że nie będą się uczyć; zakonnice zaś, że nie będą nosić habitów. „Obyczaj upada” pomyślał król.
Rok 1410 w końcu zawitał. Wszystko zapowiadało się pięknie, lecz na dwa dni przed bitwą stało się coś strasznego. Na wskutek letniej wichury zawalił się do środka dach olbrzymiej gotyckiej katedry. Lecz szczęście wielkie – ściany jeszcze stały. Opatrzność czuwała. Krzyżacy, którzy nie byli wyposażeni w najnowsze mapy, zanim dotarli na miejsce, zdążyli wypytać się o drogę w paru wioskach, po czym z wdzięczności schrystianizowali ich mieszkańców – tak bardzo nie mogli doczekać się bitwy. Ale tak czy inaczej, na nowy kościół nie było czasu. Uprzątnięto więc rumowisko starego dachu i, korzystając z bezdeszczowej aury, odprawiano we wszystkich pozostałych kościołach przez całą dobę modły o to, aby w przeddzień bitwy nie padał deszcz i aby można się było spokojnie modlić o zwycięstwo. Jakoś Bóg wysłuchał - 14 lipca pogoda była piękna, słoneczna i upalna. W samo południe w katedrze odbyły się gorące dosłownie i w przenośni modlitwy o zwycięstwo. Po mszy zaś rozpoczęło się zajmowanie przez wojska stanowisk. Król razem z Wielkim Mistrzem ulokowali się zaś w jednej z knajp. Oficjalnie było to spotkanie dyplomatyczne, gdyż zwyczaj wojenny mówi, iż zanim dojdzie do działań zbrojnych, należy wykorzystać wszelkie możliwe pokojowe sposoby rozwiązania konfliktu. Poza tym każdy chciał się pokazać z jak najlepszej strony, król z prawej, mistrz z lewej. Prześcigali się więc w grzecznościach, rozmawiali o nagich mieczach i strajkujących zakonnicach. Tymczasem polska dyplomacja, której mottem działania było pewne znane porzekadło o dowalaniu komu trzeba, nie mogła ścierpieć tej obłudy i wraz z dyplomacją krzyżacką zapijała ten haniebny moment niekończącymi się butelkami lokalnych procentów. Pił król, pił mistrz, piła dyplomacja, piło i rycerstwo pod okolicznymi płotami, pokątnie. Pili i Krzyżacy w wilczych dołach. Witold zaś, znając aż nazbyt dobrze zamiłowania swoich rodaków oraz ich konsekwencje, zakazał pić Litwinom czegokolwiek, tak na wypadek gdyby woda w strumyku też była trefna. To i nie pili.
15 lipca dzień był jeszcze gorętszy. Krzyżacy stali na wzgórzu, za murami katedry i pomnikiem i zwlekali z atakiem. Lipcowe słońce prażyło ich zbroje i hełmy, pomagając procentom wyparować z głów, choć to i szczelnie zakutych. Polskiemu zaś rycerstwu tak szybko nie parowało, bo stali w cieniu niewielkiego zagajnika. Na szczęście byli sprzymierzeni z trzeźwymi Litwinami. Szanse były więc mniej więcej wyrównane. Siedzieli więc sobie przytulnie w cieniu lasu i śpiewali Bogurodzicę, czym jednak większą ulgę Krzyżakom sprawiali, niźli sobie dodawali otuchy. Ilekroć bowiem zaczynali śpiewać, słońce chowało się za nieliczne dziś na niebie chmurki. Zakazał więc król śpiewać. Litwini nie śpiewali – oszczędzali wilgoć w ustach. Minęło południe – nic. Godzina druga – nic, Krzyżakom się najwyraźniej nie spieszyło. Polacy zaczęli się niecierpliwić i już zaczynały im chodzić po głowach nuty. Dopiero późnym popołudniem zawitało do polskiego obozu poselstwo krzyżackie z prośbą o parę butelek trunku dla Wielkiego Mistrza. „Alkoholu Ci u nas dostatek” rzekł król, i kazał wysłać mistrzowi wóz wyładowany napojami, aby ten nie miał już pretekstu do odwlekania bitwy.
I rzeczywiście, niedługo potem rozpoczęto działania zbrojne. Ich przebieg chwalebny wiernie odtworzę dla pamięci przyszłych pokoleń, aby wiedziały jak ich przodkowie zwyciężali, i mieli na czym się wzorować:
Na samym początku otrzymali Litwini rozkaz zajęcia stanowisk za położonymi na prawym skrzydle, lekko wysuniętymi do przodu karczmami, tak aby nie być dla Krzyżaków widocznym. Litwini doszli jednak do wniosku, że w samych karczmach będą jeszcze lepiej maskowani, toteż niezwłocznie je obsadzili. Jako pierwsi rozkaz do ataku usłyszeli rycerze polscy. Aby móc wziąć większy rozpęd, postanowili trochę się jeszcze wycofać. Niestety za laskiem położone było bagno, płytkie bo płytkie, ale zawsze. Wczorajsze popołudnie najwyraźniej procentowało. Widząc to jazda krzyżacka z ogromnym impetem ruszyła do ataku aby dobić grzęznącą armię przeciwnika. Po drodze jednak Krzyżacy wpadli w wilcze doły, które sami dzień wcześniej wykopali. Zgubiła ich własna pycha, łakomstwo i pijaństwo. Wczorajsze popołudnie najwyraźniej procentowało. Na ten pocieszny widok trzeźwy jeszcze Witold rozkazał lekkozbrojnym Litwinom ruszyć na wydostających się właśnie z wilczych dołów Krzyżaków, zanim ci zdążą z powrotem uformować szyk. Lekkozbrojni Litwini niestety byli już „ciężkopijani” i na rozkazy reagowali bardzo powoli. Dlatego w międzyczasie Krzyżacy dopadli polskie rycerstwo i zaczęli spychać je wgłąb bagna. Marnie by się to wszystko skończyło, gdyby nie zataczający się Litwini, którzy po wyjściu na świeże powietrze spostrzegli, że są na tyłach krzyżackich i od razu wytrzeźwieli. Teraz to Krzyżacy byli otoczeni...
Widział to dokładnie walczący z kacem przy pomocy kolejnych butelek mistrz krzyżacki i rozkazał drugiej połowie swojej ciężkiej jazdy ruszyć do boju. Jednakoż rozpędzająca się jazda krzyżacka, która miała przechylić szalę zwycięstwa na stronę Zakonu, jakoś źle zaplanowała swój tor przemieszczenia, w wyniku czego była skazana na przejazd wąskim przesmykiem pomiędzy kościołem a tynkującym się jeszcze pomnikiem, na którego pozostawionym na czas bitwy rusztowaniu stanowisko dowodzenia miał sam Wielki Mistrz. Stanowisko to było, trzeba przyznać, świetne nie tylko ze względu na doskonałą widoczność, ale i dlatego, że było położone po ocienionej stronie pomnika. Niestety jednego nie udało się przewidzieć: rozpędzona jazda zahaczyła o podstawę rusztowania. Litwini, przerażeni hałasem zbliżającej się jazdy, zwrócili się ku pomnikowi, skąd dobiegał przeraźliwy dźwięk. Lecz nie była to jazda, to było rusztowanie z samym Wielkim Mistrzem Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Zgiełk bitwy ustał momentalnie. Krzyżacy, zdziwieni zdziwieniem Litwinów, spojrzeli za siebie. Mistrz nie żył. W popłochu rzucili się do ucieczki. Bitwa była wygrana.
Jak to mawiają: koniec wieńczy dzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz